Close
Close

Słuchałem go jeszcze w czasach, gdy muzykę nagrywało się na kasety, YouTube nie istniał, a na Spotify nie wpadłby nawet Tolkien po mocnych grzybach. Wtedy nowe płyty dostawało się drogą pantoflową i na jego demo również trafiłem w ten sposób. Czułem się lepszy, niż koledzy z klimatu, bo oni mieli tylko pojedyncze numery, a ja cały album. No i przede wszystkim miałem go jako pierwszy.

Oprócz próżnego lansu na trendsettera, szczerze jarałem się jego kawałkami i zabierałem je ze sobą zawsze, gdy wychodziłem z domu.

Były ze mną w drodze do szkoły – razem szczeniacko narzekaliśmy na zły system szkolnictwa i wrędną babę od historii. Były ze mną w drodze na imprezy – nakręcałem się na młodego zdobywcę, w wyobraźni strosząc piórka jak kogucik. Były ze mną w drodze na pierwsze randki – naiwnie liczyłem, że słuchanie ileś godzin z rzędu g-funku zrobi ze mnie wyluzowanego Casanovę, a nie spiętego prawiczka.

Do tej pory mogę recytować z pamięci teksty jego utworów, bo to ścieżka dźwiękowa do mojego życia. Te kawałki były najlepszym udźwiękowieniem ważniejszych momentów w mojej biografii. I pewnie jeszcze nieraz będą. To coś więcej, niż zapis nut, gdy słysząc jakąś melodię masz przed oczami obrazy. To nie tylko rymujące się ze sobą słowa, gdy słysząc je widzisz wydarzenia, których byłeś głównym bohaterem.

Od tego 14-go roku życia zawsze chciałem go spotkać, podejść, przybić mu piątkę i podziękować. Powiedzieć, że jak pisze, to do mnie. Że jak rapuje, to do mnie. Że jak nagrywa płytę, to dla mnie. Że rozumiem ten świat tak jak on i cieszę się, że jest ktoś, kto myśli podobnie do mnie.

I stoję w tym klubie, światła gasną, ochrona każe kierować się do wyjścia, a ja postanowiłem, że tym razem z nim pogadam. Na scenie dźwiękowcy zwijają sprzęt, pod sceną obsługa zamiata puste kufle, pety i szkło z rozbitych fifek. Z uczestników zostałem tylko ja, pięciu dzieciaków w za dużych ciuchach i z tuzin grupistek. Jedni i drudzy okrążyli go jak oddział SWAT. Ciągną za koszulkę, klepią po plecach i wystawiają cycki do otagowania. I widzę, że gość czuje się jak małpa w zoo, a ja mam do niego podejść i zacząć pół terapeutyczną rozmowę o tym, że jest dla mnie jak starszy brat. Mimo, że pół życia byłem zapatrzony w niego jak w obrazek i sama jego obecność mnie paraliżuje.

Ale przebijam się przez wianuszek adoratorów, wystawiam rękę na powitanie i mówię, że chcę z nim zamienić słówko. Łapie mój wzrok, również wyciąga rękę i gdy myślę, że to na tyle z kontaktu z moim idolem z młodości, bierze mnie na bok, zostawiając tłum i mówi „chodź, pogadamy”. Piotrek Szmidt, Ten Typ Mes, mówi, że „pogadamy”! Poczułem ciary.

 

***

 

Wiedziałem, że ma chłopaka. Wiedziałem, że w każdej chwili może tu wejść. Wiedziałem jakie to poniesie za sobą konsekwencje.

Widziałem jak na mnie patrzy, gdy mijamy się na korytarzu. Widziałem jak patrzą na nią inni kolesie, gdy mijają ją na korytarzu. Widziałem jak od 20 minut odgarnia włosy i nachyla się w moją stronę za każdym razem, gdy zapada cisza.

Wiedziałem, że to zmierza w złym kierunku. Wiedziałem, że nie powinienem tego robić. Wiedziałem, że najlepiej byłoby dla nas obojga, gdybyśmy po prostu stamtąd wyszli.

Poczułem, że to nieuniknione, gdy gestykulując trąciła mnie dłonią i nie przeprosiła. Poczuła opuszki moich palców na karku i ciepły oddech na ustach, a ja jej dłonie na policzkach i język na górnej wardze. Poczułem ciary.

 

***

 

Słońce grzało niemiłosiernie, a lato ciągnęło się jak słaba telenowela. Jak każde wakacje w mieście. Żeby zabić nudę chodziliśmy ją zapić na działki. Co prawda, byliśmy za młodzi by legalnie kupować alkohol, ale na tyle starzy by móc go pić. Oczywiście w naszym mniemaniu. W opinii sklepowych z Żabki, wciąż byliśmy dzieciakami z Bobovitem pod nosem, więc na nasze sommelierskie meetingi braliśmy ze sobą Krzyśka. Po pierwsze miał dowód. Po drugie klucze do działki swojej babci, która od dawna z niej nie korzystała, bo częściej przebywała w szpitalach, niż poza nimi.

Krzysiek na co dzień był spokojny i stonowany, czasem może nawet zbyt, ale niewiele mu trzeba było, by odkrył w sobie Stevena Seagala i kod na nieśmiertelność. Zasadniczo 3 piwa załatwiały sprawę. Może i dawało nam to do myślenia, ale był częścią ekipy, więc nikt głośno tego nie komentował.

Pewnego razu, gdy Krzysztof był już po magicznych 3 browarach, zadzwonił telefon, którego nie odebrał przy nas, tylko czając się w altance. Wiedzieliśmy, że dzwoni jego matka. Była jedyną osobą, z którą wstydził się rozmawiać przy kumplach. Najczęściej pytała, czy wyrzucił śmieci, umył naczynia i ciepło się ubrał. Nawet w lecie. Było to tak częste, że już nawet przestaliśmy się z niego śmiać i zwracać na to uwagę.

Mamine telefony zazwyczaj trwały od 5 do 15 minut, ale czułem, że ten podejrzanie się przedłuża. Kwadrans na pewno minął, a jego dalej nie było. Ile można gadać z matką, którą widziało się tego samego dnia rano? 20 sekund?

Poszedłem sprawdzić, czy przypadkiem nie usnął od potakiwania. Nie spał, choć nie powiedziałbym, żeby był przytomny. Klęczał załzawiony w rogu altany, trzymając przy gardle scyzoryk i powtarzał w kółko „babciu, jeśli ty, to ja też”. Nie zastanawiałem się co się stało i czemu chce to zrobić. Podbiegłem i wytrąciłem mu ostrze z ręki. To był jeden z najdłuższych ułamków sekundy w moim życiu. Nożyk poleciał w kąt, a Krzysiek rzucił się na mnie z pięściami krzycząc, że chce umrzeć. Słysząc naszą szamotaninę i krzyki, reszta chłopaków wbiegła do środka.

Gdy go obezwładnialiśmy, mogłem odetchnąć i mimowolnie wyobrazić sobie, co by było, gdybym tam wszedł minutę później. Poczułem ciary.

 

***

 

Ludzie mają problem z definiowaniem wybitnych filmów, wybitnych książek, wybitnej muzyki. Nie wiedzą, kiedy płyta jest ponadczasowa, a kiedy po prostu dobra. Nie wiedzą jakim wymiernym współczynnikiem to określić. U mnie to jest dość proste. Jeśli czytam kolejne strony, jeśli oglądam kolejne sceny, jeśli słucham kolejnych utworów i czuję dreszcz przechodzący falami przez całe ciało, to znaczy, że to jest wyjątkowe.

Ciary.

autorem zdjęcia jest epSos.de
(niżej jest kolejny tekst)

Jak rozpoznać fałszywego Świętego Mikołaja?

Skip to entry content
jak rozpoznać fałszywego świętego mikołaja
autorem zdjęcia jest Dean Aryes

Co roku, mniej więcej o tej porze, przy galeriach handlowych i na głównych ulicach starego miasta pojawiają się dziwnie ubrani kolesie. Mają czerwone spodnie, czerwone kurtki i czerwone czapki. Nie daj się zwieść, to nie symbol orientacji politycznej, ani uniform do rozdziewiczania kobiet. To przebranie! Przebranie, które ma uśpić Twoją czujność i wmówić Ci, że ten dziwny koleś to Święty Mikołaj. Prawdziwy Święty Mikołaj.

Odkąd dzieci w Chinach narzuciły dumpingowe stawki i zaczęły pracować za pół miski ryżu dziennie, przebierańcy mają coraz lepsze stroje i naprawdę trudno ich odróżnić, od tego jednego, prawdziwego. Sam nabrałem się z cztery razy i siedziałem na kolanach jakiemuś wątłemu aktorzynie, dziwiąc się potem, że nie znalazłem pod poduszką tego co chciałem. Żeby ustrzec Was przed oszustami i rozczarowaniem, że nie dostaliście nowego zestawu Lego, tylko płytę Sylwii Grzeszczak, przygotowałem mini-poradnik.

Aby zdemaskować oszusta podającego się za Świętego Mikołaja, należy przede wszystkim przeprowadzić…

 

Test okrzyku

Prawdziwego Świętego Mikołaja można rozpoznać już z odległości 27 metrów, po charakterystycznym „hoł, hoł, hoł”. Słychać je z daleka i czuć je z daleka. Wszystko za sprawą charakterystycznej barwy głosu, której wyrazu dodają dzwoneczki. Jeśli idziesz po mieście i siatki Ci nie drżą od jednostajnego pohukiwania, to coś jest nie tak.

W takim wypadku sprawdź go przez…

 

Test brzucha

Prawdziwy filantrop z Laponii ma większy bęben, niż Ryszard Kalisz. Na dobra sprawę, to stanowi 76% masy jego ciała. Solidna warstwa tłuszczu pozwala mu zmagazynować ciepło na niekończącą się zimę i efektownie wychodzi na zdjęciach. Przebierańcy nie są gotowi do poświęceń i zamiast notorycznie obżerać się lukrowanymi słodyczami, na przemian z golonką, pod czerwoną kurtkę wkładają poduszkę.

Żeby sprawdzić, czy brzuch jest prawdziwy, czy zainstalowany 5 minut przed wyjściem z domu, rozpędź się i z całej siły wjedź w niego barkiem. Jeśli po uderzeniu odbijesz się i wylądujesz na sąsiedniej ulicy, a Mikołaj nawet nie zauważy, że coś w niego wpadło, to wszystko w porządku. Podszedłeś do właściwego brodacza, nie mniej, dla pewności warto zrobić…

 

Test brody

Oprócz oczojebnej czerwieni, znakiem rozpoznawczym najpopularniejszego lapończyka jest gęsty, długi, śnieżnobiały zarost. Gość zasadniczo ma więcej włosów na twarzy, niż na głowie i nie wiem po co wszędzie taszczy ze sobą torbę, bo spokojnie mógłby w nim schować połowę prezentów. A na pewno drugie śniadanie i trochę obiadu. Broda Świętego Mikołaja jest turbo odporna, nie straszny jej mróz, śnieg, przytrzaśnięcie płozem sań, ani tabuny nadpobudliwych dzieciaków.

Żeby sprawdzić, czy nie kupił jej w Biedronce, odwróć jego uwagę gadką o dobrych uczynkach, które popełniałeś przez cały rok. W momencie gdy będzie się schylał do torby z prezentami, złap brodę z całych sił i spróbuj się trochę pobujać. Coś jak Tarzan na lianach. Jeśli momentalnie nie runiesz na ziemię, łamiąc sobie kość ogonową, znaczy, że albo użył ultra mocnego kleju, albo jest prawdziwa. Dla pewności przeegzaminuj go ostatni raz i wykonaj…

 

Test sań

Tutaj mamy krótką piłkę. Albo umie wystartować saniami i wznieść się ponad zabudowę miasta, albo nie. Jeśli starszy mężczyzna nie ma akurat przy sobie pojazdu zaprzęgowego z reniferami, tłumacząc się, że zostawił je w strefie C, bo tańszy parking, nic straconego. To co robi z dużymi saniami, powinien też umieć wykonać z saneczkami jednoosobowymi.

Jeśli poprosisz go o przejażdżkę po linii wieżowców, pewnie będzie zasłaniał się spożyciem alkoholu. Nie daj się nabrać, w powietrzu nie ma drogówki. Bądź nieustępliwy, postaw go pod ścianą – albo potrafi latać, albo nie! Jeśli i ten test przejdzie pomyślnie, masz stuprocentową pewność, że to prawdziwy Święty Mikołaj, a nie przypadkowy włóczęga.

Gratuluję!

Ps. Gdybyś mimo testów nadal nie miał pewności, czy dany Mikołaj jest prawdziwy, czy nie, wrzuć jego fotę do komentarzy. Razem z czytelnikami rozwiejemy wątpliwości.

10 brzydkich rzeczy na blogach kulinarnych

Skip to entry content

Od 3 miesięcy bezskutecznie poszukuję sensownego przepisu na wegetariańskiego burgera z camembertem. Próbowałem różnych cudów, cebul, czosnków, rukol, pieczarek, sals i sosów, i ciągle wychodzi mi mdły. Możliwe, że jestem upośledzony i po prostu nie umiem tego zrobić. Nie będę się zapierał, że nie. Ale dziś nie o moich mentalnych deficytach.

Szukając receptury na idealną bułkę z serem, przeszukałem 2 portale tematyczne i 13678 blogów kulinarnych. Dotarłem do najciemniejszych zakamarków tej części blogosfery, znajdując liczne błędy blogerów kulinarnych, czyli blogi bez zdjęć, blogi bez opisów i blogi bez wpisów. I blogi pół-ładne, mówiąc delikatnie.

Wydawać by się mogło, że blog kulinarny to kaszka z mlekiem – wystarczy prosty szablon, jasne zdjęcia i podstawy ortografii. Nic bardziej mylnego, cytując Syna Wołoszańskiego. Dodawanie zdjęć schabowego do internetowego pamiętnika można zepsuć na co najmniej 10 sposobów.

 

#1 – Maciupeńkie zdjęcia

małe zdjęcia

Jeśli fundamentem Twojego bloga są fotki, nie ma lepszego sposobu na pozbawienie go wartości, jak dodawanie możliwie najmniejszych. Tu się jednak kryje haczyk, bo jeśli dasz tak małe, że nic na nich nie będzie widać, wytrącisz z dłoni oręż wszystkim hejterom, którzy twierdzą, że Twoje potrawy są nieestetyczne.

 

#2 – Ciemne zdjęcia

ciemne zdjęcia

Zamiast słowa „najmniejszych” w punkcie wyżej, wstaw „najciemniejszych”, a zamiast „małe” daj „ciemne”.

 

#3 – Nieostre zdjęcia

nieostre zdjęcia

To co wyżej, tyle, że „najmniejszych” = „rozmazanych” i „małe” = „nieostre”.

Aha, jeszcze jedno. Jak dołożysz jakiś spłaszczający wszystko filtr z Instagrama, to będzie jeszcze brzydziej.

 

#4 – Odpustowe znaki wodne

brzydkie znaki wodne

Dobra, załóżmy, że już udało Ci się zrobić w miarę jasne, ostre zdjęcie i wstawić je do posta tak, że je widać. Żeby zepsuć końcowy efekt, wrzuć na nie adres swojego bloga najgorszą czcionką jaką jesteś w stanie znaleźć w Gimpie. Współczynnik odrzuceń to doceni.

 

#5 – Im bliżej, tym lepiej

im bliżej tym lepiej

Z fotografowaniem jedzenia, jest jak z fotografowaniem waginy. Im głębiej wepchniesz obiektyw, tym mniej masz na nie ochotę. To na co ślinisz się patrząc z dystansu, pod lupą Cię odrzuca.

 

#6 – Cały wpis w jednym zdjęciu

cały-wpis-w-jednym-zdjęciu

Niektórzy autorzy biorą sobie za punkt honoru, aby w przepisie dać jak najwięcej tekstu i jak najmniej zdjęć. Bo przecież każdy z nas ma wyobraźnię i może sobie wyimaginować jak wyglądają kolejne etapy powstawania potrawy. Po co ułatwiać czytelnikowi kontakt z gotowaniem, skoro można utrudnić?

 

#7 – Wielkie nagłówki

wielkie nagłówki

W blogu kulinarnym, w odróżnieniu od wszystkich innych blogów, zasadniczo nie chodzi o treść, a o nagłówek. Każdy czytelnik przychodzi po to, by móc z nim poobcować w pełnej okazałości. Dlatego im bardziej rozlazły, tym lepszy. Na przykład na 2/3 wysokości monitora.

 

#8 – Szalone tło

szalone tło

Gorsze od ogromnego nagłówka, który można przewinąć i starać się o nim zapomnieć, jest cudaczny wzorek w tle. Albo tak jak w tym przypadku – zdjęcie z kwiatuszkami. Bo kwiatuszki są takie ładne, słodkie, i ładne. I idealnie komponują się z z galantyną z kurczaka.

 

#9 – Miliard banerków

miliard banerków

Jak mówi stare marketingowe porzekadło – jeszcze jeden banerek więcej nikomu nie zaszkodził. Dlatego można ich nasrać tyle ile agregatory i sieci afiliacyjne dały. Jak obwiesisz sobie bloga jak choinkę, to nie będziesz musiał bombek kupować w grudniu.

 

#10 – Szukamy autora: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Na 95% blogów kulinarnych jedyna zauważalna obecność autora, to jego mail w stopce. Nawet w komentarzach pisze tak bezosobowo, że bywa problem z wyczuciem płci. Opinie przedstawia tylko przy postach sponsorowanych, a poglądy jeszcze rzadziej. Jeśli wrzuci swoje zdjęcie na bloga, to maksymalnie dwa razy do roku. Na Święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc. Nie dowiesz się czy słucha Rammsteina i lubi wytatuowane, czy może ma Arkę Noego na dzwonku i wstrzymuje się z seksem do drugiego dziecka.

A przecież to autor jest czynnikiem, który odróżnia blog od portalu i sprawia, że czytelnicy chętniej do niego wracają. No chyba, że się mylę. Chyba, że jest Wam wszystko jest i wpadacie tam tylko po przepisy, zupełnie nie zwracając uwagi na to kto je publikuje?