Nie czytałem „Zrób mi jakąś krzywdę”, a tym bardziej „Zmorojewo”. Jakuba Żulczyka kojarzyłem głównie z felietonów i programu w jakiejś telewizji, który zdjęli, zanim zdążyłem go obejrzeć. I pewnie by się to nie zmieniło, gdyby Sokół z Marysią Starostą nie polecili jego książki. Myślę sobie „dobra, sprawdzę. 4 dyszki to i tak mniej niż kotlet u Sowy i Przyjaciół. Najwyżej cofnę mu suba”. No i nie cofnąłem. Ba, gdybym mógł, dałbym drugiego, bo „Ślepnąc od świateł” jest najlepszą książką z jaką zetknąłem się w tym roku.
Chcesz wiedzieć dlaczego?
Bo czytając ją…
Czujesz oddech Warszawy na własnej skórze
Raz to słodki, mamiący zapach luksusu w akompaniamencie strzelającego Moeata, a chwilę później odór ludzkiej zgnilizny, przetrawiony z płynami ustrojowymi i krzepnącą krwią.
Głównym bohaterem nowej powieści Żulczyka jest około 30-letni diler kokainy, cechujący się zamiłowaniem do muzyki klasycznej i apatią. Jacek. Przez jego pryzmat poznajemy życie nocne Warszawy. Prawidłowości rządzące klubami, światem przestępczym, polityką i show-biznesem. Klientami Jacka są zarówno słoiki z Polski B, biznesmeni, modelki i ekskluzywne prostytutki (choć w tym wypadku to w zasadzie synonimy), bananowcy trudniący się byciem synem i gwiazdy telewizji. W tym (jedna z kluczowych postaci), gość łudząco przypominający Kubę Wojewódzkiego.
Przez pierwszą część książki masz wrażenie, że główny bohatera jest tylko pretekstem do tego, aby przedstawić stolicę od zaplecza. Żeby pokazać jak zachowują się ludzie z pierwszych stron gazet, gdy nikt nie patrzy. Gdy mogą wyjść z ludzkiej skóry i pobyć przez chwilę zwierzętami, bo wiedzą, że kamery są wyłączone. Dla kogoś, kto nigdy nie był w takim zoo, to dość intrygujący widok, a jego atrakcyjność potęguję fakt, że…
„Ślepnąc od świateł” napisana jest genialny językiem!
Gdy wydam książkę, chcę, żeby czytało się ją tak dobrze, jak tę!
Już po pierwszy 5 stronach wiedziałem, że wchłonę ją jak gąbka i musiałem dawkować sobie czytanie, żeby nie zaniedbywać czynności fizjologicznych. Ostatni raz chyba w liceum miałem tytuł, na który poświęcałbym każdą wolną chwilę (zresztą, część zajętych też) i notorycznie zmieniał swój plan dnia, po to by połknąć jeszcze kilka kartek. Bo tak jest – tę historię się połyka. Jak mocny alkohol, który miesza Ci w głowie, ale mimo to, chcesz więcej. I więcej, i więcej i więcej.
Żulczyk od tej chwili jest moim prywatnym platynowym mistrzem porównań w kategorii wagowej „proza”. Używa takich zestawień, że większość polskich raperów powinna czuć się zawstydzona i oddać pióra do lombardu. Pajęczyny opisów sytuacji, które tka ze słów są tak obrazowe, że mimowolnie masz je przed oczami. Niezależnie, czy pisze o ostrym seksie z topmodelką, wciąganiu zabrudzonej kokainy przez stuzłotówkę, czy miażdżeniu jedynek i siekaczy kolbą pistoletu. Wszystko to widzisz i czujesz.
Operowanie środkami stylistycznymi na najwyższym poziomie sprawia, że…
Fabuła pochłania bez reszty
Wcześniej pisałem, że główny bohater wydaje się być tylko pretekstem do wyważenia zamkniętych wrót do świata elit. Nie jest tak. Jacek jest zarówno motorem, jak i najważniejszym elementem wydarzeń.
Gdzieś w 1/3 powieści, gdy już jesteś oswojony ze światem handlu narkotykami, sylwetkami hurtowników i klientami detalistów, zaczyna się jazda bez trzymanki. Jacek otwiera puszkę Pandory i wpada w wir wydarzeń równie zaskakujący co kolejne odcinki „Breaking Bad”. Zresztą, między serialem, a jego pasmem niespodzianek, jest więcej analogii. On też raz jest ofiarą, a raz oprawcą, a raz jednym i drugim. Pobicia, trwałe okaleczenia, zabójstwa i ogromne ilości kokainy. I pieniędzy.
Czytając to pewnie myślisz, że Żulczyka poniosło i zrobił grafomański scenariusz pod hollywoodzki film? Nic z tych rzeczy.
Nie ma tu przerysowania, kiczu ani tandety. Ani przez chwilę nie zastanawiasz się, czy ta historia faktycznie mogła się wydarzyć. Jesteś niemal pewien, że się wydarzyła. A w zasadzie, to właśnie się wydarza. Na Twoich oczach. Autor postawił na tyle silny nacisk na realizm, że raczej łapiesz się na szukaniu w świecie realnym pierwowzorów książkowych postaci. I główkujesz, czy Procent pojawiający się w połowie powieści, to aby na pewno nie szef kultowej wytwórni hip—hopowej.
W okolicach trzysetnej strony jesteś pewien, że wiesz jak skończy się ta opowieść. Po czym, co 50 stron zmieniasz zdanie, będąc równie przekonany co do swojego przeczucia. I tak, aż do ostatniej. Do ostatniej, która zaskakuje Cię bardziej, niż wiadomość, że jesteś nosicielem wirusa HIV podczas rutynowego badania krwi.
Kup tę książkę. Poczuj się jak Walter White i daj się zaskoczyć.