Mówiłem Wam, że wymiotuję od 3D pakowanego do wszystkich filmów? Że nic tak nie irytuje jak wrzucanie trójwymiaru tylko po to, żebyś musiał zapłacić za bilet o połowę więcej i męczył się z drugą parą okularów na nosie? Mówiłem. I staram się unikać jak ognia seansów, na których trzeba katować się „przestrzennym” obrazem, bo ostatni tytuł, gdzie miało to faktyczne uzasadnienie, to „Iron Man 3”. Który wyszedł rok temu.
Dlatego idąc na nowych X-Menów zrobiłem sobie przysługę i wybrałem niemodny, płaski seans. I był to strzał za 10 punktów (a w zasadzie 16 złotych), bo dzięki temu film dało się obejrzeć w całości. I to z przyjemnością, bo „X-men: Przeszłość, która nadejdzie”, to…
Film z całkiem dobrą obsadą
Mamy tu takich asów jak kapitan ze „Star Treka” (Patrick Stewart), Gandalf (Ian McKellen), Kobieta-Kot, która neguje prawo przemijania (Halle Berry – naprawdę dalej wygląda jak 25-latka), czy seksoholik ze „Wstydu” (Michael Fassbender). I oczywiście Hugh Jackman, ale ten to wiadomo, że jest Wolverinem i nie przestanie. Nigdy nie śliniłem się na widok Jennifer Lawrence, ale jakby komuś robiło się wilgotniej, to też jest. Jeśli oglądałeś „Skinsów” (genialny serial o nastolatkach z Bristolu), to z pewnością ucieszy Cię też obecność Tony’ego Stonema (Nicholasa Houlta).
Jak im idzie? Nie powiem nic zaskakującego w tym temacie – obsada gra dobrze. Na tyle dobrze, że żaden z momentów, który miał być podniosły/patetyczny/o-Jezusieńku-to-chyba-najbardziej-przejmująca-chwila-w-moim-życiu nie wyszedł karykaturalnie, ani komicznie (co miało nagminnie miejsce w „Godzilli”). Kiedy ma być groźnie marszczą brwi, kiedy ma być przejmująco modulują głos, kiedy trzeba walczyć o przetrwanie gatunku rzucają ciałami z jednego końca ekranu na drugi. I robią to przekonująco.
Wiadomo, sama obsada to nie wszystko, w „Kac Wawa” też byli dobrzy aktorzy, a wyszła kupa. Tu na szczęście reżyser sprawił, że to…
Film ze zręcznie poprowadzoną wielowątkową fabułą
W tytułach stricte rozrywkowych najczęściej jest tak, że główny wątek jest toporny do granic możliwości, a poboczne są wepchnięte na siłę, jak penis do suchej waginy. Przykro się tego doświadcza i człowiek przez większość czasu zastawia się, czy nie było gładszej drogi, żeby dojść do finału. W nowych X-Menach jest inaczej.
Mamy motyw przewodni – trzeba zmienić bieg historii, aby zapobiec apokalipsie mutantów – i kilka pobocznych – wypadek Profesora Xaviera, konflikt Xaviera z Magneto, miłosny trójkąt z Raven, operacja Wolverine’a, miłość Wolverine’a do Jean. Jednak wszystkie są ze sobą naturalnie powiązane i zgrabnie się przenikają. Widz nie ma wrażenia, że zostały doklejone tylko po to, by pchnąć dalej rozwój wydarzeń, bo nieudolny reżyser nie wiedział jak spiąć początek filmu z końcem. Nic z tych rzeczy.
Wątki poboczne samoistnie wynikają z motywu przewodniego rzucając na niego nowe światło i przy okazji spajają wcześniejsze filmy o X-menach w całość. Jest to na tyle umiejętnie zrobione, że nawet ktoś nie znający wcześniejszych perypetii mutantów ma szansę skumać fabułę, jednocześnie nie mając wrażenia, że jest prowadzony za rękę jak 4-latek do przedszkola. Druga sprawa – przez mnogość wydarzeń, aż do ostatniego kwadransa filmu nie wiemy jakie będzie zakończenie. I to nie wiemy naprawdę, a nie na zasadzie „tłuką się, tłuką, ale i tak ten dobry zwycięży”.
Co do fabuły, to na osobną wzmiankę zasługuje fakt, że to…
Film z ciekawą koncepcją podróży w czasie
W „Powrocie do przyszłości”, aby zmienić dekadę wchodziło się do Deloreana, w „Looperze” do kabiny à la teleport, a w „Wehikule czasu” do – uwaga, uwaga, spodziewajcie się niespodziewanego – wehikułu czasu. W większości tytułów opartych o ten temat, aby cofnąć się w czasie trzeba użyć jakieś machiny. Wejść, pociągnąć za wajchę i przeżegnać się 3 razy, żeby nie wybuchło.
Reżyser „X-men: Przeszłość, która nadejdzie” podszedł do tej kwestii odmiennie. Aby przenieść się do przeszłości nie trzeba odpalać żadnego ustrojstwa – ciało zostaje w miejscu, cofa się jedynie świadomość. Delikwent zasypia i za sprawą supermocy Ellen Page, budzi się X lat wcześniej z aktualną świadomością, ale w X lat młodszym ciele. To ciekawe rozwiązanie, bo zarówno eliminuje problem spotkania obecnego „ja” z „ja” z przeszłości, jak i wyklucza możliwość braku powrotu do teraźniejszości – pod koniec wycieczki podróżnik po prostu się budzi w tym samym roku, w którym zasnął. Niesie to oczywiście ze sobą wiele innych paradoksów i nieścisłości, ale sama koncepcja ciągłego „dokonywania się przeszłości” jest ciekawa.
Dobra obsada, zgrabna fabuła i smaczek czasowo-podróżniczy, sprawia, że nowa część przygód o istotach z genem X, to…
Bardzo przyzwoity film rozrywkowy
Jest mocne uderzenie od wejścia (nie potrzebuje 90 minut, żeby się rozkręcić jak „Godzilla”), nie jest przeładowany efektami (jak „Transformersy”, w których było tyle efektów, że nie było widać robotów), ma fabułę, która jest intrygująca i wciąga (nie jest tylko kulawym pretekstem do zaprezentowania mocy X-Menów), a po obejrzeniu rozkminia się poszczególne motywy i chce więcej (a nie dziękuje producentom, że zmiłowali się i nie rozciągnęli tego do 3 godzin). I w dodatku jest do przełknięcia nawet dla kobiet (ta, z którą byłem na seansie nie zasnęła, a innej spodobało się na tyle, że poleca u siebie na blogu).
Reasumując (lubię to słowo), polecam.
I czekam z plastikową figurką Magneto w dłoni na kolejną część – „Apocalypse”. Ale, że to dopiero za rok, to podrzućcie Wasze typy godnych uwagi filmów rozrywkowych. Byle aktualne (w sensie wyświetlane jeszcze w kinie), bo nic tak nie boli, jak oglądanie wybuchów i scen walki na monitorku w domu.