Ziemia za szybko się kręci, ludzie za głośno oddychają, a szary chodnik ma zbyt intensywny kolor, żeby dało się na niego patrzeć bez mrugania oczami. Jest niedziela. Mam większego kaca, niż Adaś Miauczyński pod koniec „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, bo wczoraj wyszedłem na jedno małe. I jeszcze nie zdążyłem wrócić. Idę zjeść śniadanio-obiad z koleżanką, dla której też aksamit jest zbyt szorstki i modlę się.
Modlę się, żeby nie spotkać żadnych starych znajomych, którzy będą próbowali nawiązać dłuższą rozmowę, niż „cześć-nara”. Wszystkie hasła z cyklu „nie widzieliśmy się od 1410, co u ciebie?” są ponad moje siły. Nie dam rady sklecić żadnych zdań złożonych. Dziś dzień monosylab. Mój umysł wpadł w limbo i jest mu tam bardzo dobrze. Zupełnie nie ma potrzeby, żeby ktoś go stamtąd wyciągał, a już na pewno nie szarpał jak lampart ranną antylopę.
Ale jednak.
– Stej Flaj, Stej Flaj! – słyszę jakiś dziki ryk za plecami, ale ani Cracovia, ani Wisła dzisiaj nie gra. Mimo to, zaniepokojony obracam się sprawdzić, czy kogoś przypadkiem nie potrąciło. Mój błąd. – Stej Flaj, Stej Flaj, to ty? – hmm, biorąc pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności, to czuję się bardziej nieswojo, niż Nicolas Cage w „Bez twarzy”, ale to chyba jednak ja.
– Tak.
– Aaa!!! Stej Flaj, Stej Flaj, zrób sobie ze mną zdjęcie!
– Nie.
– Co?!?!?! Ale z ciebie dupek! W internecie byłeś fajniejszy!
***
Budzik mnie nie obudził. Znowu. Spaliłem tosty. Znowu. Nie zdążyłem zadzwonić do lekarza, żeby przełożyć wizytę. Znowu. Syn sąsiadów spuścił mi powietrze z opon w rowerze. Znowu, kurwa mać, pieprzony gnojek!
Uciekł mi tramwaj, zapomniałem przedłużyć miesięczny, a gapiąc się w wyświetlacz rozładowanego telefonu, zobaczyłem, że mam rozmazaną pastę do zębów na prawym policzku. Tak, dzień jest zły. Ja też.
Jeśli światła na 5-ciu skrzyżowaniach, które mijam jadąc do pracy, nie zgrają się, to się spóźnię. A nie lubię się spóźniać. Bardzo. Mój szef też. Bardzo.
Dobra, zbliżam się do swojego przystanku. Została minuta do godziny 0. Jeśli po otworzeniu drzwi zacznę biec jak po ogień, to możliwe, że zdążę. Przyjmuję pozycję startową, poprawiam sznurowadła, biorę głęboki wdech i… widzę jak blond piękność w połyskujących włosach do ramion, zielonej parce podkreślającej jej filigranowość i idealnie dopasowanych czarnych spodniach, podejrzanie jednoznacznie kieruje się w moją stronę. Patrząc jak niepewnie otwiera usta, jakby chciała mi powiedzieć coś bardzo istotnego, ale boi się jak to odbiorę, pierwszy inicjuję kontakt.
– Tak, wiem. Jestem brudny od pasty. Dzięki.
– Co? Nie, ja…
– Sorry, ale śpieszę się.
– …chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo lubię cię czytać.
– O… – zrobiłem minę głupszą, niż tekst „Rain over me” i widząc jak dla potencjalnej miłości mojego życia staję się bucem, chamem i gburem, błyskotliwie dodałem – Dz-dzięki. Bardzo mi miło, ale… i tak się śpieszę.
– W internecie byłeś fajniejszy…
***
Siedzę w Banialuce z kumplem, z którym widuję się raz na pół roku, bo tak często bywa w Polsce, i gadamy o wszystkich sprawach, których nie da się poruszyć przez Skype’a. Czyli o wszystkich istotnych. Związki, marzenia i przeszkody na drodze do nich. On mi opowiada jak to jest zacząć życie od początku na zachodzie, ja jemu o łapaniu byka za rogi i spaniu 5 godzin dziennie. Trochę tego jest. Między porównywaniem różnic w mentalności ludzi tu i tam, a wymienianiem książek, które powinniśmy przeczytać, czuję jak ktoś klepie mnie po plecach.
Średnio to lubię. Zwłaszcza, gdy jestem w środku rozmowy odkrywającej sedno życia i lek na AIDS.
– Siemano, hehe. Widziałem twój filmik, hehe. „Panna filiżanka”, hehe. Dobre, hehe. Weź no się ze mnom napij, hehe.
– Dzięki, ale gadam z kumplem, a dawno się nie widzieliśmy, także innym razem, okej?
– Eno gościu, nie bądź taki kołek. „Panna filiżanka”, hehe, dobre to było. Weź się napij ze mnom!
– Kolego, nie teraz. Jestem zajęty.
Zgadniesz, co odpowiedział?
***
Wiem, że w sieci jestem fajniejszy, to właśnie magia internetu. Ty na profilowym też wyglądasz lepiej, niż na żywo.