Do tej pory w kategorii Fly Food mogliście przeczytać o miejscach, gdzie można tanio, szybko i w miarę smacznie zjeść. Tym razem będzie inaczej. Jako, że większość ekipy Stay Fly zakończyła sesję (lub jest już bardzo, bardzo blisko), postanowiliśmy przykozaczyć i zjeść coś dobrego w jakiejś eleganckiej knajpie. Miało być smacznie, uroczyście, z podniosłą atmosferą i dobrą obsługą, i oczywiście tanio. Z racji tego, że nadal nie zarabiam trójki netto z prowadzenia bloga, ten ostatni wymóg wciąż się nie zmienia.
Poszukując miejsca o wcześniej wspomnianych kryteriach, trafiłem na Hotel Francuski na ulicy Pijarskiej, a właściwie na restaurację Adama Gesslera mieszczącą się w nim. Pomyślicie pewnie “restauracja Gesslera – drogo jak cholera”. Jest to prawdą, ale nie do końca. Z racji tego, że lokal działa dopiero od połowy zeszłego roku i ma garstkę stałych bywalców, wprowadził ofertę “Espresso lunch” aby zyskać klientów. Polega ona na tym, że od poniedziałku do soboty, między godziną 12:00 a 16:00, serwowany jest zestaw dnia (na każdy dzień inny rzecz jasna). “Espresso lunch” składa się z małej przystawki, zupy, drugiego dania, kompotu oraz deseru. Cena – 20zł. Niewiarygodne, co?
Przystawka – bułeczka
Przystawka (bardziej na zasadzie upominku od firmy) to mała bułeczka i masełko. Na tyle nieduża, żeby nie zapchać się przed właściwym jedzeniem. Na tyle niemała, by zająć sobą czas, aż do podania zupy. W sam raz.
Pierwsze danie – krupnik
Krupnik był dobry, aczkolwiek nieco mdły, przydałoby się go bardziej doprawić. Koledzy też mieli takie wrażenie, także to nie tylko moje widzi-mi-się. Sytuację rekompensował fakt, że była w nim prawdziwa pietruszka – jak u babci. W zimie to spory rarytas. Co do ilości, to było go w sam raz.
Drugie danie – kurczak po staropolsku
Po zupie, która trochę miejsca w żołądku zajęła, pojawiło się drugie – kurczak po staropolsku z pure ziemniaczanym i coleslawem. Kurczak był pyszny. Kucharze przy nas rozcinali całego upieczonego ptaka i każdemu po kolei, nakładali jego część. Z tym był lekki problem, bo niektórzy dostali bardzo duży kawałek, a inni raczej mały, przez co prawie pobiliśmy się, łamiąc na sobie krzesła. Pomijając ilość, jak wcześniej wspomniałem, kurczak był wyśmienity – dosłownie rozpływał się w ustach. Mięso było idealnie kruche i doskonale wypieczone (nawet moja babcia takiego nie umiała zrobić). Co do ziemniaczków, to posypane koperkiem, świetnie komponowały się z resztą, a sałatka obiadowa, z odrobiną sosu czosnkowego, dobrze dopełniała całość.
Kompot
Tym razem trafiliśmy na kompot śliwkowy z lekką nuta goździków. Był przepyszny. Trochę mi głupio, że tak słodzę, ale nie pamiętam, czy kiedykolwiek piłem tak dobry kompot. Żadna tam rozwodniona siódma woda po kisielu, prawdziwy wywar ze śliwek z niezapomnianym smakiem i aromatem. Fajne też było to, że kelnerzy za każdym razem dolewali napoju, gdy tylko była taka potrzeba, z czego nie omieszkałem skorzystać.
Deser – strudel, ptyś i wuzetka
Po drugim daniu mało kto miał jeszcze siły na cokolwiek, bo porcje były naprawdę sycące, ale gdy kelner podjechał wózkiem z deserami, trudno było się opanować. Ciastek było do wyboru do koloru, chyba 6 czy 7. Ja wziąłem ptysia, aczkolwiek na naszym stole pojawił się też strudel i wuzetka. Ptyś był boski, zakochałem się bez opamiętania w tym nadzieniu. Znowu muszę posłodzić, ale nie da się inaczej, to było po prostu baaardzo dobre.
Co do ogólnych wrażeń, to wszystkie jak najbardziej na plusie. Od szatniarza, który należycie nas przywitał, przez kelnerów i kucharzy, którzy skakali wokół nas jakbyśmy byli rodziną królewską (choć w istocie jesteśmy), po fortepianistę, który nieinwazyjnie umilał nam czas. Dodając do tego fakt, że za całą tą przyjemność zapłaciliśmy po 20 złotych, muszę stwierdzić, że to najlepiej wydane 2 dychy w tym miesiącu.