Close
Close

„Hardkor Disko” – niesiemy dla was niewypał

Skip to entry content

hardkor disko - głeboki off - krzysztof skonieczny - recenzja

Słyszałaś o nim od koleżanek. Że ciacho, że ogier, że 3 razy z rzędu to standard. Że brutal i mazgaj, że i delikatnie, i na ostro, że łechtaczkowy to samym wzrokiem.

Oglądasz jego zdjęcia w sieci. Ma w oczach to coś. Coś, co najłatwiej można nazwać „będziesz miała problemy z chodzeniem”. Chcesz mieć problemy z chodzeniem. I siniaki. I szorować się druciakiem, żeby zmyć jego zapach. Chcesz to poczuć na własnej skórze. Bez metafor.

Umawiacie się na przyszły tydzień. Zastanawiasz się, czy włożyć koronkowe bokserki, proste stringi, czy w ogóle nie zakładać majtek. Odliczasz dni.

Jest piątek. To dziś. Masz być w hotelu w centrum miasta punkt 20:00. Od rana jesteś przesadnie pobudzona. Mylisz prawą z lewą, portiera z szefem i spółkę ze spółkowaniem. Jesteś nakręcona jak pozytywka, ale zastanawiasz się czy przypadkiem nie podkoloryzowałaś rzeczywistości. Czy nie masz zbyt dużych oczekiwań. Czy to aby nie, tylko ładne zdjęcia w sieci. Wahasz się, ale idziesz. Sprawdzisz to.

Wchodzisz. Jesteś w pokoju. Jest tajemniczo. Przedmioty sprawiają wrażenie nowych, nieodkrytych, mimo, że nie widzisz ich pierwszy raz.  Migoczące światło z lampki za wielkim łóżkiem rytmicznie rozjaśnia półmrok, ale i tak nie widzisz jego twarzy. Myślisz o łóżku. W sposób, o którym nie chciałabyś rozmawiać ze swoja matką. Czujesz mrowienie. Tam, gdzie na co dzień miewasz majtki.

Zaczynacie grę. Wymiana spojrzeń, gestów, muśnięć. Gryzie Cię w kark. Z Twojego ściśniętego gardła bezwiednie wydobywa się jęk. Chcesz więcej. Ściągasz mu koszulkę. Zrywa z Ciebie spódnicę. Jesteście niemal nadzy, a nie zamieniliście jeszcze słowa. Czujesz chłód i dystans, ale mimo to nie przestajesz. Chcesz wiedzieć dokąd Cię to doprowadzi.

Czujesz jego język. Tam, gdzie wcześniej czułaś mrowienie. Wie co z nim zrobić. Wie dość dobrze. Chcesz, żeby poczuł Twoje usta. Tam, gdzie krew odpływa mu z mózgu. Chcesz, żeby poczuł je bardzo dobrze.

Oddech przyśpiesza, źrenice się powiększają, ruchy zaczynają być coraz bardziej gwałtowne. Jest miło. Ale miło to za mało, ta gra wstępna trwa już za długo. Chcesz więcej. Jesteś gorąca, jesteś wilgotna, jesteś gotowa. Jesteś gotowa poczuć go w sobie. Albo to się stanie teraz, albo właściwy moment minie i nie będziesz chciała nawet na niego spojrzeć. Karty na stół. Wszystko albo nic.

Wie, że ruch jest po jego stronie. Że czas na wielki finał.

Mocno Cię popycha i rzuca na łóżko jakbyś była rzeczą. Zanim zdążysz poczuć, że podoba Ci się ta brutalność, jednym ruchem obraca Cię na brzuch i ciągnie za włosy, krzycząc, żebyś się wypięła. Czujesz ten krzyk na karku, czujesz jego wzrok na plecach, czujesz to ciepło na pośladkach. Napinasz mięśnie i walczysz ze swoim ciałem, żeby wziąć choć jeden głębszy oddech, zamiast serii płytkich i przygotować się na to, co zaraz się stanie.

Ale na to nie da się przygotować.

Jesteś zażenowana, zniesmaczona i czujesz się oszukana, gdy Twój kochanek w ostatnim momencie oznajmia Ci, że się rozmyślił. Że nie ma ochoty. Że to by było na tyle. Wstaje, zakłada ciuchy i mówi, żebyś poszła do domu, bo nie jest w nastroju. Nie jest w nastroju na właściwą część dzisiejszego wieczoru, do której przygotowywał Cię prawie półtorej godziny. Miałaś dostać bombę, która Cię rozsadzi, a otarłaś się o niewypał. Oszust.

Takie właśnie jest „Hardkor Disko”. Bez części właściwej, która nadawałaby mu sens.

(niżej jest kolejny tekst)

11 wkurzających rzeczy u małych blogerów

Skip to entry content

Co jakiś czas zdarza mi się dostać maila, dwa albo pisiont z pytaniami odnośnie blogowania. Jak zacząć, jak pisać, o czym pisać, czy Blogspot, czy WordPress, czy połykać i czy picie Actimela wpływa na ilość propozycji komercyjnych. Też kiedyś zaczynałem, więc trochę wiem jak to jest. Dlatego staram się odpisywać na wszystkie. Nawet te najbardziej aroganckie i forsujące granicę absurdu.

Mailując/przeglądając blogi raczkujących autorów wybija się na pierwszy plan kilka irytujących rzeczy. Zebrałem najczęściej powtarzające się z nich. Nie po to by ich wykpić, tylko by im pomóc i zwrócić uwagę na błędy, które popełniają lub mają zamiar popełnić. Ludwiku Dornie, Sabo, nie idźcie tą drogą.

 

#1 – Chcą zarabiać po 3 postach

Zazwyczaj im mniej wpisów na blogu i im jest on brzydszy, tym lepiej ma wyeksponowaną zakładkę „współpraca”. Profesjonalne podejście od samego początku, w tym prosty sposób w jaki reklamodawcy mogą się z Tobą skontaktować, jest jak najbardziej wskazane, ale jest jedna rzecz ważniejsza od tego. Zanim zdobędziesz osoby, które będą chciały Ci płacić za pisanie, musisz przyciągnąć osoby, które będą chciały Cię czytać. Dokładnie w tej kolejności.

 

#2 – Chcą, żebyś podał im wszystko na tacy…

Najbardziej arogancki mail jaki dostałem w życiu brzmiał tak:

Hejka,

Trafilam na twojego bloga przypadkiem (przeznaczenie?), ale widze, że niezle ci sie na nim kręci i reklamuja sie u ciebie firmy. Niezle! Ja też o tym myślę, a wiadomo jakie sa poczatki ;/ Narazie obserwuje mnie tylko 700 osob ale to lepiej niz 0 co nie? Napiszesz mi jak to rozruszac? co zrobic, żeby to sie krecilo i wpadala jakas kasa? tylko konkrety bo już mnie nudza te długaśne poradniki.

Pzdr!

Ps. Ten ostatni tekst o tej pracy nad morzem nawet spoko ;)

Jahstinka

www.[mało chwytliwa nazwa bloga].blogspot.com

 

#2.5 – …i to za darmo

Na maile jak ten powyżej zazwyczaj odpisuję jednym zdaniem, linkując do książek Kominka. W odpowiedzi dostaję litanię narzekań, że to takie drogie (w sumie 70zł) i czy mógłbym im wysłać mailem PDFy. Bez komentarza.

 

#3 – Komentują nickiem z adresem bloga

Też tak robiłem (przez miesiąc albo dwa), po czym doszło do mnie, że to siara, przypał i przede wszystkim TO NIE GENERUJE RUCHU! Ani komentowanie na blogach innych autorów jako www.gosiablogujeogotowaniuihaftowaniuisraniu.hwdp.blogspot.com.pl.eu.xxx, ani komentowanie na innych fanpejdżach jako fanpejdż nie powoduje przyrostu fanów. Naprawdę NIKT W TO NIE KLIKA! Jeśli mi nie wierzysz, to przypomnij sobie kiedy Ty ostatnio kliknąłeś w coś takiego u Maffashion, czy Macademian Girl.

 

#4 – Zapraszają do wspólnych projektów

Wiem, że Twój pomysł na magazyn/portal/blog zrzeszający innych autorów wydaje się kamieniem milowym, który raz na zawsze zmieni oblicze internetu. Wiem. Wiem, że jesteś pewien bardziej niż śmierci, że już po tygodniu będziemy zarabiać po kilkanaście koła na łeb. Wiem. Wiem, że ten projekt jest inny, niż 416 poprzednich, do których dostałem zaproszenie, żeby tworzyć je na zasadach wolontariatu kosztem mojego bloga. Wiem. Ale wiedz, że ten jest 417, a żaden z poprzednich nawet nie ujrzał światła dziennego. Proszę, nie napastuj mnie.

 

#5 – Piszą jak im się zachce

To boli najbardziej.

Kliknąłem w link z domeną, której nie znam. Doczytałem posta do końca. Był ciekawy/zabawny/dobrze napisany/prezentował oryginalny punkt widzenia. Udostępniłem na Fejsie. Przejrzałem stare teksty, żeby bliżej poznać autora i wkręcić się w klimat. Polubiłem fanpejdż, żeby być na bieżąco. I czekam. Czekam, czekam, czekam na nowe posty i nic. 2 tygodnie ciszy, bo autorowi się nie chce. Bo akurat dłubanie w pępku i oglądanie „Klanu” było ważniejsze.

Bądź przeklęty.

 

#6 – Przepraszają za to, że ostatnio nie pisali

Jak im się w końcu zachce, to zjadają ich wyrzuty sumienia i mają potrzebę usprawiedliwienia się przed światem. Kajają się jak uczeń z zagrożeniem z chemii po wywiadówce, przepraszają i żarliwie obiecują poprawę. I nie przyjdzie im do głowy, że po pierwsze to śmieszne, a po drugie nikogo to nie obchodzi.

 

#7 – Nie potrafią złożyć zdania bez emotikony

Jeśli ktoś prowadzi bloga opartego na treściach pisanych i w każdym zdaniu musi mieć buziaczka albo uśmieszek, to nie świadczy o jego warsztacie najlepiej. Zresztą, wiecie jakie mam zdanie na ten temat.

 

#8 – Manifestują swoją niekomercyjność

Mam wrażenie, że niektórzy za punkt honoru stawiają sobie niezarabianie na blogu. Jakby nadrzędnym celem ich działalności w sieci było odpędzanie od siebie pieniędzy. Piszą manifesty, obszerne deklaracje, i starają się odgrodzić grubym murem od tych złych, pobierających wynagrodzenie za swoją pracę blogerów. Dla tych wszystkich nawiedzonych ideowców mam 2 informacje, które mogą wywrócić do góry nogami ich spojrzenie na świat:

  1. Hajs od starych kiedyś może się skończyć.
  2. Jeśli chcesz być w czymś najlepszy, a przynajmniej dorównywać do czołówki, musisz na tym zarabiać. Jeśli nie będziesz miał z tego pieniędzy, nie będziesz miał warunków żeby się rozwijać.

 

#9 – Jadą po blogosferze i dużych blogerach

I nie rozumieją, że tutaj wszyscy się znają. Wszyscy, którzy się liczą.

Rozumiem, że może nie podobać Ci się styl/tematyka/wizerunek blogera X, Y, lub Z. Ale dopóki go nie poznasz osobiście (poza blogiem), nie linczuj go publicznie. A gdy poznasz, tym bardziej. To naprawdę małe środowisko i atak na kogoś z czołówki nie przyniesie Ci chwały i poklasku. Raczej zaowocuje przyklejeniem łatki „krzykacz a.k.a. ujadający kundel z bólem dupy”. Zresztą, podejrzewam, że na podwórku też nie robiłeś kupy do wspólnej piaskownicy, prawda?

 

#10 – Mordują nośne tematy

Przekleństwo początkujących. Popełniałem ten błąd nagminnie przez pierwszy rok pisania.

Jeśli słyszą o rozdawaniu kawy bezdomnym, to piszą, że kawa bezdomnym jest rozdawana. Jeśli widzą na pierwszym planie okładające się małpy, to mówią, że małpy się okładają. Jeśli obejrzeli filmik z całującymi się ludźmi, to ich wypowiedź zawęzi się do słów-kluczy „ludzie”, „całowanie”, „filmik”. Nie analizują co to znaczy, co z tego wynika, ani co dzieje się w tle. Informują. Czyli piszą o tym, co odbiorca widzi na pierwszy rzut oka, a Gazeta.pl miała to jako temat dnia. Wczoraj.

 

#11 – Nie znają słowa „dziękuję”

Pisze do Ciebie taka Zosia. Bez polskich znaków, bez wielkich liter, błagalnym tonem, żebyś przejrzał jej bloga. I powiedział co myślisz. Innymi słowy, żebyś zaudytował wszystko co robi, wypunktował konkretne błędy i zarekomendowała rozwiązania. Że masz dobre serce i mama przekazała Ci, że warto pomagać innym, to siedzisz godzinę na jej blogu, przebijasz się przez szablon z 95-go roku, składnię zdań na poziomie ameby i piszesz co jest nie tak. Mógłbyś napisać, że wszystko, ale chcesz być rzetelny i rozbijasz to na czynniki pierwsze.

W końcu wysyłasz jej rady, które sam chciałbyś dostać zaczynając blogowanie. Liczysz, że weźmie je sobie do serca i za rok będziesz mógł ją traktować jak równą konkurentkę, której wyśmienite teksty motywują Cię do rozwoju. Albo przynajmniej kogoś, kto umie podlinkować wpis na Fejsie zaciągając miniaturkę. W odpowiedzi, za poświęcony czas i pracę, dostajesz tyle co pół litra na dwóch. A wystarczyłoby krótkie, proste „dzięki”.

Spoko. Nie ma za co.

Moment, gdy uświadamiasz sobie, że jesteś w dupie

Skip to entry content

Znamy się z czasów kromek z Nutellą, walkmanów z Just 5, Jamesów Bondów na VHS i składaniu się na oranżadę po wuefie. Rzucaliśmy razem nocą śnieżkami po oknach sąsiadów, jeździliśmy na gapę do Katowic i marzyliśmy o tym, żeby mieć nagrywarkę płyt CD. Znamy się tak dobrze jak tych dwóch typów z „Zabójczej broni”, jak Man z Materną, jak  Mario z Luigim.

Mieliśmy się zobaczyć już w zeszłym miesiącu, ale nie mogliśmy się zgrać, bo od dawna mamy na głowach trochę więcej, niż czapki z daszkiem. Od października dzieli nas 650 kilometrów, a dorosłość już nie puka, tylko wyważa frontowe drzwi, pożerając czas jak wygłodniała hiena. Ale dziś nie o tym.

Termin umówiony, bilety kupione, skarpetki spakowane. Jadę.

Jaram się, że się zobaczymy, jaram się, że zobaczę kolejną europejską stolicę, jaram się, że będę mógł Wam pokazać zdjęcia z nowej wyprawy. Jaram się, jaram się, jaram! Jestem w stanie nawet przeżyć 8 godzin kiszenia się w autobusie i fakt, że zawsze gdy idę sikać zarzuca jak na torze bobslejowym. Nawet to, że od Włochów przede mną śmierdzi jak z wędzarni, za mną siedzi dj bez słuchawek, zdrętwiały mi nogi i cały się kleję, bo słońce zdecydowało się przygrzać właśnie dziś.

Nic to, jadę do przyjaciela, nie będę narzekał.

Nie da rady czekać na mnie na dworcu z wywieszką „Mr. President”, aż wytoczę się z torbą na czerwony dywan o 16:40, bo pół godziny wcześniej jest umówiony na oglądanie mieszkania. A z wynajmem za zachodnią granicą jest więcej problemów i formalności, niż z kupnem u nas, więc spoko. Rozumiem sytuację. Zresztą, nie mam już przecież 5-ciu lat. Wiem jaki mam kupić bilet, gdzie wsiąść w S-bahn, w którą stronę jechać i na jakiej stacji wysiąść, żebyśmy się spotkali w połowie drogi i przesiedli na metro do niego. Proste jak przekątna w kwadracie.

Wsiadam w S9 o 17:00, jadę w kierunku Pankow i wysiadam na Frankfuter Allee o 17:30, gdzie czeka Patryk. Proste.

W teorii. W praktyce jest trochę inaczej.

Bus z Polski się spóźnia. 50 minut. Bo tak. Kolejka do automatu z biletami na S-Bahn jest długa na 20 minut stania. Bo nie ma kas z „żywą” obsługą, a połowa kupujących nie wie co kliknąć, żeby maszyna wypluła bilet. Ja też nie wiem. Docieram na stację i czekam na S9. I orientuję się, że mam już prawie półtorej godziny opóźnienia. PÓŁ-TO-REJ! Cholera. To znaczy, że Patryk od 30 minut więdnie na Frankfuter Allee i na mnie czeka. Czemu wcześniej się nie zorientowałem, że już minęło tyle czasu? Nieważne, zadzwonię, że już wsiadam i za chwilę będę.

Jak to dobrze, że mam telefon. Jak do dobrze.

Wyciągam cud współczesnej techniki z kieszeni i zanim zdążę spojrzeć na wyświetlacz, przez głowę przelatują mi wszystkie gówniane sytuacje, które mogłyby się zdarzyć gdybym go nie miał.  Z widocznym uśmiechem politowania myślę o niegdysiejszych formach komunikacji – wysyłaniu telegramów, depesz, listów i dzwonieniu z budek na stacjonarne. Jakie to było niewygodne i stresogenne przy umawianiu się. Jak to dobrze, że mam komórkę i wszystko mogę ustalić  w mniej niż minutę. Jak to dobrze.

„Nie zarejestrowano sieci”.

Że co?!?! Co to do cholery znaczy „nie zarejestrowano sieci”? Jak to  „nie zarejestrowano sieci”? To niech się zarejestruje ta sieć i nie robi maniany! Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Wyłączę, włączę i wszystko będzie działać. To na pewno coś z baterią. 1, 2, 3, czarny ekran, biały ekran, logo producenta, pin, znowu logo producenta i… i nic. „Nie zarejestrowano sieci”.

Pieprzony roaming! Skąd miałem wiedzieć, że w Plusie trzeba go ręcznie aktywować, skąd? W Playu sam się włączał. Cholera. Jestem w Berlinie. Bardzo daleko od domu. Niemiecki znam na „wie heißt du”, a właśnie zaczyna się ściemniać. Nie znam adresu Patryka, bo mieliśmy się spotkać w połowie drogi. Zresztą, wątpię, żeby ktoś z tubylców mi pomógł, bo szukać jakiejś tam ulicy w mieście o powierzchni 900 km2, to jak przebierać ziarnka piasku w poszukiwaniu pyłku. Gdybym spytał kogoś na Placu Nowym jak dojść na Pszczelną, to też by mi nie powiedział.

Patryk pewnie próbuje się do mnie dodzwonić. Próbuje, nie może i zachodzi w głowę co się stało, że mnie nie ma i w dodatku mam wyłączony telefon. Padła mi bateria? Okradli mnie? Był wypadek na autostradzie? Staram się możliwie prawdopodobnie przewidzieć jego tok rozumowania. Wejść w jego buty i wydedukować, co mógł zrobić w takiej sytuacji. A przede wszystkim, czy dalej czeka na mnie na tym Frankfuter Allee, czy trafiłem na jeden z 3000 alternatywnych scenariuszy i jest wszędzie tylko nie tam.

W głowie rozbrzmiewa mi jedna myśl – obezwładniające „kurwa mać”.

W przypływie instynktu samozachowawczego wpadam na pomysł, żeby wybłagać od jakiegoś Niemca użyczenie telefonu na 30 sekund. Ludzie, którym opowiadam po angielsku swoją historię patrzą na mnie jak na złodzieja i po magicznym „can I call from your phone, please?” zaczynają biec w kierunku, z którego przyszli. Po 6 próbach moja strona peronu jest pusta i przy okazji robi się ciemno. Ciemniej, niż w piosence Feela.

Nie mam jak zadzwonić, nie wiem jak dotrzeć do mieszkania, nie mam gdzie skorzystać z internetu, nie wiem czy wsiadać do pociągu, a czas wybitnie działa – dyplomatycznie mówiąc – na moją niekorzyść. Miałem przegadywać wieczory przy piwku na murku z przyjacielem. Miałem zwiedzać, poznawać, doświadczać i zachwycać się nowym. Miałem zrobić Wam hiper-mega-turbo-kozacką relację z podróży. Nie zrobię. Nic nie zrobię. Bo stoję w półmroku na pustym peronie bez łączności ze światem.

Tak, to właśnie w tym momencie dochodzi do mnie, że jestem w głębokiej, chłodnej, odciętej od światła dupie.

Znam to miejsce. Nie jest przyjemne, ale byłem w nim już wielokrotnie. I w Paryżu, gdy spóźniłem się na samolot do Polski, i w Barcelonie, gdy o 22:00 błąkałem się po ulicach nie mogąc znaleźć noclegu, i wielokrotnie w Polsce. Choćby wtedy, gdy musiałem spakować cały dorobek swojego życia w ciągu 20 minut i się wyprowadzić. Za każdym razem kończyło się tak samo. Po fali paniki, obłędu i ślizgania po krawędzi paranoi, znajdowałem rozwiązanie. Przychodziło samo, ot tak, po prostu.

Tak było i tym razem, mogłem:

a) iść przed siebie, aż nie trafię na kiosk/sklep/stację benzynową i kupić w niej kartę pre-paid

b) chodzić po mieście i ulepszać technikę żebrania o 30 sekund rozmowy, aż do skutku

c) poprosić kogoś o użyczenie telefonu w sytuacji, w której nie będzie mógł uciec

d) znaleźć patrol policji i liczyć, że oni dadzą zadzwonić, a jeśli nie to chociaż wskażą drogę do najbliższego hostelu

Bo cytując złotą myśl proktologów – „niezależnie w jakiej dupie się znajdziesz, zawsze jest z niej jakieś wyjście”.