Close
Close
gdy złapiesz króliczka
autorem zdjęcia jest Draconiansleet

Większość osób mając naście lat, chciała zostać albo znanym aktorem albo popularnym piosenkarzem. Kasować za jedną rolę w filmie równowartość miesięcznej pensji połowy swojego osiedla albo być w nieustającej trasie po Polsce, codziennie sypiając w innym hotelu z inną dziewczyną. Rozdawać autografy na spotkaniach z fanami lub mieć pod sceną kilkutysięczny tłum skandujący ich imię. Rzadko kiedy, choćby we własnym umyśle, rozwijała tę ideę dalej, najczęściej poprzestając na wyobrażeniach o podstawowych przymiotach z nią związanych.

Ten pomysł tlił się zazwyczaj do końca liceum. W bardziej niereformowalnych przypadkach do momentu odebrania dyplomu, pozwalającego stawiać „mgr” przed nazwiskiem. Kiedy zaczynała się normalna, regularna praca, jasne było, że to tylko młodzieńcze marzenia, które marzyło się po to, by ich koniec mógł wyznaczyć dorosłość. Czasem powracały oglądając „8-mą milę” czy „Slumdoga”, ale nie na dłużej, niż czas który zajmowała droga z kina do domu.

Tobie też z pewnością zdarzyło się fantazjować, że jesteś jak John Lenon, czy Jack Nicholson. Snułeś wizje, że w wyniku wyjątkowego zbiegu okoliczności trafiasz na pierwsze strony gazet, Jimmy Kimmel zaprasza Cię na swoją kanapę, a pieniędzy masz tyle, że zaczynasz dotować ginące gatunki ważek. Każdy miał tak przynajmniej raz, więc nawet nie próbuj się wypierać, że nigdy nie chciałeś być obrzydliwie bogatą mega-gwiazdą.

Zmieńmy teraz bieg wydarzeń. Pobiegnijmy za króliczkiem, dogońmy go, złapmy i sprawdźmy jakby to było.

Znów masz 17 lat. Jesteś na początku ogólniaka. Po spotkaniu z Jerzym Stuhrem w Miejskim Domu Kultury jesteś tak poruszony jego osobą, że zaczynasz nałogowo oglądać wszystkie filmy, w których pojawił się choćby jako statysta. Po pół roku dowolną kwestię z „Wodzireja” możesz cytować z pamięci, bezbłędnie naśladując akcent i pauzy. Po roku jesteś przewodniczącym kółka aktorskiego w swojej szkole i przynajmniej raz w miesiącu chodzisz na wagary, żeby wślizgiwać się na próby spektakli w pobliskim teatrze.

W klasie maturalnej każdego popołudnia albo idziesz dorabiać w Macu albo wychodzisz z siebie, próbując zagrać płaczącą wierzbę na prywatnych lekcjach. Nie jest to tania zabawa, a rodzice też nie chcą finansować Twoich irracjonalnych fanaberii, więc kasa znika błyskawicznie. Tak jak czas dzielący Cię od egzaminu dojrzałości. Ruszą Cię to tyle, co bezdomnych problem globalnego ocieplenia, bo żeby dostać się na PWST wystarczy, że maturę po prostu zdasz. A nie jesteś upośledzony, że nie mieć 30% z podstawowego polskiego i WOSu. Mimo to, rodzice, nauczyciele i znajomi próbują wywierać na Tobie presję.

Nie udaje im się, jesteś zbyt zorientowany na swój cel.

Mimo to, na wydział aktorski dostajesz się dopiero za trzecim razem. Poprzednie dwie próby zakończone porażką, przeżywasz bardziej, niż rozpad czteroletniego związku z dziewczyną, w której byłeś zakochany prawie tak bardzo jak w swoim marzeniu. Ale zrobiłeś to, jesteś studentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i na korytarzu mijasz się z tym samym Jerzy Stuhrem, który 5 lat temu uścisnął Ci dłoń i poklepał po plecach mówiąc, że też możesz być taki jak on. Uwierzyłeś. I wierzysz dalej, mimo, że nie jesteś jeszcze nawet w połowie drogi.

Popołudniami dalej chodzisz dorabiać, a raczej zarabiać, bo mniej niż przeciętne jedzenie i pół pokoju w obskurnej kamienicy trochę kosztuje. Trochę więcej, niż się spodziewałeś. Mimo to na zajęciach dajesz z siebie więcej niż inni. Tyle trudu kosztowało Cię znalezienie się na tej uczelni, że nie możesz przez nią po prostu przejść. Musisz ją roznieść!

Ćwiczysz. Nie dosypiasz, nie dojadasz, nie dożywasz. Ćwiczysz.

Na obronie dyplomu jesteś jak młody Al Pacino u progu kariery. Jak DiCaprio w „Co gryzie Gilberta Grape’a?”. Komisja egzaminacyjna jest oczarowana, zaklęcie, które na nich rzuciłeś nie puszcza do końca dnia. David Copperfield mógłby się od Ciebie uczyć. 5.0.

Talent, to jednak za mało. Żaden poważany teatr nie chce dać Ci etatu, a jedyne zaproszenie na castingi przychodzą od producentów gównianych komedii romantycznych. Czynsz za mieszkanie nie zaczyna płacić się sam i powoli rozważasz udział w nie-tak-bardzo-tandetnej produkcji TVNu. Łamiesz się. Bierzesz drugoplanową rolę w serialu o przygodach młodej fotografki i w końcu zaczynasz mieć na obiad na mieście. Na boku wciąż grywasz w ambitnych sztukach i po jednej z nich podchodzi do Ciebie gość pracujący dla Polańskiego. Tak, tego Polańskiego. To kompletnie luźna i niezobowiązująca rozmowa, ale już sam fakt, że zanotował Twoje istnienie, jest jak trafiony los na loterii.

Rok przed trzydziestką dostajesz epizod w naprawdę głośnej produkcji. Tak głośnej, że jej reżyser jest nominowany do Oscara. Pojawiasz się tam co prawda tylko przez 7 minut, ale ludzie Cię zauważają. I zapamiętują. Od tej pory agenci zaczynają błagać, żeby móc pracować dla Ciebie, a zaproszenia na castingi przychodzą częściej, niż newsletter z Groupona. Wszystko co sobie wyobrażałeś siedząc znudzony na biologii, zaczynasz dotykać własnymi dłońmi. Marzenie staje się rzeczywistością. Jest dobrze, zaczyna być świetnie.

To jedna strona medalu.

Druga jest taka, że na szczycie jest bardzo samotnie. Większość osób chce albo ogrzać się w Twoim blasku, ale na Tobie zarobić. Nie widzą w Tobie człowieka, widzą twarz z plakatu. Kobiety nie chcą się z Tobą spotykać ze względu na fascynującą osobowość i genialne poczucie humoru. Chcą przespać się z gościem, którego widziały na filmie. Nowi koledzy nie będą przyjaciółmi na dobre i na złe. Znikną, gdy poprosisz ich o przysługę, która nie będzie im się kalkulować. A jeszcze szybciej, gdy się potkniesz.

Twoi znajomi z dawnych lat, to wciąż dobrzy ludzie, ale poza sentymentem niewiele Was łączy. Docenieją Twój sukces, ale nie widzą drogi, którą przeszedłeś, nie pojmują życia, którym żyjesz. Słyszą co do nich mówisz, ale tego nie rozumieją. Kiedy Ty wszedłeś na samotną scieżkę kamikadze wdrapując się na K2, oni zapuszczali korzenie, dobierali się w pary i budowali rodziny. Rodzaje Waszych problemów są tak różne, jak niepodobny jest czarny do białego. Ty zastanawiasz się czy zdążysz polecieć na casting do Monako i wrócić na zdjęcia do Monachium w ciągu 24 godzin, a oni do jakiej podstawówki posłać dziecko. Wasze rzeczywistości zaczęły być równoległe.

Masz to. Złapałeś króliczka. Co teraz zrobisz?

(niżej jest kolejny tekst)

10 porównań, które nie wyjdą Ci z głowy

Skip to entry content

Niezależnie, czy piszę o wrażeniach z filmu, obok którego nie da się przejść obojętnie, czy o płycie, która zawładnęła moim sprzętem muzycznym, czy komentuję aktualne wydarzenia, staram się to robić tak, żeby krew w Twoich żyłach zaczęła płynąć szybciej. Żebyś na plecach miał ciary, a przed oczami obrazy sytuacji, które opisuję. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie szeroka gama srodków stylistycznych jakimi dysponuje język polski, na czele z moim ulubionym – porównaniami.

Od zawsze starałem się by te „jaki” były czymś więcej, niż tylko prostymi drutami, brzydkimi nocami i głupimi butami. I z tego co widzę w komentarzach pod tekstami, faktycznie tak jest. Jeśli chcecie więcej, całe kopalnie genialnych metafor, skojarzeń i odniesień, zebranych pod postacią porównań, znajdziecie w polskim rapie. W amerykańskim też, ale ze względu na barierę językową nie zrobią na Was takiego wrażenia. A te, znajdujące się na krążku „Za młodzi na Heroda”najlepszym albumie 2013 roku – wrażenie robią. Większe, niż HD w 3D w IMAXie.

Oto 10 genialnych porównań, które nie mogą wyjść mi z głowy:

1. „Chcesz mi powiedzieć czego nie mogę? To jakbyś składał śluby milczenia” – znasz lepszy sposób na zakomunikowanie „mogę wszystko”?

2. „Moje życie nie wygląda jak ich Instragram. Jak to im zabrać? Wyrwać kwit z gardła?” – kiedyś oceniało się sukces na podstawie posiadanego samochodu, bądź domu. Teraz porównuje się profile na Instagramie. Cholernie trafne.

3. „Jeśli prawda szczypie w oczy, jesteś Johnson’s Baby” – jeśli ktoś w tak finezyjny sposób powiedziałby mi, że jestem kłamcą, to chyba poszedłbym mu po piwo. Albo po całą zgrzewkę.

4. „Rap to jakiś nordic walking – nikt nie wie o co chodzi, ale wszyscy idą w to” – rewelacyjny komentarz do sytuacji, jaka ma miejsce w tradycyjnych mediach po sukcesie „Równonocy” Donatana. Mało kto czuje tę muzykę i rozumie jej środowisko, ale każdy chce się podczepić. Łącznie z Pieńkowską.

5. „Ubolewasz, że koledzy nie są mili. Chcą opalonych dup, wyglądać jak Oreo z nimi” – żeby zachwycić się tym tekstem, trzeba wiedzieć jak wygląda ciasteczko Oreo.

6. „On ma kumpli na rogu, ja mam utarg na rogu. On się modli do bogów, ja chcę równać do bogów” – dobrze zobrazowana różnica światopoglądowa, między ojcem alkoholikiem, a jego synem, który mierzy dużo wyżej niż on.

7. „Poznałem przyjaciół w biedzie, muszę też ich sprawdzić, kiedy przytulę zielone jak Święty Patryk” – Święty Patryk niejako jest ambasadorem koloru zielonego. Na wszystkich przedstawiających go ilustracjach ubrany jest w zielone szaty. Zestawienie go z dolarami, nie jest szczytem stylistycznych możliwości, ale zapada w pamięć. Bardzo.

8. „To kole w oczy, jak frajerzy w nowych butach” – świetny opis odbioru irytującej sytuacji, przez osobę z nizin społecznych.

9. „Życie tak dobre, że masz wyrzuty sumienia” – Jacek Cygan pisząc tekst dla Sylwii Grzeszczak pewnie dałby zwykłe i nudne „lepiej być nie może”.

10. „Świat ma cię w dupie jak obrońca z urzędu” – proste, świeże i celne. Porównanie idealne.

Masz coś równie dobrego?

Przy okazji, napisałem pierwszą w Polsce powieść o hip-hopie, ukazującą drogę od zera do bożyszcza nastolatków. Więcej na jej temat dowiesz się na oficjalnej stronie – www. Lunatycy.com – lub w poniższym filmie.

Ziemia za szybko się kręci, ludzie za głośno oddychają, a szary chodnik ma zbyt intensywny kolor, żeby dało się na niego patrzeć bez mrugania oczami. Jest niedziela. Mam większego kaca, niż Adaś Miauczyński pod koniec „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, bo wczoraj wyszedłem na jedno małe. I jeszcze nie zdążyłem wrócić. Idę zjeść śniadanio-obiad z koleżanką, dla której też aksamit jest zbyt szorstki i modlę się.

Modlę się, żeby nie spotkać żadnych starych znajomych, którzy będą próbowali nawiązać dłuższą rozmowę, niż „cześć-nara”. Wszystkie hasła z cyklu „nie widzieliśmy się od 1410, co u ciebie?” są ponad moje siły. Nie dam rady sklecić żadnych zdań złożonych. Dziś dzień monosylab. Mój umysł wpadł w limbo i jest mu tam bardzo dobrze. Zupełnie nie ma potrzeby, żeby ktoś go stamtąd wyciągał, a już na pewno nie szarpał jak lampart ranną antylopę.

Ale jednak.

Stej Flaj, Stej Flaj! – słyszę jakiś dziki ryk za plecami, ale ani Cracovia, ani Wisła dzisiaj nie gra. Mimo to, zaniepokojony obracam się sprawdzić, czy kogoś przypadkiem nie potrąciło. Mój błąd. – Stej Flaj, Stej Flaj, to ty? – hmm, biorąc pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności, to czuję się bardziej nieswojo, niż Nicolas Cage w „Bez twarzy”, ale to chyba jednak ja.

– Tak.

– Aaa!!! Stej Flaj, Stej Flaj, zrób sobie ze mną zdjęcie!

– Nie.

– Co?!?!?! Ale z ciebie dupek! W internecie byłeś fajniejszy!

 

***

 

Budzik mnie nie obudził. Znowu. Spaliłem tosty. Znowu. Nie zdążyłem zadzwonić do lekarza, żeby przełożyć wizytę. Znowu. Syn sąsiadów spuścił mi powietrze z opon w rowerze. Znowu, kurwa mać, pieprzony gnojek!

Uciekł mi tramwaj, zapomniałem przedłużyć miesięczny, a gapiąc się w wyświetlacz rozładowanego telefonu, zobaczyłem, że mam rozmazaną pastę do zębów na prawym policzku. Tak, dzień jest zły. Ja też.

Jeśli światła na 5-ciu  skrzyżowaniach, które mijam jadąc do pracy, nie zgrają się, to się spóźnię. A nie lubię się spóźniać. Bardzo. Mój szef też. Bardzo.

Dobra, zbliżam się do swojego przystanku. Została minuta do godziny 0. Jeśli po otworzeniu drzwi zacznę biec jak po ogień, to możliwe, że zdążę. Przyjmuję pozycję startową, poprawiam sznurowadła, biorę głęboki wdech i… widzę jak blond piękność w połyskujących włosach do ramion, zielonej parce podkreślającej jej filigranowość i idealnie dopasowanych czarnych spodniach, podejrzanie jednoznacznie kieruje się w moją stronę. Patrząc jak niepewnie otwiera usta, jakby chciała mi powiedzieć coś bardzo istotnego, ale boi się jak to odbiorę, pierwszy inicjuję kontakt.

– Tak, wiem. Jestem brudny od pasty. Dzięki.

– Co? Nie, ja…

– Sorry, ale śpieszę się.

– …chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo lubię cię czytać.

– O… – zrobiłem minę głupszą, niż tekst „Rain over me” i widząc jak dla potencjalnej miłości mojego życia staję się bucem, chamem i gburem, błyskotliwie dodałem – Dz-dzięki. Bardzo mi miło, ale… i tak się śpieszę.

– W internecie byłeś fajniejszy…

 

***

 

Siedzę w Banialuce z kumplem, z którym widuję się raz na pół roku, bo tak często bywa w Polsce, i gadamy o wszystkich sprawach, których nie da się poruszyć przez Skype’a. Czyli o wszystkich istotnych. Związki, marzenia i przeszkody na drodze do nich. On mi opowiada jak to jest zacząć życie od początku na zachodzie, ja jemu o łapaniu byka za rogi i spaniu 5 godzin dziennie. Trochę tego jest. Między porównywaniem różnic w mentalności ludzi tu i tam, a wymienianiem książek, które powinniśmy przeczytać, czuję jak ktoś klepie mnie po plecach.

Średnio to lubię. Zwłaszcza, gdy jestem w środku rozmowy odkrywającej sedno życia i lek na AIDS.

Siemano, hehe. Widziałem twój filmik, hehe. „Panna filiżanka”, hehe. Dobre, hehe. Weź no się ze mnom napij, hehe.

– Dzięki, ale gadam z kumplem, a dawno się nie widzieliśmy, także innym razem, okej?

Eno gościu, nie bądź taki kołek. „Panna filiżanka”, hehe, dobre to było. Weź się napij ze mnom!

– Kolego, nie teraz. Jestem zajęty.

Zgadniesz, co odpowiedział?

 

***

 

Wiem, że w sieci jestem fajniejszy, to właśnie magia internetu. Ty na profilowym też wyglądasz lepiej, niż na żywo.

zdjęcie w nagłówku pochodzi z kampanii „Dziecko w sieci”