Mama tak mnie wychowała, że wszystkim sąsiadom z bloku mówiłem „dzień dobry”. Sąsiadkom zresztą też. Mieszkaliśmy w tym samym miejscu, widywaliśmy się codziennie i jakby nie patrzeć, koegzystowaliśmy, więc oczywiste było, że pozdrawialiśmy się rano i wieczorem. Raz, że było to miłe i świadczyło o wzajemnym szacunku, a dwa, że budowało poczucie wspólnoty. Bo przecież nie byliśmy anonimowymi przechodniami, tylko faktycznie sąsiadami.
Wydawało mi się, że tak jest wszędzie. Cóż, tylko mi się wydawało.
Pamiętam jak zacząłem mieszkać w akademiku. Na początku wszystkim ludziom spotkanym w windzie mówiłem „cześć”. Patrzeli na mnie podejrzliwie, czasem rozglądali się po tych dwóch metrach kwadratowych, czy to aby na pewno do nich, i mamrotali z oczami wbitymi w podłogę „czś”. Albo stwierdzali, że to tylko omamy słuchowe i nic nie odpowiadali. Po dwóch miesiącach prób znormalizowania tej dziwacznej sytuacji, zrozumiałem komunikat, który chcieli mi przekazać: wal się na ryj! to, że mieszkamy w tym samym budynku i regularnie się widzimy, nic nie znaczy, świrze!
Dobra, ale co z ludźmi z mojego piętra?
Z nimi miałem dużo bliższy kontakt, bo dzieliliśmy wspólną kuchnię. Chcąc nie chcąc, wpadaliśmy na siebie i byliśmy zmuszeni wydusić takie popisy oratorskie jak „zajęte”, „już kończę”, czy „masz zapałki?”. Sporadycznie zdarzały się sytuacje, gdy padały pełne zdania, ale tylko w przypadkach, gdy komuś ginęło jedzenie. Bezpośrednio z palnika, bo przy zaginięciach z lodówki wiadome było, że dojście do sprawcy jest niemożliwe.
[emaillocker]
Tak czy inaczej, gdy mówiłem im „cześć”, oni już nie mieli wyboru. Musieli odpowiedzieć. Wiedzieli, że spotkamy się znów jak nie za 5 minut, jak nie za kwadrans, jak nie wieczorem, to na pewno jutro. W każdym razie dużo szybciej, niż później. Co ciekawe, nauczyłem ich odpowiadać na moje powitanie, ale z niewyobrażalnym trudem przychodziło im powiedzenie „hej”, „joł”, „siema”, „elo”, „witka”, „uszanowanko”, czy już tego wyświechtanego „cześć” jako pierwszym.
Dopóki ja nie wyszedłem z inicjatywą, byłem dla nich niewidzialny. Mogli otrzeć się o mnie mijając na korytarzu i wciąż udawać, że nie istnieję. Dochodziło do arcy-kuriozalnych sytuacji. Na przykład: szliśmy z dwóch przeciwnych końców pustego korytarza, na wprost siebie, w przeraźliwej ciszy, i w momencie, gdy wierzchołki naszych barków tworzyły linię prostą, rzucałem kąśliwie „cze-ś-ć”, w reakcji na co moja przemiła sąsiadka odgrywała scenę totalnego zaskoczenia, równego informacji o tym, że jej chłopak jest w ciąży, i z miną sugerującą, że właśnie dowiedziała się o moim istnieniu szczebiotała „ooo, cześć”.
Zespół Monty Pythona by tego lepiej nie zagrał.
W pracy wielokrotnie miałem, i wciąż mam, podobną sytuację. Ludzie z tego samego działu normalnie się witają/rozmawiają/zagadują/nawiązują kontakt, ale spróbuj pójść już jeden open space dalej. Nagle jesteś przezroczystym zbiorem atomów, niezauważalnym bez specjalistycznej aparatury do badania ciał obcych. Przy czym, jeśli pierwszy rzucisz „hejkę”, Twoja postać w niewyjaśnionych okolicznościach materializuje się i przez kilka sekund znów jesteś widoczny dla otoczenia. Magia. Czarna biała magia.
Dostają szczękościsku, gdy chcą powiedzieć „cześć” jako pierwsi, czy nie pozwala im na to brak jednego chromosomu?
[/emaillocker]