Close
Close

Najgorsze błędy blogerów przy akcjach reklamowych

Skip to entry content
autorem zdjęcia jest Narodowy Bank Polski
autorem zdjęcia jest Narodowy Bank Polski

Bloguję ponad 3 lata, od 2 zarabiam na blogu, a od 1 czerwca 2014 utrzymuję się tylko i wyłącznie z niego, bez dorabiania gdzieś na boku. Rewelacja do sześcianu i przeogromnie satysfakcjonujące, że zrobiłem sobie pracę z hobby, a luźny wytwór mojej wyobraźni zamieniłem w realny sposób na życie. Polecam każdemu! Jednak jeśli już się za to bierzecie, to róbcie to profesjonalnie, bo czasem serce mi się kraje i świnka skarbonka zakrywa oczy ze wstydu, jak widzi totalną amatorszczyznę powstałą w wyniku współpracy komercyjnej.

Ja wiem, że nie od razu Pendolino zbudowano, każdy jakoś zaczyna i nikt od samego startu nie jest Stephenem Hawkingiem marketingu. Wiem. Stąd ten tekst, który nie ma na celu wykpić, a wskazać blogerom najgorsze błędy, które popełniają w działalności komercyjnej i przestrzec przed nimi w przyszłości. Po to, żeby wszystkim żyło się lepiej, czytelnicy nie krzyczeli „sprzedałeś się !!!1!!1jedenjedenaście”, Wam wpadało więcej hajsu, a reklamodawcy po kolejnej kampanii nie dochodzili do wniosku, że „ci blogerzy to banda partaczy i lepiej rozpikselować banerek na Kwejku”.

No to po kolei, co jest nieprofesjonalnego przy akcjach reklamowych na blogach?

 

Wstydzenie się reklamy przed czytelnikami

Z bólem piszę te słowa, ale wciąż są autorzy, dla których współpraca komercyjna to rysa na wizerunku, którą mogą wytknąć czytelnicy, więc starają się ją przed nimi ukryć. „Zasłaniając” posta reklamowego po godzinie od publikacji „normalnym” postem lub w ogóle nie linkując go na fanpage na Facebooku. Czyli sprawiając tym samym, że – w zależności od przyzwyczajeń odbiorców danego twórcy – nie zobaczy go od 30% do 70% osób.

Pomijając moralny aspekt tego zachowania, to z biznesowego punktu widzenia strzelasz sobie w kolano. Bo sponsorzy po zakończeniu kampanii chcą raporty. I je porównują. I widzą, że z tą ilością odsłon na tekście reklamowym coś się nie zgadza. Więc jak myślisz, wrócą do Ciebie z kolejną propozycją lub polecą komuś innemu?

 

Brak selekcji współprac

Absolutnie nie mam nic do szafiarek, z kilkoma jestem prywatnie w zażyłych kontaktach, ale to niestety tyczy się głównie tej grupy. Często nie zastanawiają się, czy dany produkt faktycznie do nich pasuje, jest zgodny z tym co komunikują na blogu albo czy nie współpracowały z ich bezpośrednią konkurencją tydzień temu, tylko biorą wszystko jak leci. I potem okazuje się, że w jednym miesiącu reklamują trzy marki piwa albo pozują w skórzanych kurtkach, mimo, że od dawna są wegankami i walczą o prawa zwierząt.

I potem trzeba wstydzić się akcji przed czytelnikami.

 

Robienie akcji na odwal się

Bo nie wczytała się w brief, bo nie zrozumiała o co chodzi w kampanii, bo nie zastanowiła się jak to kreatywnie pokazać na blogu. Bo jej się, nie chciało. Wybaczcie dziewczyny, ale przez to, że statystycznie jest Was więcej niż facetów, to najczęściej dotyczy właśnie Was.

„To”, czyli podchodzenie do reklamy jak do zła koniecznego, zadania, które najlepiej odbębnić z jak najmniejszym zaangażowaniem, jak egzamin na studiach, i mieć to już z głowy, a nie potraktować jako wyzwanie i okazję do zrobienia czegoś absolutnie oszałamiającego. Czegoś po czym czytelnicy napiszą „wpis życia!”, a klient będzie podawał Cię za wzór do naśladowania przy kolejnych kampaniach.

Zamiast tego, często widzę 2 akapity wyklepane na telefonie godzinę przed publikacją i jedno, góra dwa, arcy nudne zdjęcia, na których produkt wygląda jak szpinak między zębami. No, statuetki Effie to za to nie będzie.

 

Brak indywidualnego podejścia

Ja rozumiem, że można mieć wypracowane, sprawdzone schematy jak robić recenzję filmu, jak test słuchawek, a jak konkurs z błyszczykami do rozdania. Rozumiem jak najbardziej, bo też staram sobie ułatwiać życie, a nie utrudniać, ale to nie może być „kopiuj-wklej”, gdzie zmienia się tylko nazwa marki. Zostawcie tę metodę „redaktorom” naTemat. Serio, mierzcie wyżej, bo dno jest już ich pełne.

 

Chwalenie się prezentami. Za darmo

Wiem jakie to miłe, gdy dostajesz pierwszy dar losu i napawa Cię duma, że jesteś już tym-znanym-blogerem-któremu-wysyła-się-prezenty. Wiem, bo jak kurier pierwszy raz przywiózł mi piwo-niespodziankę od jednego z największych browarów w Polsce, to tak się podnieciłem, że aż cały wpis na blogu o tym spłodziłem. Co było równie głupie, jak wiara, że przechodzenie pod drabiną przynosi pecha.

Głupie, bo po pierwsze powinienem wziąć za to kasę, a po drugie zablokowałem sobie tym samym możliwość płatnej akcji z inną marką piwną. No, a już w ogóle po trzecie, dałem jasny sygnał im i całej agencji, która ich obsługiwała, że mogę robić reklamę za 4-pak warty 16 złotych i nie trzeba mi płacić. Popełniłem ten błąd jeszcze kilka razy. Myślisz, że w którymś momencie po „grzecznościowym” opublikowaniu prezentu zaproponowali mi współpracę za kasę?

Nie bądź frajerem, za pokazywanie produktów na Fejsie, Instagramie, Vine’ie, czy w każdym innym miejscu, gdzie są Twoi odbiorcy powinieneś brać pieniądze. Agencje wysyłające Ci prezenty w imieniu marek, kasują za to równo.

 

Wypróżnianie się na czytelników

W akcji na blogu spotykają się 3 strony: bloger, klient i czytelnicy. Dla wszystkich oczywiste jest, że z danej reklamy musi być zadowolony bloger, niektórzy rozumieją, że satysfakcja klienta też jest tu istotna, natomiast mam wrażenie, że część twórców kompletnie pomija trzecią stronę, czyli odbiorców. Myśli, że jak hajs na umowie się zgadza i kobita z agencji dała akcept na publikację, to wszystko gra i można iść już odpalać cygaretkę za 2 zeta. No nie, nie jest tak.

ABY AKCJA NA BLOGU SIĘ UDAŁA, WSZYSTKIE 3 STRONY MUSZĄ BYĆ RÓWNIE ZADOWOLONE!

Czytelnicy muszą dostać tekst wystrzelony w kosmos jak Łajka, który ich zaangażuje i poruszy na tyle, że klikną magiczne „udostępnij”, klient musi być pewien, że cele założone w briefie zostały spełnione, a produkt nie pojawia się jako tło tła w jednym zdaniu i bloger musi być ukontentowany cyferkami, które widnieją po magnetyzującym słowie „wynagrodzenie” i przed równie skupiającym uwagę „netto”. Inaczej wyjdzie z tego kupa w złotym papierku, którą wypadałoby posprzątąć, a nie wystawiać na widok publiczny.

 

Wypróżnianie się

na klienta

Asami w tej materii są YouTuberzy. Wielu z nich, jeśli dostanie kampanię niewizerunkową (która nie polega tylko na ulokowaniu produktu w naturalnym kontekście w filmiku), ale akcję aktywizującą (której celem jest wykonanie jakiegoś działania przez widzów – najczęściej kliknięcia w link i przejścia na stronę docelową klienta), partaczą to po całości.

Powiedzmy sobie wprost, jeśli osią akcji jest strona zewnętrzna (na której jest konkurs, galeria zdjęć, informacje o produkcie, czy sklep internetowy), to w całym materiale, który przygotowujesz NAJWAŻNIEJSZY JEST LINK! A co robi wielu youtuberów? Wrzuca przekierowanie do swojego fanpage, profilu prywatnego, profilu na Instagramie, Twitterze, Vine’ie, Tumblrze, Naszej-Klasie, Sexfotce i dopiero na samym końcu, gdy już przeciętny użytkownik YouTube usnął albo poszedł odrabiać lekcje, umieszczają odnośnik do strony klienta.

No brawo! O to chodziło!

 

Nieoznaczanie współprac reklamowych

Bo myślą, że jak nie oznaczą, to czytelnicy nie będą się czepiać, zaglądać im w kieszeń i burzyć się na zbyt dużą ilość reklam. Poranny stolec prawda razy milion! Zawsze, gdy tekst jest wynikiem współpracy z jakąś marką, piszę o tym na początku wpisu i jeszcze NIGDY nie zdążyło mi się, żeby, któryś z czytelników zarzucił mi COKOLWIEK. Ba, często dostaję wręcz przeciwne informacje zwrotne.

Za to gwarantuję Ci, że jeśli będziesz robił kryptoreklamę, to Twoi odbiorcy zaczną się jej doszukiwać WSZĘDZIE. W każdym jednym zdjęciu, które wrzucisz do sieci będą widzieć nieoznaczony materiał sponsorowany, dopytywać, gnoić i drążyć, ale przede wszystkim stracą zaufanie. Zaufanie, które jest fundamentem bycia opiniotwórcą i publikowania w sieci.

Jesteś pewien, że chcesz tego?

(niżej jest kolejny tekst)
autorem zdjęcia jest DGTX
autorem zdjęcia jest DGTX

– Dobra chłopaki, zaraz wchodzicie! – głos typa z RMFu nadzorującego „Dni miasta”, z subtelnością wepchnięcia do lodowatej wody w upalny dzień, wyrywa mnie z mikrośpiączki, w której byłem pogrążony od jakiegoś kwadransa, starając się uspokoić.

– Luz – odpowiada Dawid, choć nie wygląda na specjalnie wyluzowanego, ale i tak daleko mu do mnie. Ja jestem pospinany jak kable w skrzynce na półpiętrze i choć staram się to opanować, to dłonie mi drżą jakbym miał zaawansowanego Parkinsona. Tak, zdecydowanie pełen luzik.

– …czyli zwycięzcy konkursu „Spoko Dzieciak”! Powitajcie ich brawami! – anons prowadzącego dobiegł zza moich pleców uzmysławiając mi, że nie ma już odwrotu. Trzeba tam wyjść, pokazać co potrafimy i zrobić dobrą robotę. I najlepiej nie upuścić mikrofonu przy tym, ani nie zemdleć.

– No to wbijamy! – rzucił Dawid najmniej przekonująco jak to było możliwe i zaczął wchodzić na scenę. Mimo, że schody przede mną miały raptem półtora metra, gdy postawiłem stopę na pierwszym, miałem wrażenie, że są wielkości Kilimandżaro i bez sprzętu do wspinaczek wysokogórskich nie mam szansy ich zdobyć.

W końcu udało mi się po nich wejść bez awaryjnego lądowania twarzą na betonie i gdy postawiłem stopę na ostatnim, a Dawid podał mi mikrofon, stało się coś magicznego. Didżej po lewej, akustyk po prawej, za mną mój kumpel, a przede mną całe miasto. Kilka tysięcy osób patrzy na mnie spod sceny i czeka na to, co teraz zrobię. Wyczekuje jak dzwonka na przerwę pod koniec matmy widowiskowego przedstawienia, które ich poruszy, rozśmieszy albo rozczuli. Napięcie właśnie sięgnęło zenitu i robi drugie okrążenie.

– Siema Sosnowieeec! – krzyczę w ich stronę niemal łamiącym się głosem i gdy już chcę zamknąć oczy i udać, że teleportowałem się do innego wymiaru, słyszę głośne, chóralne „sieeemaaa!”. Jest dobrze, będzie dobrze, damy radę! Biorę najgłębszy oddech w swoim życiu i gdy didżej puszcza nam bit, czuję, że krew w moim ciele krąży jak wyścigówki po torze NASCAR. Łouł!

 

***

 

Blog Forum Gdańsk 2014, Teatr Szekspirowski, impreza integracyjna. Tańce, hulańce, swawole i zero jedzenia. A jak człowiek potańczy i się powydziera, to nawet nie musi pić tych 8 piw, żeby zgłodniał. Mimo wszystko, z Maćkiem Trojanowiczem woleliśmy nie ryzykować. A gdy już się to stało i gastrofaza zdominowała nasze połączenia neuronowe, wymknęliśmy się na miasto wrzucić coś na ząb. Oczywiście lekkostrawnego, wegetariańskiego i bezglutenowego, wszak było już po północy i inne danie o tej porze byłoby wbrew kodeksowi harcerza.

Szukając czynnej burgerowni bądź kebaba z dobrych jakościowo szczurów, rozkoszowaliśmy się klimatem Gdańska i pijanymi studentkami nieradzącymi sobie w szpilkach na zabytkowej kostce brukowej. Z racji, że Maciej wychował się w tym mieście, między jednym, a drugim łykiem piwa, nagle go olśniło, że dwie ulice dalej jest dość przyzwoita całodobowa buda z żarciem. W owym lokalu wyższej klasy spotkać można było wszelkiej maści imprezowiczów. Od gimnazjalistów wracających łukiem ze szkolnej dyskoteki, po 50-latków na gigancie. Takich co to powiedzieli żonie, że idą po fajki do Żabki i od dekady mają problemy ze znalezieniem drogi powrotnej.

I jeden z takich typów bardzo się nami zainteresował.

Gdy już dostaliśmy po bułce z mięsem z tablicą Mendelejewa w postaci sosu czosnkowego, pewien kolo jedzący równie wykwintne danie, zadał pytanie zwiastujące kłopoty niezależnie od kodu pocztowego miejsca, w którym aktualnie się znajdujesz: „skąd jesteście?”. Maciek coś tam mu odpowiedział, chyba nawet zgodnie z prawdą, ale wiadome było, że to tylko pretekst. Pretekst, żeby to spotkanie skończyło się źle. A przecież przyjechaliśmy nad morzem z tak dobrymi intencjami, w tak sprzyjających okolicznościach – blogerzy, konferencja, wiedza, doświadczenia, integracja, miłość i darmowy internet.

Niestety, nawciągany 50-kilkulatek z sumiennie zbudowaną masą nie chciał się dzielić z nami miłością. Wręcz przeciwnie.

Po bezsensownej wymianie zdań będącej tylko zbędnym preludium do fizycznego starcia, czarujący jegomość, w aurze odoru przetrawionej Starogardzkiej i wcześniej wspomnianego sosu czosnkowego, oświadczył, że zaraz wydłubie mi oko widelcem. Jak zabawnie by to teraz nie brzmiało, to wtedy, widząc jego mętne spojrzenie, przez które przebijał się błysk niepoczytalności, dziko tętniące żyły na szyi i nerwowe ruchy, wcale nie było mi do śmiechu.

Jego deklaracja brzmiała bardzo przekonująco, a napierdalanka była kwestią sekund.

Zawsze w takich momentach staram się zachować spokój. Tworzę w głowie jasne scenariusze kończące tego typu spotkania, gdzie uznajemy to za pomyłkę, którą nie warto psuć sobie krwi i rozchodzimy się w pokoju pozdrawiając swoje rodziny, Buddę, Allaha i panie ze spożywczaka dające na kreskę. Jednak, jeśli kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, wiecie, że czasem jest to trudne. Zwłaszcza, jeśli ktoś stoi od Ciebie na odległość zapałki, tak, że czujesz kipiącą w nim agresję na swojej twarzy i widzisz jak celuje zębami widelca w Twoje oko. Wtedy jest to bardzo trudne.

Wtedy wszystkie Twoje zmysły są wyostrzone jak noże do filetowania mięsa, adrenalina rozsadza Ci skronie jak bomby zrzucone na Nagasaki i czujesz w absolutnie całym ciele jak w Twoich żyłach płynie krew. Wrząca, napędzająca cały organizm, buzująca krew.

 

***

 

Wracamy furą z weekendowego wypadu do Pragi. Było lepiej niż nieźle, bo i pogoda nam się trafiła i jedzenie smaczne i piwa można się było napić w plenerze jak człowiek, a nie jak kryminalista, który właśnie zakopał zwłoki 6-osobowej rodziny w lesie i kryje się po bramach przed organami ścigania. No i przede wszystkim doborowe towarzystwo, z którymi można iśc i do tańca, i do zadań z termodynamiki. Innymi słowy, luz, relaks i nieznośna lekkość bytu wypełniająca każde pomieszczenie.

I mimo, że właśnie wracamy, to mózg wciąż produkuje endorfinki.

Droga pusta, bak pełny, jedzenia pod dostatkiem, picia też, za oknem ciemno jakby ktoś wpisał #000000 w programie ustalającym kolor nieba i Lykke Li z głośników. Śmiech, podśpiewywanie, nucenie i upajanie się chwilą. Błogość, wszechogarniająca błogość. Trwająca do momentu, aż ta czerń za oknem nie zaczyna się rozświetlać. I to bynajmniej nie dlatego, że wjeżdżamy do miasta i pozdrawiają nas latarnie, czy neony reklam. Nie są to nawet auta z naprzeciwka. To nawałnica.

W przeciągu kilku minut niebo zaczynają rozdzierać dziesiątki piorunów, a droga przed nami staje się niemal niewidoczna od deszczu gęstego jak smoła. No kurwa, biały szkwał.

Musimy zwolnić ze 120 do 15 kilometrów na godzinę, a po kwadransie takiej jazdy, gdy z każdym uderzeniem kropli o szybę nasłuchujemy, czy przypadkiem tym razem nie pęknie, zastanawiamy się, czy lepiej się nie zatrzymać. Muzyka z trudnością przebija się przez dudnienie deszczu o karoserię, a gdy ten zamienia się w rytmiczne gradobicie z akompaniamentem grzmotów, niknie zupełnie. Tak jak cały świat przed i za nami, gdy nie rozświetlają go wyładowania atmosferyczne przecinające przestrzeń jak urodzinowy tort.

W takim momencie dociera do ciebie jak nieznaczącą drobinką z perspektywy wszechświata jesteś. Łupinką na środku oceanu.

Euforia i hiper-optymizm z przed kwadransa zaczyna mieszać się z wszechogarniającym przerażeniem i panicznym lękiem przed śmiercią. W głowie zaczyna dziać się to, co na zewnątrz – dwie przeciwstawne siły ścierają się ze sobą materializując chaos. Cieszysz się, że jesteś z przyjaciółmi i przeżywałeś piękne chwile dosłownie chwilę temu i jednocześnie wizualizujesz jak kolejny piorun trafia w auto, będące dla niego marnym pudełkiem zapałek, i spopiela Was żywcem, a Twoja przygoda na tym świecie w ułamku sekundy dobiega końca.

Zdajesz sobie z tego wszystkiego sprawę, a najsilniejsze co czujesz w tym momencie, to jak w Twoich żyłach płynie krew.

 

***

 

Podobnych sytuacji było wiele, a ostatnia z nich zdarzyła się wczoraj. Mimo, że nie każdą wspominam z uśmiechem nas ustach i do wielu nie chciałbym wracać, to każdą z nich sobie cenię. Bo w każdej z nich – nie metaforycznie, wprost, dosłownie – czułem, że żyję. Że mam ciało, umysł i jestem tu i teraz całym sobą.

A Ty? Kiedy ostatni raz doświadczyłeś tego, że żyjesz? Kiedy ostatnio czułeś jak w żyłach płynie krew?

Powiedzenia, których używasz, żeby się oszukiwać

Skip to entry content

Wiesz, że to Ty jesteś swoim największym wrogiem, prawda? Że nikt nie wymyśli tylu wymówek i argumentów by czegoś nie robić co Ty sam? Że to Ty we własnej osobie podkładasz sobie największe kłody pod nogi i tworzysz najtrudniejsze do pokonania przeszkody na drodze do spełniania marzeń i szczęścia? Jeśli nie wierzysz, to zatrzymaj się na chwilę i pomyśl ilu rzeczy nie zrobiłeś tylko dlatego, że zjadał Cię Twój własny strach. Doliczyłeś już do setki?

To, że my jesteśmy największymi sabotażystami naszych działań, najbardziej widać po osobach, które nie mogą pozbyć się nadwagi. Albo ludziach, którzy nie mogą wyjść z nałogów. Nikt tak skutecznie nie spieprzy Twojego skrupulatnie ułożonego planu, jak Twój wewnętrzny głos mówiący „olać to/jest dobrze tak jak jest/lepiej zjeść schabowego/jedna kreska to nie ćpanie”. Podejdź do kobiety umierającej na raka płuc i spytaj kto nie pozwalał jej rzucić. Koncerny tytoniowe? Koleżanki z pracy? Rodzina?

Jesteś swoim największym wrogiem i osobą, która najczęściej Cię okłamuje.

Przeciętny człowiek okłamuje się w większości, jeśli nie w każdym z aspektów swojego życia. Od pracy, przez swój wygląd, po związek. Oszukuje się z przyzwyczajenia i nieświadomie, bo to jego mechanizm obronny. Robi to po to, by odsunąć od siebie cierpienie związane z konfrontacją z prawdą. Bolesną prawdą, która jest zdecydowanie inna od tego co sobie wmawia. I w dodatku, gdy już ją pozna, nie może udawać, że nie istnieje. Musi podjąć jakieś działanie. A działanie wiąże się z wysiłkiem i niepewnym skutkiem. A tego bardzo nie lubi.

W trakcie życia w społeczeństwie wypracowujemy cały wachlarz zwrotów, które pomagają nam oszukiwać samych siebie.

„nie jest źle” – znaczy najczęściej, że jest źle, ale nie tak chujowo, żebyś coś z tym zrobił. Czyli dziewczyna, z którą jesteś nie satysfakcjonuje Cię fizycznie, ani intelektualnie, ale przynajmniej masz regularne ruchanie. Lub mieszkasz na wydupiu, na którym nic się nie dzieje i czujesz, że wegetujesz, ale przynajmniej jest tanio.

„wystarcza mi to co mam” – chcesz więcej, ale wiesz, że tego nie dostaniesz, bo boisz się po to sięgnąć. Gdyby faktycznie odpowiadał Ci aktualny stan rzeczy, powiedziałbyś, że jesteś zadowolony z tego co masz, a nie, że to Ci tylko „wystarcza”.

„chciałbym kiedyś tam pojechać” – nad „chciałbym” i „kiedyś” już się rozwodziliśmy poświęcając im osobne teksty, więc mam nadzieję, że pamiętacie, iż pierwsze to zupełnie co innego niż „chcę”, a drugie jest tożsame z „nigdy”.

„to nie dla mnie” – zazwyczaj jest równoznaczne z „boję się spróbować”, albo „podjąłem jedną próbę i nie wyszło” lub „myślałem, że to banał, a przy tym trzeba się sporo napracować, więc odpuszczam”. Często słyszę to od znajomych, którzy przestali blogować. Po miesiącu.

„tak wyszło” – spieprzyło się po całości, ale w żadnym wypadku nie przyznam się do winy i nie wezmę odpowiedzialności za niepowodzenie. To wina układu planet, iluminatów i Tuska.

„jeszcze będzie na to czas” – często słyszałem to od mamy, gdy chciałem iść na imprezę, zamiast uczyć się na klasówkę. Nie, że jej nie wierzyłem, ale czułem, że to co najlepsze jest teraz, a nie za 3 lata i z perspektywy czasu cieszę się, że jej nie posłuchałem, bo wspomnieniom licealnych melanży nie mogą się równać żadne inne.

„zapamiętam, nie muszę zapisywać” – to z kolei przeważnie pojawiało się u mnie w kontekście zaleceń lekarzy odnośnie rehabilitacji kręgosłupa, czy przyjmowania leków. Działałem na zasadzie wyparcia. Chciałem jak najmocniej odciąć się od tego tematu i udać, że nie istnieje, że za wszelką cenę starałem nie pozostawiać jakichś namacalnych śladów z nim związanych. A pamięć w tym wypadku była wyjątkowo ulotna.

„jakoś to będzie” – jakoś, czyli nijak. Jeśli liczysz, że działania wymagające zaangażowania i pracy dokonają się same, że zamkniesz oczy, powiesz „abrakadabra” i wszystkie problemy w magiczny sposób znikną, to powinieneś wrócić na lekcje matematyki. Albo zapisać się do Hogwartu.

„następnym razem” – można by uznać, że znaczy to samo co „kiedyś”, ale to głównie odnosi się do własnych emocji i rozwoju personalnego: „następnym razem do niej zgadam”, „następnym razem mu się postawię”, „następnym razem powiem, że nie chcę stać na bramce”. Jeśli nie zrobisz tego teraz, następnym razem znajdziesz tę samą wymówkę. Ja potrafiłem jej używać w niektórych przypadkach nawet po kilka lat.

„gdybym tylko miał więcej czasu” – czyli, gdyby mi się chciało tak bardzo, jak mi się nie chce tego robić.

„ale” – niewinna, mała partykuła łączą części zdania współrzędnie złożonego, a jakże skuteczna. „Co prawda nie mam willi z basenem, tak jak chciałem, ale ocieplili nam blok i też jest nieźle”, „nie wygląda jak Marina Łuczenko, ale przynajmniej dobrze gotuje”, „nie lubię swojej pracy, ale lubię wypłatę”, działa prawda? Relatywizm na poziomie eksperckim.

„Ale” jest największym kłamstwem jakiego używamy przeciwko sobie samym.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Luigi Orru