Close
Close

Moment, gdy uświadamiasz sobie, że jesteś w dupie

Skip to entry content

Znamy się z czasów kromek z Nutellą, walkmanów z Just 5, Jamesów Bondów na VHS i składaniu się na oranżadę po wuefie. Rzucaliśmy razem nocą śnieżkami po oknach sąsiadów, jeździliśmy na gapę do Katowic i marzyliśmy o tym, żeby mieć nagrywarkę płyt CD. Znamy się tak dobrze jak tych dwóch typów z „Zabójczej broni”, jak Man z Materną, jak  Mario z Luigim.

Mieliśmy się zobaczyć już w zeszłym miesiącu, ale nie mogliśmy się zgrać, bo od dawna mamy na głowach trochę więcej, niż czapki z daszkiem. Od października dzieli nas 650 kilometrów, a dorosłość już nie puka, tylko wyważa frontowe drzwi, pożerając czas jak wygłodniała hiena. Ale dziś nie o tym.

Termin umówiony, bilety kupione, skarpetki spakowane. Jadę.

Jaram się, że się zobaczymy, jaram się, że zobaczę kolejną europejską stolicę, jaram się, że będę mógł Wam pokazać zdjęcia z nowej wyprawy. Jaram się, jaram się, jaram! Jestem w stanie nawet przeżyć 8 godzin kiszenia się w autobusie i fakt, że zawsze gdy idę sikać zarzuca jak na torze bobslejowym. Nawet to, że od Włochów przede mną śmierdzi jak z wędzarni, za mną siedzi dj bez słuchawek, zdrętwiały mi nogi i cały się kleję, bo słońce zdecydowało się przygrzać właśnie dziś.

Nic to, jadę do przyjaciela, nie będę narzekał.

Nie da rady czekać na mnie na dworcu z wywieszką „Mr. President”, aż wytoczę się z torbą na czerwony dywan o 16:40, bo pół godziny wcześniej jest umówiony na oglądanie mieszkania. A z wynajmem za zachodnią granicą jest więcej problemów i formalności, niż z kupnem u nas, więc spoko. Rozumiem sytuację. Zresztą, nie mam już przecież 5-ciu lat. Wiem jaki mam kupić bilet, gdzie wsiąść w S-bahn, w którą stronę jechać i na jakiej stacji wysiąść, żebyśmy się spotkali w połowie drogi i przesiedli na metro do niego. Proste jak przekątna w kwadracie.

Wsiadam w S9 o 17:00, jadę w kierunku Pankow i wysiadam na Frankfuter Allee o 17:30, gdzie czeka Patryk. Proste.

W teorii. W praktyce jest trochę inaczej.

Bus z Polski się spóźnia. 50 minut. Bo tak. Kolejka do automatu z biletami na S-Bahn jest długa na 20 minut stania. Bo nie ma kas z „żywą” obsługą, a połowa kupujących nie wie co kliknąć, żeby maszyna wypluła bilet. Ja też nie wiem. Docieram na stację i czekam na S9. I orientuję się, że mam już prawie półtorej godziny opóźnienia. PÓŁ-TO-REJ! Cholera. To znaczy, że Patryk od 30 minut więdnie na Frankfuter Allee i na mnie czeka. Czemu wcześniej się nie zorientowałem, że już minęło tyle czasu? Nieważne, zadzwonię, że już wsiadam i za chwilę będę.

Jak to dobrze, że mam telefon. Jak do dobrze.

Wyciągam cud współczesnej techniki z kieszeni i zanim zdążę spojrzeć na wyświetlacz, przez głowę przelatują mi wszystkie gówniane sytuacje, które mogłyby się zdarzyć gdybym go nie miał.  Z widocznym uśmiechem politowania myślę o niegdysiejszych formach komunikacji – wysyłaniu telegramów, depesz, listów i dzwonieniu z budek na stacjonarne. Jakie to było niewygodne i stresogenne przy umawianiu się. Jak to dobrze, że mam komórkę i wszystko mogę ustalić  w mniej niż minutę. Jak to dobrze.

„Nie zarejestrowano sieci”.

Że co?!?! Co to do cholery znaczy „nie zarejestrowano sieci”? Jak to  „nie zarejestrowano sieci”? To niech się zarejestruje ta sieć i nie robi maniany! Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Wyłączę, włączę i wszystko będzie działać. To na pewno coś z baterią. 1, 2, 3, czarny ekran, biały ekran, logo producenta, pin, znowu logo producenta i… i nic. „Nie zarejestrowano sieci”.

Pieprzony roaming! Skąd miałem wiedzieć, że w Plusie trzeba go ręcznie aktywować, skąd? W Playu sam się włączał. Cholera. Jestem w Berlinie. Bardzo daleko od domu. Niemiecki znam na „wie heißt du”, a właśnie zaczyna się ściemniać. Nie znam adresu Patryka, bo mieliśmy się spotkać w połowie drogi. Zresztą, wątpię, żeby ktoś z tubylców mi pomógł, bo szukać jakiejś tam ulicy w mieście o powierzchni 900 km2, to jak przebierać ziarnka piasku w poszukiwaniu pyłku. Gdybym spytał kogoś na Placu Nowym jak dojść na Pszczelną, to też by mi nie powiedział.

Patryk pewnie próbuje się do mnie dodzwonić. Próbuje, nie może i zachodzi w głowę co się stało, że mnie nie ma i w dodatku mam wyłączony telefon. Padła mi bateria? Okradli mnie? Był wypadek na autostradzie? Staram się możliwie prawdopodobnie przewidzieć jego tok rozumowania. Wejść w jego buty i wydedukować, co mógł zrobić w takiej sytuacji. A przede wszystkim, czy dalej czeka na mnie na tym Frankfuter Allee, czy trafiłem na jeden z 3000 alternatywnych scenariuszy i jest wszędzie tylko nie tam.

W głowie rozbrzmiewa mi jedna myśl – obezwładniające „kurwa mać”.

W przypływie instynktu samozachowawczego wpadam na pomysł, żeby wybłagać od jakiegoś Niemca użyczenie telefonu na 30 sekund. Ludzie, którym opowiadam po angielsku swoją historię patrzą na mnie jak na złodzieja i po magicznym „can I call from your phone, please?” zaczynają biec w kierunku, z którego przyszli. Po 6 próbach moja strona peronu jest pusta i przy okazji robi się ciemno. Ciemniej, niż w piosence Feela.

Nie mam jak zadzwonić, nie wiem jak dotrzeć do mieszkania, nie mam gdzie skorzystać z internetu, nie wiem czy wsiadać do pociągu, a czas wybitnie działa – dyplomatycznie mówiąc – na moją niekorzyść. Miałem przegadywać wieczory przy piwku na murku z przyjacielem. Miałem zwiedzać, poznawać, doświadczać i zachwycać się nowym. Miałem zrobić Wam hiper-mega-turbo-kozacką relację z podróży. Nie zrobię. Nic nie zrobię. Bo stoję w półmroku na pustym peronie bez łączności ze światem.

Tak, to właśnie w tym momencie dochodzi do mnie, że jestem w głębokiej, chłodnej, odciętej od światła dupie.

Znam to miejsce. Nie jest przyjemne, ale byłem w nim już wielokrotnie. I w Paryżu, gdy spóźniłem się na samolot do Polski, i w Barcelonie, gdy o 22:00 błąkałem się po ulicach nie mogąc znaleźć noclegu, i wielokrotnie w Polsce. Choćby wtedy, gdy musiałem spakować cały dorobek swojego życia w ciągu 20 minut i się wyprowadzić. Za każdym razem kończyło się tak samo. Po fali paniki, obłędu i ślizgania po krawędzi paranoi, znajdowałem rozwiązanie. Przychodziło samo, ot tak, po prostu.

Tak było i tym razem, mogłem:

a) iść przed siebie, aż nie trafię na kiosk/sklep/stację benzynową i kupić w niej kartę pre-paid

b) chodzić po mieście i ulepszać technikę żebrania o 30 sekund rozmowy, aż do skutku

c) poprosić kogoś o użyczenie telefonu w sytuacji, w której nie będzie mógł uciec

d) znaleźć patrol policji i liczyć, że oni dadzą zadzwonić, a jeśli nie to chociaż wskażą drogę do najbliższego hostelu

Bo cytując złotą myśl proktologów – „niezależnie w jakiej dupie się znajdziesz, zawsze jest z niej jakieś wyjście”.

(niżej jest kolejny tekst)

Ogarnianie spraw marketingowych przez małe i średnie firmy, to temat na potężny cykl memów. Dzisiaj zahaczę tylko o lokale gastronomiczne i o tak niewielki wyrywek jak obecność knajpy na Facebooku. A konkretnie o poinformowanie klientów, że dana restauracja/pub/kawiarnia ma fanpejdż. Robię to z dwóch powodów. Po pierwsze, temat jest mi bliski ze względu na to, czym się zajmuję w pracy. Po drugie, bywam w tych knajpach i serce mnie boli, że można to robić, aż tak źle.

Właściciele/menadżerowie coś tam usłyszeli, że jakiś Facebuk jest. Szwagier sąsiada kuzynki siostry dozorczyni powiedział, że podobno nawet są tam ludzie. I jest ich tam więcej, niż siedmiu. No to panowie menago/szanowni przedsiębiorcy weszli na przeszpiegi i zobaczyli cuda nie dziwy. Ludzie chwalą się co trafia im do kiszek i gdzie to przeżuwają, rekomendując wzajemnie lokale. Wyczuli hajs portfelem i kazali najmłodszym z barmanów pozakładać funpagi. Niech cały świat się dowie, że Krysia z Kurdwanowa obściskiwała się z przypadkowym Hiszpanem właśnie u nich. I że to spoko miejscówa.

Żeby klienci mogli się oznaczać, check-inować i publicznie deklarować miłość do danego pubu w portalu Marka Zuckerberga, muszą wiedzieć, że on tam jest. Jak najłatwiej ich o tym poinformować? Nindża z agencji by powiedziała, że wystarczy dobrze stargetowany post sponsorowany. Domorosły marketer, że ulotka z adresem internetowym profilu. Zdrowy rozsądek podpowie, że adres profilu w widocznym miejscu w lokalu załatwi sprawę.

Otóż, nie.

Wszyscy jesteście w błędzie bardziej, niż Elbląg w depresji. Najłatwiej ściagnąć klientów enigmatycznym hasłem „Znajdź nas na Facebooku!” przyklejonym dokładnie byle gdzie. W końcu jest tam tylko ponad miliard profili, szukanie po omacku tego jednego jedynego, nie powinno stanowić problemu.

 

Znajdź nas na Facebooku patrząc na buty

La Bicicletta Kraków

Warsztat Kazimierz

Podobno niżej się nie dało.

 

Znajdź nas za kratkami

Hamlet Miodowa

Ten Facebook taki niebezpieczny.

 

Znajdź nas po angielsku

Królicze oczy Kazimierz

Anglojęzyczne nalepki były tańsze.

 

Znajdź nas 3 razy

Beer Galery Kraków

Bo liczy się ilość.

 

Znajdź nas na szybie na końcu budynku

Edo Sushi Kraków

Szkoda szpecić drzwi wejściowe, lepiej nakleić to w jakimś mniej inwazyjnym miejscu.

 

Nie szukaj nas. Dołącz!

Dong-A Chińczyk Kazimierz

W sensie, że to chyba Facebook ma do nich dołączyć. Jak nim jesteś, to weź to zrób.

 

F

Fabryka Pizzy Kazimierz

Tylko nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi!

 

Znajdź nazwę lokalu

Semper Felix Kraków

Wally’ego szukało się łatwiej.

 

I jak, funpagi znalezione i polajkowane?

9 zwrotów, których ludzie nie rozumieją

Skip to entry content

Każdy z Was zna choć jedną osobę – sąsiada, koleżankę z grupy, wujka, byłą dziewczynę, konserwatora powierzchni płaskich – która nie rozumie tego, co mówi. Ja też kogoś takiego znam. A nawet kilka takich osób (poza tą przedostatnią, bo jestem jeszcze prawiczkiem).

Nieraz zdarzyło mi się nakładać wór po kartoflach na głowę, paląc się ze wstydu, gdy mój znajomy rzucał w towarzystwie hasłami lotnymi jak Tupolew. I nie mówię tu o tak pospolitych błędach jak „poszłem” zamiast „poszedłem”, czy „wziąść” zamiast „wziąć” (co i mnie się zdarzało, ale zostałem skutecznie oduczony). Mam tu na myśli sformułowania, które używane są zupełnie bezrefleksyjnie, przez co autor wychodzi na głupka-troglodytę.

Żeby uchronić Waszych i moich znajomych przed publicznym ośmieszeniem (ale jednak głównie moich), wypisałem zwroty których ludzie nie rozumieją, a mimo to posługują się nimi.

1. „Jechać po kimś jak po łysej kobyle”  – po kobyłach się nie jeździ, to niehumanitarne. Konika by bolało. Jeździ się na kobyłach. Poprawna forma to „jeździć na kimś jak na łysej kobyle”.

2. „Cofać się wstecz” – a da się cofnąć w przód? Albo pikować w górę?

3. „Dywagować na jakiś temat” – ludziom zazwyczaj wydaje się, że to bardziej elokwentna forma „rozmawiać o czymś”. Cytując Radka z Polimatów – nic bardziej mylnego. Czasownik „dywagować” zgodnie z definicją języka polskiego oznacza „rozwlekle odchodzić od tematu”, nie da się więc mówić o czymś, jednocześnie szeroko od tego odchodząc.

4. „Pozdro 600” – przejście tego hasła do mowy potocznej jest dla mnie fenomenem i zawsze, gdy słyszę, że ktoś go używa dostaję napadu śmiechawki. Ta zbitka ma swoje źródło w utworze „Merctedes s600”, który znalazł się na płycie producenckiej Dja 600v. Pod koniec tego utworu, rapujący w nim Tede zwraca się do producenta słowami „pozdro 600”. Większość osób nie mając pojęcia kto jest autorem podkładu, a tym bardziej nie słysząc nigdy w życiu tego utworu, uznała, że to nowe młodzieżowe hasełko na pożegnanie, typu „nara”, „narciarz”, „narkoza” czy „dozo”. No nie, nie jest tak. Za każdym razem, gdy to mówicie, nie żegnacie się z rozmówcą, tylko pozdrawiacie Dja 600v.

5.  „Dosiego roku!” – ktoś chce, żeby to był rok Dosi? Tego proszku do prania? Serio? Bo jeśli życzy mi, abym dożył do 31 grudnia, musiałby napisać „do siego roku”.

6. „Po najmniejszej linii oporu” – poprawnie jest „po linii najmniejszego oporu”, gdyż nie chodzi tu o wielkość owej lini, lecz o ów opór i niechęć do zrobienia czegoś.

7. „A nóż uda mi się zdać” – jeśli spytasz autora, co robi sztuciec w tym zdaniu, zrobi oczy jak wyrak na głodzie i z pewnością Ci nie odpowie. Bo nie ma tam być ani widelca, ani łyżki, ani żadnego noża. Ma być natomiast „nuż” – wyraz oznaczający, że coś się nagle, nieoczekiwanie, bądź gwałtownie zaczyna.

8. „Ubrać kurtkę” – słysząc to zawsze przypomina mi się klasyczny tekst Fokusa „wstała, ubrała ubranie” z świetnego storytellingu „Czas”. Ubrać to można choinkę albo galeriankę. Ubranie się zakłada. Kurtkę też.

9. „Zima daje siwe znaki” – bo jej farba zeszła. Wystarczy pomalować i znaki będą jak nowe. No chyba, że dotrzemy do oryginału -„zima daje się we znaki” – i zrozumiemy, że to powiedzenie oznacza „zima jest uciążliwa”.

To tyle ode mnie. Wrzucicie coś od siebie?