Close
Close

10 porównań, które nie wyjdą Ci z głowy

Skip to entry content

Niezależnie, czy piszę o wrażeniach z filmu, obok którego nie da się przejść obojętnie, czy o płycie, która zawładnęła moim sprzętem muzycznym, czy komentuję aktualne wydarzenia, staram się to robić tak, żeby krew w Twoich żyłach zaczęła płynąć szybciej. Żebyś na plecach miał ciary, a przed oczami obrazy sytuacji, które opisuję. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie szeroka gama srodków stylistycznych jakimi dysponuje język polski, na czele z moim ulubionym – porównaniami.

Od zawsze starałem się by te „jaki” były czymś więcej, niż tylko prostymi drutami, brzydkimi nocami i głupimi butami. I z tego co widzę w komentarzach pod tekstami, faktycznie tak jest. Jeśli chcecie więcej, całe kopalnie genialnych metafor, skojarzeń i odniesień, zebranych pod postacią porównań, znajdziecie w polskim rapie. W amerykańskim też, ale ze względu na barierę językową nie zrobią na Was takiego wrażenia. A te, znajdujące się na krążku „Za młodzi na Heroda”najlepszym albumie 2013 roku – wrażenie robią. Większe, niż HD w 3D w IMAXie.

Oto 10 genialnych porównań, które nie mogą wyjść mi z głowy:

1. „Chcesz mi powiedzieć czego nie mogę? To jakbyś składał śluby milczenia” – znasz lepszy sposób na zakomunikowanie „mogę wszystko”?

2. „Moje życie nie wygląda jak ich Instragram. Jak to im zabrać? Wyrwać kwit z gardła?” – kiedyś oceniało się sukces na podstawie posiadanego samochodu, bądź domu. Teraz porównuje się profile na Instagramie. Cholernie trafne.

3. „Jeśli prawda szczypie w oczy, jesteś Johnson’s Baby” – jeśli ktoś w tak finezyjny sposób powiedziałby mi, że jestem kłamcą, to chyba poszedłbym mu po piwo. Albo po całą zgrzewkę.

4. „Rap to jakiś nordic walking – nikt nie wie o co chodzi, ale wszyscy idą w to” – rewelacyjny komentarz do sytuacji, jaka ma miejsce w tradycyjnych mediach po sukcesie „Równonocy” Donatana. Mało kto czuje tę muzykę i rozumie jej środowisko, ale każdy chce się podczepić. Łącznie z Pieńkowską.

5. „Ubolewasz, że koledzy nie są mili. Chcą opalonych dup, wyglądać jak Oreo z nimi” – żeby zachwycić się tym tekstem, trzeba wiedzieć jak wygląda ciasteczko Oreo.

6. „On ma kumpli na rogu, ja mam utarg na rogu. On się modli do bogów, ja chcę równać do bogów” – dobrze zobrazowana różnica światopoglądowa, między ojcem alkoholikiem, a jego synem, który mierzy dużo wyżej niż on.

7. „Poznałem przyjaciół w biedzie, muszę też ich sprawdzić, kiedy przytulę zielone jak Święty Patryk” – Święty Patryk niejako jest ambasadorem koloru zielonego. Na wszystkich przedstawiających go ilustracjach ubrany jest w zielone szaty. Zestawienie go z dolarami, nie jest szczytem stylistycznych możliwości, ale zapada w pamięć. Bardzo.

8. „To kole w oczy, jak frajerzy w nowych butach” – świetny opis odbioru irytującej sytuacji, przez osobę z nizin społecznych.

9. „Życie tak dobre, że masz wyrzuty sumienia” – Jacek Cygan pisząc tekst dla Sylwii Grzeszczak pewnie dałby zwykłe i nudne „lepiej być nie może”.

10. „Świat ma cię w dupie jak obrońca z urzędu” – proste, świeże i celne. Porównanie idealne.

Masz coś równie dobrego?

Przy okazji, napisałem pierwszą w Polsce powieść o hip-hopie, ukazującą drogę od zera do bożyszcza nastolatków. Więcej na jej temat dowiesz się na oficjalnej stronie – www. Lunatycy.com – lub w poniższym filmie.

(niżej jest kolejny tekst)

Ziemia za szybko się kręci, ludzie za głośno oddychają, a szary chodnik ma zbyt intensywny kolor, żeby dało się na niego patrzeć bez mrugania oczami. Jest niedziela. Mam większego kaca, niż Adaś Miauczyński pod koniec „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, bo wczoraj wyszedłem na jedno małe. I jeszcze nie zdążyłem wrócić. Idę zjeść śniadanio-obiad z koleżanką, dla której też aksamit jest zbyt szorstki i modlę się.

Modlę się, żeby nie spotkać żadnych starych znajomych, którzy będą próbowali nawiązać dłuższą rozmowę, niż „cześć-nara”. Wszystkie hasła z cyklu „nie widzieliśmy się od 1410, co u ciebie?” są ponad moje siły. Nie dam rady sklecić żadnych zdań złożonych. Dziś dzień monosylab. Mój umysł wpadł w limbo i jest mu tam bardzo dobrze. Zupełnie nie ma potrzeby, żeby ktoś go stamtąd wyciągał, a już na pewno nie szarpał jak lampart ranną antylopę.

Ale jednak.

Stej Flaj, Stej Flaj! – słyszę jakiś dziki ryk za plecami, ale ani Cracovia, ani Wisła dzisiaj nie gra. Mimo to, zaniepokojony obracam się sprawdzić, czy kogoś przypadkiem nie potrąciło. Mój błąd. – Stej Flaj, Stej Flaj, to ty? – hmm, biorąc pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności, to czuję się bardziej nieswojo, niż Nicolas Cage w „Bez twarzy”, ale to chyba jednak ja.

– Tak.

– Aaa!!! Stej Flaj, Stej Flaj, zrób sobie ze mną zdjęcie!

– Nie.

– Co?!?!?! Ale z ciebie dupek! W internecie byłeś fajniejszy!

 

***

 

Budzik mnie nie obudził. Znowu. Spaliłem tosty. Znowu. Nie zdążyłem zadzwonić do lekarza, żeby przełożyć wizytę. Znowu. Syn sąsiadów spuścił mi powietrze z opon w rowerze. Znowu, kurwa mać, pieprzony gnojek!

Uciekł mi tramwaj, zapomniałem przedłużyć miesięczny, a gapiąc się w wyświetlacz rozładowanego telefonu, zobaczyłem, że mam rozmazaną pastę do zębów na prawym policzku. Tak, dzień jest zły. Ja też.

Jeśli światła na 5-ciu  skrzyżowaniach, które mijam jadąc do pracy, nie zgrają się, to się spóźnię. A nie lubię się spóźniać. Bardzo. Mój szef też. Bardzo.

Dobra, zbliżam się do swojego przystanku. Została minuta do godziny 0. Jeśli po otworzeniu drzwi zacznę biec jak po ogień, to możliwe, że zdążę. Przyjmuję pozycję startową, poprawiam sznurowadła, biorę głęboki wdech i… widzę jak blond piękność w połyskujących włosach do ramion, zielonej parce podkreślającej jej filigranowość i idealnie dopasowanych czarnych spodniach, podejrzanie jednoznacznie kieruje się w moją stronę. Patrząc jak niepewnie otwiera usta, jakby chciała mi powiedzieć coś bardzo istotnego, ale boi się jak to odbiorę, pierwszy inicjuję kontakt.

– Tak, wiem. Jestem brudny od pasty. Dzięki.

– Co? Nie, ja…

– Sorry, ale śpieszę się.

– …chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo lubię cię czytać.

– O… – zrobiłem minę głupszą, niż tekst „Rain over me” i widząc jak dla potencjalnej miłości mojego życia staję się bucem, chamem i gburem, błyskotliwie dodałem – Dz-dzięki. Bardzo mi miło, ale… i tak się śpieszę.

– W internecie byłeś fajniejszy…

 

***

 

Siedzę w Banialuce z kumplem, z którym widuję się raz na pół roku, bo tak często bywa w Polsce, i gadamy o wszystkich sprawach, których nie da się poruszyć przez Skype’a. Czyli o wszystkich istotnych. Związki, marzenia i przeszkody na drodze do nich. On mi opowiada jak to jest zacząć życie od początku na zachodzie, ja jemu o łapaniu byka za rogi i spaniu 5 godzin dziennie. Trochę tego jest. Między porównywaniem różnic w mentalności ludzi tu i tam, a wymienianiem książek, które powinniśmy przeczytać, czuję jak ktoś klepie mnie po plecach.

Średnio to lubię. Zwłaszcza, gdy jestem w środku rozmowy odkrywającej sedno życia i lek na AIDS.

Siemano, hehe. Widziałem twój filmik, hehe. „Panna filiżanka”, hehe. Dobre, hehe. Weź no się ze mnom napij, hehe.

– Dzięki, ale gadam z kumplem, a dawno się nie widzieliśmy, także innym razem, okej?

Eno gościu, nie bądź taki kołek. „Panna filiżanka”, hehe, dobre to było. Weź się napij ze mnom!

– Kolego, nie teraz. Jestem zajęty.

Zgadniesz, co odpowiedział?

 

***

 

Wiem, że w sieci jestem fajniejszy, to właśnie magia internetu. Ty na profilowym też wyglądasz lepiej, niż na żywo.

zdjęcie w nagłówku pochodzi z kampanii „Dziecko w sieci”

Tekst z emotikonami jest jak seks na viagrze

Skip to entry content

Miałaś zostać w domu, bo świat jest zły i tylko paczka Carte d’Or przepijana Kadarką Cię rozumie, ale dałaś się namówić. Wariatki z pracy wyciągnęły Cię na miasto. Najpierw kilka shotów w Pijalni Wódki, potem jedno małe w Bombie i ruszacie na polowanie na Szewską.

14-centymetrowe szpilki sprawiają, że każdy śmielszy ruch graniczy z upadkiem, ale wiesz że wyglądasz w nich jak playmate roku, więc wchodzisz do klubu krokiem modelki Victoria’s Secret. Poza tym to Louboutiny, więc nawet gdybyś miała grubą dupę i słaniała się między stolikami, wszyscy i tak patrzyliby na Ciebie jak na gwiazdę.

Stojąc przy barze jakiś studencina chce Ci postawić Kasztelana, ale Ty nie jesteś żoną pastora żeby polecieć na piwo. Spławiasz go uśmiechem politowania i zamawiasz Martini ze Spirtem, nachylając się do barmana na tyle, by sam wpadł na to, że ma tam też dolać wódki. Bierzesz łyka i idąc w stronę parkietu czujesz na pośladkach wzrok wszystkich facetów, którzy nie stoją do Ciebie przodem. Jest dobrze, ta noc będzie Twoja.

Tańce, hulanki, swawole i jakiś kilkunastu kolesi, którym musiałaś wmówić, że jesteś lesbijką, żeby przestali Cię katować tekstami o „niebiańskich oczach”. Erazmusy, metroseksy i informatycy, aż nagle, jak czynny spożywczy w pierwszy dzień świąt, przy wejściu do sali dla palących pojawia się on  – wysoki, dobrze zbudowany, z lekkim zarostem. Już od samego patrzenia na jego kark robi Ci się mokro. Wyciągasz paczkę mentolowych Vogue’ów i biegniesz zagadać o ogień.

Łyka haczyk, pyta Cię o imię i trzyma za rękę ciut mocniej, niż powinien, gdy idziecie na parkiet. Tańce, hulanki, swawole i twarde sutki, gdy dotyka dekoltu na Twoich plecach. Jeszcze raz otrze się o Ciebie biodrami i eksplodujesz. Chcesz go mieć! Teraz! Przy sobie! W łóżku! W sobie!

Gładzisz go po potylicy przyciągając ku sobie i mówisz, że chciałabyś pójść w jakieś spokojniejsze miejsce. Nie wiesz czy źle Cię zrozumiał, czy zostawił mleko na gazie, ale z niedowierzaniem słuchasz jak mówi, że mieszka niedaleko i obserwujesz z perspektywy trzeciej osoby, jak wychodzicie z klubu. Tak, to dzieje się naprawdę. Idziecie do niego. Do turbo-zabójczo-przystojnego bruneta przypominającego we wszystkim Ryana Goslinga, poza akcentem i kolorem włosów. Wyrwałaś najlepsze ciacho na imprezie. Jesteś niezła, naprawdę. Co prawda, gdyby nie kumpele, leżałabyś w brudnych dresach na kanapie i obżerała się lodami oglądając „How I met your mother”, ale teraz zaliczysz seks kwartału.

Jak tylko wejdziecie do jego mieszkania będziecie się rżnąć do nieprzytomności!

Wchodzicie. Meble z IKEI, świeże owoce na stole i żadnych pustych butelek przy kanapie, ani brudnych naczyń w zlewie. Cholera, jest czyściej, niż u Ciebie. Bierze kieliszki na nóżce, wyciąga z lodówki coś, co ani nie wygląda na Fresco, ani na Sophię i puszcza Pink Floydów. Albo ten koleś jest ideałem albo masz halucynacje od nowego lakieru do paznokci. Gdy kołyszecie się w podejrzanie bliskiej odległości od kanapy, mruczy Ci do ucha, że świetnie wyglądasz w tej akwamarynowej sukience, ale jeszcze bardziej do twarzy będzie Ci w samych Palmersach.

W przypływie trzeźwości robisz to, co robi każda kobieta, gdy ma za dużo czasu na myślenie – zastanawiasz czy wyglądasz idealnie. A przynajmniej na tyle perfekcyjnie, żeby po zrzuceniu kiecki nie stać się żabą w oczach tego księcia z bajki.

Biegniesz do łazienki pod pretekstem, pod którym laski zawsze wymykają się do kibla, i zaczynasz gapić się w lustro. Gapisz się, gapisz, i gapisz, i widzisz na swojej twarzy więcej niedociągnięć, niż retuszer zdjęć Madonny. Gapisz się dalej i okazuje się, że masz krzywe nogi, grube uda, asymetryczne wcięcia w talii, nienaturalnie wypukłe nadgarstki i przeraźliwie nijakie łopatki, co z pewnością zauważył każdy w klubie, łącznie z niedowidzącym didżejem. A już na pewno Twój książę.

Pewność siebie spadła Ci do -15. W wariackim transie poprawiasz makijaż, płuczesz usta, spryskujesz stopy perfumami i modlisz się, żeby nie wyrzucił Cię z sypialni, gdy już będziesz naga.

Chcesz to zrobić. Wizualizujesz jak bierze Cię od tyłu odkąd zobaczyłaś go przy palarni, ale paraliżuje Cię lęk, że jesteś za mało atrakcyjna. Przeraża Cię, że możesz nie być na tyle pociągająca, żeby go podniecić. Że gdy zaczniecie się miziać, lizać i gryźć, coś nie zatrybi. Boisz się, że mu się nie spodobasz. Nie na tyle, żeby jego ciało zareagowało, tak jak byś chciała. Twoje feromony, Twoja gra wstępna, Twoje zdolności uwodzicielki, Twoje łóżkowe umiejętności będą za słabe, żeby mu stanął.

Masz dwa wyjścia. Pierwsze – uwierzyć w to, że jesteś laską z kalendarza Pirelli, którą byłaś jeszcze godzinę temu w klubie, i dać mu grę wstępną, po której dojdzie bez wyciągania go ze spodni. Drugie – wrzucić mu viagrę do wina i cieszyć się, że po niebieskiej tabletce na pewno stanie. Nawet jeśli miałabyś makijaż jak Andrzej Gołota po walce, krzywe zęby, najbardziej wypukłe nadgarstki na świecie i zero pojęcia o tym, co zrobić, żeby postawić go do pionu.

Niby oba sposoby dają zbliżony efekt, ale przy drugim czujesz, że to nie tak powinno być. Że sama powinnaś doprowadzić do tej reakcji, a nie ją wymuszać. Że to dzieje się sztucznie. Że to lekkie oszustwo. Że to jak gra na kodach. Że satysfakcja z tego jest dużo mniejsza.

Tak samo jest emotikonami w tekście. Mogę się starać jak maniak, rzeźbić kolejne zdania, pieczołowicie dobierając każde słowo i wierząc, że po którymś porównaniu z kolei zaplujesz monitor herbatą. Mogę też wstawić dwukropek-nawias i mieć pewność, że również uniesiesz kąciki ust ku górze. Przy czym to drugie będzie pójściem na skróty, oznaką braku wiary we własne umiejętności. Dlatego nigdy tego nie robię.

Jeśli chcę Cię rozśmieszyć, to piszę tak abyś dostała skurczu brzucha i nabawiła się zmarszczek mimicznych. Nie wstawiam emotikonek.