Kończyło się liceum, za tydzień ruszały matury, a od lipca mieliśmy już w ogóle być dorośli, odpowiedzialni i zacząć prawdziwe życie. No, przynajmniej w teorii. W każdym razie, pewne było, że to definitywny koniec dojeżdżania razem autobusem, jarania szlugów za boiskiem, picia Żubrów na długiej przerwie i urywania się z ostatniej lekcji. I udowadniania księdzu co religię, że jest tylko nieporadnym troglodytą po zawodówce, a nie osobą, która nadawałaby się do pracy z rozumnymi istotami. Koniec ustawek w parku co piątek, domówek co sobotę i 18-stek co niedzielę, na które nikomu nie chciało się chodzić, ale i tak większość się zjawiała. Bez znaczenia, czy była zaproszona, czy nie.
Z dniem odebrania świadectwa dojrzałości miały się skończyć wszystkie okazje, by z nią spędzić czas.
Mieliśmy się rozjechać po uczelniach i miastach, a niektórzy nawet krajach. Każdy w swoją stronę, bez oglądania się za siebie. 3 lata wspólnej walki z systemem edukacji, rodzicami, sobą nawzajem i asystowania przy karkołomnym procesie dojrzewania obfitym w traumy i upokorzenia, miały zostać permanentnie zamknięte. Bez możliwości powrotu, jak do zabawek ze spalonego domu. I on o tym doskonale wiedział.
Wiedział, że albo teraz spróbuje ją zdobyć albo, dopóki nie dostanie alzheimera, będzie sobie wypominał, że stchórzył.
Spróbował. Doczekał do piątku, do przerwy przed ostatnią lekcją i gdy wracali razem z fajki, a reszta ekipy była już za ogrodzeniem i miał pewność, że nikt tego nie zauważy, złapał ją za rękę.
– Martyna…
– Co ty robisz? Spóźnimy się.
– …chcę ci coś powiedzieć.
– I koniecznie musisz przy tym stać? Spóźnimy się.
– Tak. Posłuchaj…
– O boże. No dobrze. Słucham. Co jest?
– …odkąd zaczęliśmy ze sobą chodzić do klasy, od tej pierwszej lekcji niemieckiego, kiedy siedziałaś na przeciwko mnie w 15-ce przy okrągłym stole, w tej swojej białej bluzeczce i granatowym sweterku, z rozpuszczonymi włosami i spojrzałaś mi w oczy śmiejąc się i przygryzając wargę, wiedziałem. Przez wszystkie przerwy, wszystkie lekcje, wszystkie imprezy, wszystkie wycieczki chciałem ci powiedzieć. Przepisałem się z angielskiego z A2 na A0, zacząłem palić i rezygnowałem ze olimpiad, żeby móc być bliżej ciebie. Z żadnej 18-ki nigdy nie wyszedłem przed tobą, bo myślałem, że zbiorę się na odwagę i ci powiem. Kiedy pod koniec drugiej klasy złamałem rękę, to tak naprawdę nie miałem wywrotki na rowerze. Zobaczyłem cię z Krzyśkiem i przywaliłem w latarnię, bo nie mogłem tego znieść. Do Wilna na początku trzeciej nie pojechałem też dlatego. Nie mogłem zrozumieć, jak mogłaś z nim być, kiedy ja byłem cały czas obok. Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie, nigdy nie spotkałem lepszej i nigdy nie spotkam. Wiem o tym, odkąd cię zobaczyłem. Nie mogę już dłużej udawać, że tak nie jest. Martyna, kocham cię. Kocham cię! Rozumiesz? Kocham cię Martyna. Jesteśmy sobie przeznaczeni i powinniśmy być razem.
– Aha.
***
– O, cześć Janku.
– Cześć, przyszedłem spytać jak pracuję w przyszłym tygodniu, bo nie rozpisałeś mnie na grafiku.
– No tak, bo już nie będziemy współpracować.
– Jak to? Co to znaczy?
– No, nie będziemy już współpracować. Gosia ci nie powiedziała?
– Nie, przecież jej tu nigdy nie ma, poza tym, to ty jesteś menadżerem.
– Ja tej decyzji nie podejmowałem, przekazuję ci tylko to, co wiem od Gosi.
– Ale dlaczego? Przecież przecież wszystko było w porządku, nigdy się nie spóźniłem, klienci byli zadowoleni, dostawałem napiwki… Wiesz, że utrzymuję się sam, jak mnie zwolnicie z dnia na dzień, nie będę miał za co żyć. Mógłbyś chociaż podać powód.
– Wiesz, praca w pizzeri, to jest jednak praca w zespole. Nie pasujesz do zespołu.
– Aha.
***
Nigdy nie lubiłem chodzenia po lekarzach i wystawania po przychodniach, a szpitale przyprawiały mnie o bóle głowy, duszności i ogólnie stan przedzawałowy. Zasadniczo, im dalej byłem od służby zdrowia, tym czułem się zdrowszy. Ale tym razem musiałem pójść. To znaczy drałować kwadrans do przystanku, wsiąść w 27, jechać nim 40 minut na drugim koniec miasta, przejść przez opuszczony park, najlepiej nie dając się przy tym okraść, i spędzić przynajmniej pół godziny w poczekalni poradni rehabilitacyjnej.
Bo mój kręgosłup wysłał ostatnio dość czytelny komunikat, że ma taki kaprys.
– Choroba szajer-co?
– Scheuermanna. Klinowacenie trzonów w odcinku lędźwiowym.
– Czyli co to znaczy?
– To znaczy, że kręgi zaczynają na siebie nachodzić, zniekształcając kręgosłup i ograniczając tym samym sprawność ruchową.
– A to nie jest tak, że ja mam po prostu krzywe plecy?
– Nie. Deformacja kifotyczna kręgosłupa w chorobie Scheuermanna wynika z obumierania tkanki kostnej i chrzęstnej.
– Ale to przechodzi prawda? Są na to jakieś tabletki? Przecież ja mam dopiero 16-cie lat.
– Praktycznie jest to choroba nieuleczalna – jej wykrycie we wczesnym stadium jest bardzo trudne, a w późniejszym zmiany się utrwalają, co uniemożliwia wyleczenie. Możliwe są jedynie próby łagodzenia objawów choroby. Innymi słowy – nie. To już na zawsze i będzie coraz gorzej.
– Aha.
***
Rafaello podobno wyraża więcej niż tysiąc słów. Nie wiem, nigdy nikt ich nie wymienił. Za to na pewno „aha” wyraża więcej niż trzy stany emocjonalne, bo do zdziwienia, obojętności i bezsilności możesz jeszcze dołożyć rozczarowanie.