Close
Close

11 wkurzających rzeczy u małych blogerów

Skip to entry content

Co jakiś czas zdarza mi się dostać maila, dwa albo pisiont z pytaniami odnośnie blogowania. Jak zacząć, jak pisać, o czym pisać, czy Blogspot, czy WordPress, czy połykać i czy picie Actimela wpływa na ilość propozycji komercyjnych. Też kiedyś zaczynałem, więc trochę wiem jak to jest. Dlatego staram się odpisywać na wszystkie. Nawet te najbardziej aroganckie i forsujące granicę absurdu.

Mailując/przeglądając blogi raczkujących autorów wybija się na pierwszy plan kilka irytujących rzeczy. Zebrałem najczęściej powtarzające się z nich. Nie po to by ich wykpić, tylko by im pomóc i zwrócić uwagę na błędy, które popełniają lub mają zamiar popełnić. Ludwiku Dornie, Sabo, nie idźcie tą drogą.

 

#1 – Chcą zarabiać po 3 postach

Zazwyczaj im mniej wpisów na blogu i im jest on brzydszy, tym lepiej ma wyeksponowaną zakładkę „współpraca”. Profesjonalne podejście od samego początku, w tym prosty sposób w jaki reklamodawcy mogą się z Tobą skontaktować, jest jak najbardziej wskazane, ale jest jedna rzecz ważniejsza od tego. Zanim zdobędziesz osoby, które będą chciały Ci płacić za pisanie, musisz przyciągnąć osoby, które będą chciały Cię czytać. Dokładnie w tej kolejności.

 

#2 – Chcą, żebyś podał im wszystko na tacy…

Najbardziej arogancki mail jaki dostałem w życiu brzmiał tak:

Hejka,

Trafilam na twojego bloga przypadkiem (przeznaczenie?), ale widze, że niezle ci sie na nim kręci i reklamuja sie u ciebie firmy. Niezle! Ja też o tym myślę, a wiadomo jakie sa poczatki ;/ Narazie obserwuje mnie tylko 700 osob ale to lepiej niz 0 co nie? Napiszesz mi jak to rozruszac? co zrobic, żeby to sie krecilo i wpadala jakas kasa? tylko konkrety bo już mnie nudza te długaśne poradniki.

Pzdr!

Ps. Ten ostatni tekst o tej pracy nad morzem nawet spoko ;)

Jahstinka

www.[mało chwytliwa nazwa bloga].blogspot.com

 

#2.5 – …i to za darmo

Na maile jak ten powyżej zazwyczaj odpisuję jednym zdaniem, linkując do książek Kominka. W odpowiedzi dostaję litanię narzekań, że to takie drogie (w sumie 70zł) i czy mógłbym im wysłać mailem PDFy. Bez komentarza.

 

#3 – Komentują nickiem z adresem bloga

Też tak robiłem (przez miesiąc albo dwa), po czym doszło do mnie, że to siara, przypał i przede wszystkim TO NIE GENERUJE RUCHU! Ani komentowanie na blogach innych autorów jako www.gosiablogujeogotowaniuihaftowaniuisraniu.hwdp.blogspot.com.pl.eu.xxx, ani komentowanie na innych fanpejdżach jako fanpejdż nie powoduje przyrostu fanów. Naprawdę NIKT W TO NIE KLIKA! Jeśli mi nie wierzysz, to przypomnij sobie kiedy Ty ostatnio kliknąłeś w coś takiego u Maffashion, czy Macademian Girl.

 

#4 – Zapraszają do wspólnych projektów

Wiem, że Twój pomysł na magazyn/portal/blog zrzeszający innych autorów wydaje się kamieniem milowym, który raz na zawsze zmieni oblicze internetu. Wiem. Wiem, że jesteś pewien bardziej niż śmierci, że już po tygodniu będziemy zarabiać po kilkanaście koła na łeb. Wiem. Wiem, że ten projekt jest inny, niż 416 poprzednich, do których dostałem zaproszenie, żeby tworzyć je na zasadach wolontariatu kosztem mojego bloga. Wiem. Ale wiedz, że ten jest 417, a żaden z poprzednich nawet nie ujrzał światła dziennego. Proszę, nie napastuj mnie.

 

#5 – Piszą jak im się zachce

To boli najbardziej.

Kliknąłem w link z domeną, której nie znam. Doczytałem posta do końca. Był ciekawy/zabawny/dobrze napisany/prezentował oryginalny punkt widzenia. Udostępniłem na Fejsie. Przejrzałem stare teksty, żeby bliżej poznać autora i wkręcić się w klimat. Polubiłem fanpejdż, żeby być na bieżąco. I czekam. Czekam, czekam, czekam na nowe posty i nic. 2 tygodnie ciszy, bo autorowi się nie chce. Bo akurat dłubanie w pępku i oglądanie „Klanu” było ważniejsze.

Bądź przeklęty.

 

#6 – Przepraszają za to, że ostatnio nie pisali

Jak im się w końcu zachce, to zjadają ich wyrzuty sumienia i mają potrzebę usprawiedliwienia się przed światem. Kajają się jak uczeń z zagrożeniem z chemii po wywiadówce, przepraszają i żarliwie obiecują poprawę. I nie przyjdzie im do głowy, że po pierwsze to śmieszne, a po drugie nikogo to nie obchodzi.

 

#7 – Nie potrafią złożyć zdania bez emotikony

Jeśli ktoś prowadzi bloga opartego na treściach pisanych i w każdym zdaniu musi mieć buziaczka albo uśmieszek, to nie świadczy o jego warsztacie najlepiej. Zresztą, wiecie jakie mam zdanie na ten temat.

 

#8 – Manifestują swoją niekomercyjność

Mam wrażenie, że niektórzy za punkt honoru stawiają sobie niezarabianie na blogu. Jakby nadrzędnym celem ich działalności w sieci było odpędzanie od siebie pieniędzy. Piszą manifesty, obszerne deklaracje, i starają się odgrodzić grubym murem od tych złych, pobierających wynagrodzenie za swoją pracę blogerów. Dla tych wszystkich nawiedzonych ideowców mam 2 informacje, które mogą wywrócić do góry nogami ich spojrzenie na świat:

  1. Hajs od starych kiedyś może się skończyć.
  2. Jeśli chcesz być w czymś najlepszy, a przynajmniej dorównywać do czołówki, musisz na tym zarabiać. Jeśli nie będziesz miał z tego pieniędzy, nie będziesz miał warunków żeby się rozwijać.

 

#9 – Jadą po blogosferze i dużych blogerach

I nie rozumieją, że tutaj wszyscy się znają. Wszyscy, którzy się liczą.

Rozumiem, że może nie podobać Ci się styl/tematyka/wizerunek blogera X, Y, lub Z. Ale dopóki go nie poznasz osobiście (poza blogiem), nie linczuj go publicznie. A gdy poznasz, tym bardziej. To naprawdę małe środowisko i atak na kogoś z czołówki nie przyniesie Ci chwały i poklasku. Raczej zaowocuje przyklejeniem łatki „krzykacz a.k.a. ujadający kundel z bólem dupy”. Zresztą, podejrzewam, że na podwórku też nie robiłeś kupy do wspólnej piaskownicy, prawda?

 

#10 – Mordują nośne tematy

Przekleństwo początkujących. Popełniałem ten błąd nagminnie przez pierwszy rok pisania.

Jeśli słyszą o rozdawaniu kawy bezdomnym, to piszą, że kawa bezdomnym jest rozdawana. Jeśli widzą na pierwszym planie okładające się małpy, to mówią, że małpy się okładają. Jeśli obejrzeli filmik z całującymi się ludźmi, to ich wypowiedź zawęzi się do słów-kluczy „ludzie”, „całowanie”, „filmik”. Nie analizują co to znaczy, co z tego wynika, ani co dzieje się w tle. Informują. Czyli piszą o tym, co odbiorca widzi na pierwszy rzut oka, a Gazeta.pl miała to jako temat dnia. Wczoraj.

 

#11 – Nie znają słowa „dziękuję”

Pisze do Ciebie taka Zosia. Bez polskich znaków, bez wielkich liter, błagalnym tonem, żebyś przejrzał jej bloga. I powiedział co myślisz. Innymi słowy, żebyś zaudytował wszystko co robi, wypunktował konkretne błędy i zarekomendowała rozwiązania. Że masz dobre serce i mama przekazała Ci, że warto pomagać innym, to siedzisz godzinę na jej blogu, przebijasz się przez szablon z 95-go roku, składnię zdań na poziomie ameby i piszesz co jest nie tak. Mógłbyś napisać, że wszystko, ale chcesz być rzetelny i rozbijasz to na czynniki pierwsze.

W końcu wysyłasz jej rady, które sam chciałbyś dostać zaczynając blogowanie. Liczysz, że weźmie je sobie do serca i za rok będziesz mógł ją traktować jak równą konkurentkę, której wyśmienite teksty motywują Cię do rozwoju. Albo przynajmniej kogoś, kto umie podlinkować wpis na Fejsie zaciągając miniaturkę. W odpowiedzi, za poświęcony czas i pracę, dostajesz tyle co pół litra na dwóch. A wystarczyłoby krótkie, proste „dzięki”.

Spoko. Nie ma za co.

(niżej jest kolejny tekst)

Moment, gdy uświadamiasz sobie, że jesteś w dupie

Skip to entry content

Znamy się z czasów kromek z Nutellą, walkmanów z Just 5, Jamesów Bondów na VHS i składaniu się na oranżadę po wuefie. Rzucaliśmy razem nocą śnieżkami po oknach sąsiadów, jeździliśmy na gapę do Katowic i marzyliśmy o tym, żeby mieć nagrywarkę płyt CD. Znamy się tak dobrze jak tych dwóch typów z „Zabójczej broni”, jak Man z Materną, jak  Mario z Luigim.

Mieliśmy się zobaczyć już w zeszłym miesiącu, ale nie mogliśmy się zgrać, bo od dawna mamy na głowach trochę więcej, niż czapki z daszkiem. Od października dzieli nas 650 kilometrów, a dorosłość już nie puka, tylko wyważa frontowe drzwi, pożerając czas jak wygłodniała hiena. Ale dziś nie o tym.

Termin umówiony, bilety kupione, skarpetki spakowane. Jadę.

Jaram się, że się zobaczymy, jaram się, że zobaczę kolejną europejską stolicę, jaram się, że będę mógł Wam pokazać zdjęcia z nowej wyprawy. Jaram się, jaram się, jaram! Jestem w stanie nawet przeżyć 8 godzin kiszenia się w autobusie i fakt, że zawsze gdy idę sikać zarzuca jak na torze bobslejowym. Nawet to, że od Włochów przede mną śmierdzi jak z wędzarni, za mną siedzi dj bez słuchawek, zdrętwiały mi nogi i cały się kleję, bo słońce zdecydowało się przygrzać właśnie dziś.

Nic to, jadę do przyjaciela, nie będę narzekał.

Nie da rady czekać na mnie na dworcu z wywieszką „Mr. President”, aż wytoczę się z torbą na czerwony dywan o 16:40, bo pół godziny wcześniej jest umówiony na oglądanie mieszkania. A z wynajmem za zachodnią granicą jest więcej problemów i formalności, niż z kupnem u nas, więc spoko. Rozumiem sytuację. Zresztą, nie mam już przecież 5-ciu lat. Wiem jaki mam kupić bilet, gdzie wsiąść w S-bahn, w którą stronę jechać i na jakiej stacji wysiąść, żebyśmy się spotkali w połowie drogi i przesiedli na metro do niego. Proste jak przekątna w kwadracie.

Wsiadam w S9 o 17:00, jadę w kierunku Pankow i wysiadam na Frankfuter Allee o 17:30, gdzie czeka Patryk. Proste.

W teorii. W praktyce jest trochę inaczej.

Bus z Polski się spóźnia. 50 minut. Bo tak. Kolejka do automatu z biletami na S-Bahn jest długa na 20 minut stania. Bo nie ma kas z „żywą” obsługą, a połowa kupujących nie wie co kliknąć, żeby maszyna wypluła bilet. Ja też nie wiem. Docieram na stację i czekam na S9. I orientuję się, że mam już prawie półtorej godziny opóźnienia. PÓŁ-TO-REJ! Cholera. To znaczy, że Patryk od 30 minut więdnie na Frankfuter Allee i na mnie czeka. Czemu wcześniej się nie zorientowałem, że już minęło tyle czasu? Nieważne, zadzwonię, że już wsiadam i za chwilę będę.

Jak to dobrze, że mam telefon. Jak do dobrze.

Wyciągam cud współczesnej techniki z kieszeni i zanim zdążę spojrzeć na wyświetlacz, przez głowę przelatują mi wszystkie gówniane sytuacje, które mogłyby się zdarzyć gdybym go nie miał.  Z widocznym uśmiechem politowania myślę o niegdysiejszych formach komunikacji – wysyłaniu telegramów, depesz, listów i dzwonieniu z budek na stacjonarne. Jakie to było niewygodne i stresogenne przy umawianiu się. Jak to dobrze, że mam komórkę i wszystko mogę ustalić  w mniej niż minutę. Jak to dobrze.

„Nie zarejestrowano sieci”.

Że co?!?! Co to do cholery znaczy „nie zarejestrowano sieci”? Jak to  „nie zarejestrowano sieci”? To niech się zarejestruje ta sieć i nie robi maniany! Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Wyłączę, włączę i wszystko będzie działać. To na pewno coś z baterią. 1, 2, 3, czarny ekran, biały ekran, logo producenta, pin, znowu logo producenta i… i nic. „Nie zarejestrowano sieci”.

Pieprzony roaming! Skąd miałem wiedzieć, że w Plusie trzeba go ręcznie aktywować, skąd? W Playu sam się włączał. Cholera. Jestem w Berlinie. Bardzo daleko od domu. Niemiecki znam na „wie heißt du”, a właśnie zaczyna się ściemniać. Nie znam adresu Patryka, bo mieliśmy się spotkać w połowie drogi. Zresztą, wątpię, żeby ktoś z tubylców mi pomógł, bo szukać jakiejś tam ulicy w mieście o powierzchni 900 km2, to jak przebierać ziarnka piasku w poszukiwaniu pyłku. Gdybym spytał kogoś na Placu Nowym jak dojść na Pszczelną, to też by mi nie powiedział.

Patryk pewnie próbuje się do mnie dodzwonić. Próbuje, nie może i zachodzi w głowę co się stało, że mnie nie ma i w dodatku mam wyłączony telefon. Padła mi bateria? Okradli mnie? Był wypadek na autostradzie? Staram się możliwie prawdopodobnie przewidzieć jego tok rozumowania. Wejść w jego buty i wydedukować, co mógł zrobić w takiej sytuacji. A przede wszystkim, czy dalej czeka na mnie na tym Frankfuter Allee, czy trafiłem na jeden z 3000 alternatywnych scenariuszy i jest wszędzie tylko nie tam.

W głowie rozbrzmiewa mi jedna myśl – obezwładniające „kurwa mać”.

W przypływie instynktu samozachowawczego wpadam na pomysł, żeby wybłagać od jakiegoś Niemca użyczenie telefonu na 30 sekund. Ludzie, którym opowiadam po angielsku swoją historię patrzą na mnie jak na złodzieja i po magicznym „can I call from your phone, please?” zaczynają biec w kierunku, z którego przyszli. Po 6 próbach moja strona peronu jest pusta i przy okazji robi się ciemno. Ciemniej, niż w piosence Feela.

Nie mam jak zadzwonić, nie wiem jak dotrzeć do mieszkania, nie mam gdzie skorzystać z internetu, nie wiem czy wsiadać do pociągu, a czas wybitnie działa – dyplomatycznie mówiąc – na moją niekorzyść. Miałem przegadywać wieczory przy piwku na murku z przyjacielem. Miałem zwiedzać, poznawać, doświadczać i zachwycać się nowym. Miałem zrobić Wam hiper-mega-turbo-kozacką relację z podróży. Nie zrobię. Nic nie zrobię. Bo stoję w półmroku na pustym peronie bez łączności ze światem.

Tak, to właśnie w tym momencie dochodzi do mnie, że jestem w głębokiej, chłodnej, odciętej od światła dupie.

Znam to miejsce. Nie jest przyjemne, ale byłem w nim już wielokrotnie. I w Paryżu, gdy spóźniłem się na samolot do Polski, i w Barcelonie, gdy o 22:00 błąkałem się po ulicach nie mogąc znaleźć noclegu, i wielokrotnie w Polsce. Choćby wtedy, gdy musiałem spakować cały dorobek swojego życia w ciągu 20 minut i się wyprowadzić. Za każdym razem kończyło się tak samo. Po fali paniki, obłędu i ślizgania po krawędzi paranoi, znajdowałem rozwiązanie. Przychodziło samo, ot tak, po prostu.

Tak było i tym razem, mogłem:

a) iść przed siebie, aż nie trafię na kiosk/sklep/stację benzynową i kupić w niej kartę pre-paid

b) chodzić po mieście i ulepszać technikę żebrania o 30 sekund rozmowy, aż do skutku

c) poprosić kogoś o użyczenie telefonu w sytuacji, w której nie będzie mógł uciec

d) znaleźć patrol policji i liczyć, że oni dadzą zadzwonić, a jeśli nie to chociaż wskażą drogę do najbliższego hostelu

Bo cytując złotą myśl proktologów – „niezależnie w jakiej dupie się znajdziesz, zawsze jest z niej jakieś wyjście”.

Ogarnianie spraw marketingowych przez małe i średnie firmy, to temat na potężny cykl memów. Dzisiaj zahaczę tylko o lokale gastronomiczne i o tak niewielki wyrywek jak obecność knajpy na Facebooku. A konkretnie o poinformowanie klientów, że dana restauracja/pub/kawiarnia ma fanpejdż. Robię to z dwóch powodów. Po pierwsze, temat jest mi bliski ze względu na to, czym się zajmuję w pracy. Po drugie, bywam w tych knajpach i serce mnie boli, że można to robić, aż tak źle.

Właściciele/menadżerowie coś tam usłyszeli, że jakiś Facebuk jest. Szwagier sąsiada kuzynki siostry dozorczyni powiedział, że podobno nawet są tam ludzie. I jest ich tam więcej, niż siedmiu. No to panowie menago/szanowni przedsiębiorcy weszli na przeszpiegi i zobaczyli cuda nie dziwy. Ludzie chwalą się co trafia im do kiszek i gdzie to przeżuwają, rekomendując wzajemnie lokale. Wyczuli hajs portfelem i kazali najmłodszym z barmanów pozakładać funpagi. Niech cały świat się dowie, że Krysia z Kurdwanowa obściskiwała się z przypadkowym Hiszpanem właśnie u nich. I że to spoko miejscówa.

Żeby klienci mogli się oznaczać, check-inować i publicznie deklarować miłość do danego pubu w portalu Marka Zuckerberga, muszą wiedzieć, że on tam jest. Jak najłatwiej ich o tym poinformować? Nindża z agencji by powiedziała, że wystarczy dobrze stargetowany post sponsorowany. Domorosły marketer, że ulotka z adresem internetowym profilu. Zdrowy rozsądek podpowie, że adres profilu w widocznym miejscu w lokalu załatwi sprawę.

Otóż, nie.

Wszyscy jesteście w błędzie bardziej, niż Elbląg w depresji. Najłatwiej ściagnąć klientów enigmatycznym hasłem „Znajdź nas na Facebooku!” przyklejonym dokładnie byle gdzie. W końcu jest tam tylko ponad miliard profili, szukanie po omacku tego jednego jedynego, nie powinno stanowić problemu.

 

Znajdź nas na Facebooku patrząc na buty

La Bicicletta Kraków

Warsztat Kazimierz

Podobno niżej się nie dało.

 

Znajdź nas za kratkami

Hamlet Miodowa

Ten Facebook taki niebezpieczny.

 

Znajdź nas po angielsku

Królicze oczy Kazimierz

Anglojęzyczne nalepki były tańsze.

 

Znajdź nas 3 razy

Beer Galery Kraków

Bo liczy się ilość.

 

Znajdź nas na szybie na końcu budynku

Edo Sushi Kraków

Szkoda szpecić drzwi wejściowe, lepiej nakleić to w jakimś mniej inwazyjnym miejscu.

 

Nie szukaj nas. Dołącz!

Dong-A Chińczyk Kazimierz

W sensie, że to chyba Facebook ma do nich dołączyć. Jak nim jesteś, to weź to zrób.

 

F

Fabryka Pizzy Kazimierz

Tylko nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi!

 

Znajdź nazwę lokalu

Semper Felix Kraków

Wally’ego szukało się łatwiej.

 

I jak, funpagi znalezione i polajkowane?