Nie chciałem tego robić, ale nie mam wyboru. Pull&Bear leci w kule, nie kupujcie u nich, bo to strata pieniędzy! Robią ciuchy z odpadów i klientów też traktują jak śmieci! Ale od początku…
Kupiłem sobie u nich na wyprzedaży 4 koszulki. Każda po 20zł (to znaczy 19,90zł – ach ten genialny marketing!), uczciwa cena, ładne wzory, ogólnie wporzo. Cieszyłem się, że mam takie fajne koszulki aż do pierwszego prania. Uprałem je zgodnie z zaleceniami na metce – w 30 stopniach, bez wybielacza, z krótkim czasem wirowania (swoją drogą, jak coś może się wyprać w 30 stopniach? przecież ta woda jest prawie zimna). Niestety, ale trzy z moich czterech turbo-fantastycznych t-shirtów skurczyły się. I to o 2 rozmiary! Efekty możecie zobaczyć poniżej…
Byłem wściekły jak cholera, ale zastanawiałem się czemu ten czwarty też się nie skurczył. W końcu prałem je tak samo. Zacząłem kminić, zastanawiać się i filozofować i doszedłem do szalonego pomysłu, że może miał wpływ na to kolor. 3 koszulki, które zmieniły rozmiar były białe, ta która zachowała wymiary jest granatowa. Granatowy t-shirt był z lepszego materiału? Brzmi absurdalnie, ale to możliwe. Zacząłem się przyglądać zmniejszonym koszuleczkom i zauważyłem, że “materiał jakby się sprał”. Zrobił się tak cienki, że prawie prześwitywały. Po włożeniu w nie ręki, wyraźnie widać kontury!
[emaillocker]
W dodatku pluszowe elementy zmechaciły się i obeszły jakimś syfem. Takie gówno po jednym praniu? WTF? Totalna padaka…
Powiecie, że wszystkie ciuchy z sieciówek to kupa i małe chiński dzieci robią je z odchodów nietoperzy, ale tak nie jest. Mam masę koszulek z Housea, Reserved, Bershki czy Zary, które mają po kilka lat, są często używane i równie często prane i nic im nie jest!
Powkurzałem się, pokrzyczałem i gdy pierwsza fala złości opadała, postanowiłem pójść do sklepu i oddać “towar”. Jestem głupi, bo nie mam specjalnej skrzynki na paragony od kurczących się ubrań, i znalazłem w portfelu dowód zakupu tylko jednego t-shirta. Cóż, lepszy rydz, niż muchomor.
Pani w kasie od razu mi powiedziała, że pieniędzy na pewno nie dostanę. Ewentualnie, gdy uznają mi reklamację, naprawią towar (niby jak?), a jak będą mieli lepszy humor, to może będę mógł sobie ją na coś wymienić. Ekstra! Na łaskawe rozstrzygnięcie reklamacji czekałem 3 tygodnie. Pani manager powiedziała, że mogę sobie wybrać coś ze sklepu za równowartość, czyli 20 złotych (sorry, 19,90) albo dopłacić 60 i dostać kartę podarunkową. Myślałem, że z tym drugim żartuje, ale okazało się, że mów serio. Tłumaczyłem jej, że mają gówniane produkty i chcę zwrot kasy. Bo po co mi nowa koszulka? Żeby przyjść do niej za tydzień i całą drogę odbyć od początku? Zlała to ciepłym moczem i powiedziała, że jak nie chcę nowej, to mogę sobie zostawić starą. Świetnie, zawsze chciałem sobie kupić markowe szmaty do podłóg w sklepie z ciuchami!
Reasumując, Pull&Bear leci w kule! Pull&Bear ssie! Nie kupujcie w Pull&Bear!
[/emaillocker]