Close
Close

Jak rozpoznać fałszywego Świętego Mikołaja?

Skip to entry content
jak rozpoznać fałszywego świętego mikołaja
autorem zdjęcia jest Dean Aryes

Co roku, mniej więcej o tej porze, przy galeriach handlowych i na głównych ulicach starego miasta pojawiają się dziwnie ubrani kolesie. Mają czerwone spodnie, czerwone kurtki i czerwone czapki. Nie daj się zwieść, to nie symbol orientacji politycznej, ani uniform do rozdziewiczania kobiet. To przebranie! Przebranie, które ma uśpić Twoją czujność i wmówić Ci, że ten dziwny koleś to Święty Mikołaj. Prawdziwy Święty Mikołaj.

Odkąd dzieci w Chinach narzuciły dumpingowe stawki i zaczęły pracować za pół miski ryżu dziennie, przebierańcy mają coraz lepsze stroje i naprawdę trudno ich odróżnić, od tego jednego, prawdziwego. Sam nabrałem się z cztery razy i siedziałem na kolanach jakiemuś wątłemu aktorzynie, dziwiąc się potem, że nie znalazłem pod poduszką tego co chciałem. Żeby ustrzec Was przed oszustami i rozczarowaniem, że nie dostaliście nowego zestawu Lego, tylko płytę Sylwii Grzeszczak, przygotowałem mini-poradnik.

Aby zdemaskować oszusta podającego się za Świętego Mikołaja, należy przede wszystkim przeprowadzić…

 

Test okrzyku

Prawdziwego Świętego Mikołaja można rozpoznać już z odległości 27 metrów, po charakterystycznym „hoł, hoł, hoł”. Słychać je z daleka i czuć je z daleka. Wszystko za sprawą charakterystycznej barwy głosu, której wyrazu dodają dzwoneczki. Jeśli idziesz po mieście i siatki Ci nie drżą od jednostajnego pohukiwania, to coś jest nie tak.

W takim wypadku sprawdź go przez…

 

Test brzucha

Prawdziwy filantrop z Laponii ma większy bęben, niż Ryszard Kalisz. Na dobra sprawę, to stanowi 76% masy jego ciała. Solidna warstwa tłuszczu pozwala mu zmagazynować ciepło na niekończącą się zimę i efektownie wychodzi na zdjęciach. Przebierańcy nie są gotowi do poświęceń i zamiast notorycznie obżerać się lukrowanymi słodyczami, na przemian z golonką, pod czerwoną kurtkę wkładają poduszkę.

Żeby sprawdzić, czy brzuch jest prawdziwy, czy zainstalowany 5 minut przed wyjściem z domu, rozpędź się i z całej siły wjedź w niego barkiem. Jeśli po uderzeniu odbijesz się i wylądujesz na sąsiedniej ulicy, a Mikołaj nawet nie zauważy, że coś w niego wpadło, to wszystko w porządku. Podszedłeś do właściwego brodacza, nie mniej, dla pewności warto zrobić…

 

Test brody

Oprócz oczojebnej czerwieni, znakiem rozpoznawczym najpopularniejszego lapończyka jest gęsty, długi, śnieżnobiały zarost. Gość zasadniczo ma więcej włosów na twarzy, niż na głowie i nie wiem po co wszędzie taszczy ze sobą torbę, bo spokojnie mógłby w nim schować połowę prezentów. A na pewno drugie śniadanie i trochę obiadu. Broda Świętego Mikołaja jest turbo odporna, nie straszny jej mróz, śnieg, przytrzaśnięcie płozem sań, ani tabuny nadpobudliwych dzieciaków.

Żeby sprawdzić, czy nie kupił jej w Biedronce, odwróć jego uwagę gadką o dobrych uczynkach, które popełniałeś przez cały rok. W momencie gdy będzie się schylał do torby z prezentami, złap brodę z całych sił i spróbuj się trochę pobujać. Coś jak Tarzan na lianach. Jeśli momentalnie nie runiesz na ziemię, łamiąc sobie kość ogonową, znaczy, że albo użył ultra mocnego kleju, albo jest prawdziwa. Dla pewności przeegzaminuj go ostatni raz i wykonaj…

 

Test sań

Tutaj mamy krótką piłkę. Albo umie wystartować saniami i wznieść się ponad zabudowę miasta, albo nie. Jeśli starszy mężczyzna nie ma akurat przy sobie pojazdu zaprzęgowego z reniferami, tłumacząc się, że zostawił je w strefie C, bo tańszy parking, nic straconego. To co robi z dużymi saniami, powinien też umieć wykonać z saneczkami jednoosobowymi.

Jeśli poprosisz go o przejażdżkę po linii wieżowców, pewnie będzie zasłaniał się spożyciem alkoholu. Nie daj się nabrać, w powietrzu nie ma drogówki. Bądź nieustępliwy, postaw go pod ścianą – albo potrafi latać, albo nie! Jeśli i ten test przejdzie pomyślnie, masz stuprocentową pewność, że to prawdziwy Święty Mikołaj, a nie przypadkowy włóczęga.

Gratuluję!

Ps. Gdybyś mimo testów nadal nie miał pewności, czy dany Mikołaj jest prawdziwy, czy nie, wrzuć jego fotę do komentarzy. Razem z czytelnikami rozwiejemy wątpliwości.

(niżej jest kolejny tekst)

10 brzydkich rzeczy na blogach kulinarnych

Skip to entry content

Od 3 miesięcy bezskutecznie poszukuję sensownego przepisu na wegetariańskiego burgera z camembertem. Próbowałem różnych cudów, cebul, czosnków, rukol, pieczarek, sals i sosów, i ciągle wychodzi mi mdły. Możliwe, że jestem upośledzony i po prostu nie umiem tego zrobić. Nie będę się zapierał, że nie. Ale dziś nie o moich mentalnych deficytach.

Szukając receptury na idealną bułkę z serem, przeszukałem 2 portale tematyczne i 13678 blogów kulinarnych. Dotarłem do najciemniejszych zakamarków tej części blogosfery, znajdując liczne błędy blogerów kulinarnych, czyli blogi bez zdjęć, blogi bez opisów i blogi bez wpisów. I blogi pół-ładne, mówiąc delikatnie.

Wydawać by się mogło, że blog kulinarny to kaszka z mlekiem – wystarczy prosty szablon, jasne zdjęcia i podstawy ortografii. Nic bardziej mylnego, cytując Syna Wołoszańskiego. Dodawanie zdjęć schabowego do internetowego pamiętnika można zepsuć na co najmniej 10 sposobów.

 

#1 – Maciupeńkie zdjęcia

małe zdjęcia

Jeśli fundamentem Twojego bloga są fotki, nie ma lepszego sposobu na pozbawienie go wartości, jak dodawanie możliwie najmniejszych. Tu się jednak kryje haczyk, bo jeśli dasz tak małe, że nic na nich nie będzie widać, wytrącisz z dłoni oręż wszystkim hejterom, którzy twierdzą, że Twoje potrawy są nieestetyczne.

 

#2 – Ciemne zdjęcia

ciemne zdjęcia

Zamiast słowa „najmniejszych” w punkcie wyżej, wstaw „najciemniejszych”, a zamiast „małe” daj „ciemne”.

 

#3 – Nieostre zdjęcia

nieostre zdjęcia

To co wyżej, tyle, że „najmniejszych” = „rozmazanych” i „małe” = „nieostre”.

Aha, jeszcze jedno. Jak dołożysz jakiś spłaszczający wszystko filtr z Instagrama, to będzie jeszcze brzydziej.

 

#4 – Odpustowe znaki wodne

brzydkie znaki wodne

Dobra, załóżmy, że już udało Ci się zrobić w miarę jasne, ostre zdjęcie i wstawić je do posta tak, że je widać. Żeby zepsuć końcowy efekt, wrzuć na nie adres swojego bloga najgorszą czcionką jaką jesteś w stanie znaleźć w Gimpie. Współczynnik odrzuceń to doceni.

 

#5 – Im bliżej, tym lepiej

im bliżej tym lepiej

Z fotografowaniem jedzenia, jest jak z fotografowaniem waginy. Im głębiej wepchniesz obiektyw, tym mniej masz na nie ochotę. To na co ślinisz się patrząc z dystansu, pod lupą Cię odrzuca.

 

#6 – Cały wpis w jednym zdjęciu

cały-wpis-w-jednym-zdjęciu

Niektórzy autorzy biorą sobie za punkt honoru, aby w przepisie dać jak najwięcej tekstu i jak najmniej zdjęć. Bo przecież każdy z nas ma wyobraźnię i może sobie wyimaginować jak wyglądają kolejne etapy powstawania potrawy. Po co ułatwiać czytelnikowi kontakt z gotowaniem, skoro można utrudnić?

 

#7 – Wielkie nagłówki

wielkie nagłówki

W blogu kulinarnym, w odróżnieniu od wszystkich innych blogów, zasadniczo nie chodzi o treść, a o nagłówek. Każdy czytelnik przychodzi po to, by móc z nim poobcować w pełnej okazałości. Dlatego im bardziej rozlazły, tym lepszy. Na przykład na 2/3 wysokości monitora.

 

#8 – Szalone tło

szalone tło

Gorsze od ogromnego nagłówka, który można przewinąć i starać się o nim zapomnieć, jest cudaczny wzorek w tle. Albo tak jak w tym przypadku – zdjęcie z kwiatuszkami. Bo kwiatuszki są takie ładne, słodkie, i ładne. I idealnie komponują się z z galantyną z kurczaka.

 

#9 – Miliard banerków

miliard banerków

Jak mówi stare marketingowe porzekadło – jeszcze jeden banerek więcej nikomu nie zaszkodził. Dlatego można ich nasrać tyle ile agregatory i sieci afiliacyjne dały. Jak obwiesisz sobie bloga jak choinkę, to nie będziesz musiał bombek kupować w grudniu.

 

#10 – Szukamy autora: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Na 95% blogów kulinarnych jedyna zauważalna obecność autora, to jego mail w stopce. Nawet w komentarzach pisze tak bezosobowo, że bywa problem z wyczuciem płci. Opinie przedstawia tylko przy postach sponsorowanych, a poglądy jeszcze rzadziej. Jeśli wrzuci swoje zdjęcie na bloga, to maksymalnie dwa razy do roku. Na Święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Nie dowiesz się czy słucha Rammsteina i lubi wytatuowane, czy może ma Arkę Noego na dzwonku i wstrzymuje się z seksem do drugiego dziecka.

A przecież to autor jest czynnikiem, który odróżnia blog od portalu i sprawia, że czytelnicy chętniej do niego wracają. No chyba, że się mylę. Chyba, że jest Wam wszystko jest i wpadacie tam tylko po przepisy, zupełnie nie zwracając uwagi na to kto je publikuje?

„Cześć” – takie trudne, polskie słowo

Skip to entry content

Mama tak mnie wychowała, że wszystkim sąsiadom z bloku mówiłem „dzień dobry”. Sąsiadkom zresztą też. Mieszkaliśmy w tym samym miejscu, widywaliśmy się codziennie i jakby nie patrzeć, koegzystowaliśmy, więc oczywiste było, że pozdrawialiśmy się rano i wieczorem. Raz, że było to miłe i świadczyło o wzajemnym szacunku, a dwa, że budowało poczucie wspólnoty. Bo przecież nie byliśmy anonimowymi przechodniami, tylko faktycznie sąsiadami.

Wydawało mi się, że tak jest wszędzie. Cóż, tylko mi się wydawało.

Pamiętam jak zacząłem mieszkać w akademiku. Na początku wszystkim ludziom spotkanym w windzie mówiłem „cześć”. Patrzeli na mnie podejrzliwie, czasem rozglądali się po tych dwóch metrach kwadratowych, czy to aby na pewno do nich, i mamrotali z oczami wbitymi w podłogę „czś”. Albo stwierdzali, że to tylko omamy słuchowe i nic nie odpowiadali. Po dwóch miesiącach prób znormalizowania tej dziwacznej sytuacji, zrozumiałem komunikat, który chcieli mi przekazać: wal się na ryj! to, że mieszkamy w tym samym budynku i regularnie się widzimy, nic nie znaczy, świrze!

Dobra, ale co z ludźmi z mojego piętra?

Z nimi miałem dużo bliższy kontakt, bo dzieliliśmy wspólną kuchnię. Chcąc nie chcąc, wpadaliśmy na siebie i byliśmy zmuszeni wydusić takie popisy oratorskie jak „zajęte”, „już kończę”, czy „masz zapałki?”. Sporadycznie zdarzały się sytuacje, gdy padały pełne zdania, ale tylko w przypadkach, gdy komuś ginęło jedzenie. Bezpośrednio z palnika, bo przy zaginięciach z lodówki wiadome było, że dojście do sprawcy jest niemożliwe.

[emaillocker]

Tak czy inaczej, gdy mówiłem im „cześć”, oni już nie mieli wyboru. Musieli odpowiedzieć. Wiedzieli, że spotkamy się znów jak nie za 5 minut, jak nie za kwadrans, jak nie wieczorem, to na pewno jutro. W każdym razie dużo szybciej, niż później. Co ciekawe, nauczyłem ich odpowiadać na moje powitanie, ale z niewyobrażalnym trudem przychodziło im powiedzenie „hej”, „joł”, „siema”, „elo”, „witka”, „uszanowanko”, czy już tego wyświechtanego „cześć” jako pierwszym.

Dopóki ja nie wyszedłem z inicjatywą, byłem dla nich niewidzialny. Mogli otrzeć się o mnie mijając na korytarzu i wciąż udawać, że nie istnieję. Dochodziło do arcy-kuriozalnych sytuacji. Na przykład: szliśmy z dwóch przeciwnych końców pustego korytarza, na wprost siebie, w przeraźliwej ciszy, i w momencie, gdy wierzchołki naszych barków tworzyły linię prostą, rzucałem kąśliwie „cze-ś-ć”, w reakcji na co moja przemiła sąsiadka odgrywała scenę totalnego zaskoczenia, równego informacji o tym, że jej chłopak jest w ciąży, i z miną sugerującą, że właśnie dowiedziała się o moim istnieniu szczebiotała „ooo, cześć”.

Zespół Monty Pythona by tego lepiej nie zagrał.

W pracy wielokrotnie miałem, i wciąż mam, podobną sytuację. Ludzie z tego samego działu normalnie się witają/rozmawiają/zagadują/nawiązują kontakt, ale spróbuj pójść już jeden open space dalej. Nagle jesteś przezroczystym zbiorem atomów, niezauważalnym bez specjalistycznej aparatury do badania ciał obcych. Przy czym, jeśli pierwszy rzucisz „hejkę”, Twoja postać w niewyjaśnionych okolicznościach materializuje się i przez kilka sekund znów jesteś widoczny dla otoczenia. Magia. Czarna biała magia.

Dostają szczękościsku, gdy chcą powiedzieć „cześć” jako pierwsi, czy nie pozwala im na to brak jednego chromosomu?

[/emaillocker]