W weekend byłem na nowej ekranizacji przygód komiksowych superbohaterów – „Avengers: Czas Ultrona”. Nie, żebym był jakimś zagorzałym fanem, bo dużo bardziej jarają mnie wszelkie wariacje na temat X-Menów, ale na „Iron Man 3” bawiłem się jak Adam Hofman na diecie poselskiej, więc stwierdziłem, że sprawdzę. W końcu Robert Downey Jr. w obsadzie filmu, to już od jakiegoś czasu gwarancja przynajmniej przyzwoitej rozrywki. No i udało mi się znaleźć seans nie w 3D, o w miarę przyzwoitej porze, więc „za” było zdecydowanie więcej niż „przeciw”.
Jakie wrażenia po seansie?
Nie jest to tytuł tak słaby jak ostatnia „Godzilla”, bo nie wiem co trzeba by zrobić, żeby przebić tego gniota, ale do „Przeszłość, która nadejdzie” sporo mu brakuje. Mniej więcej tyle, ile Elizie z Warsaw Shore do bycia piosenkarką. No dobra, może ciut mniej. W każdym razie z pewnością nie jest to film, na który trzeba pójść, żeby móc nazywać się miłośnikiem kina rozrywkowego. Ot, taki przyjemny średniak dla fanów serii. Dla wszystkich pozostałych po prostu średniak, na którym lepiej sprawdzić, czy koleżanka z którą się przyszło nie ma wody z kolanach, ani udach, niż skupiać na ekranie.
Czemu?
Walka, walka, walka
Od razu walimy z grubej rurki – najpoważniejszy zarzut wobec filmu. Niestety w „Avengers: Czas Ultrona” nie ma czasu na budowanie napięcia, osadzanie widza w klimacie i pozwolenie mu aby przejął się losem swojej planety. Nie ma na to czasu, bo trzeba napierdalać! Obraz dominują sceny walki, przerywane scenami bitwy, z luką na sceny wojny. I tak w kółko od wciśnięcia „play” przez operatora do napisów końcowych. Chciałeś się wczuć w sytuację postaci na ekranie? To idź na „Milczenie owiec”.
Ten typ z łukiem
To przeszkadzało mi już w poprzedniej części, ale w tej uniemożliwiało mi zabawę. Avengersi to zbiór superbohaterów, więc jak sama nazwa wskazuje, powinno być super. Thor jest synem Odyna i ma kozacki młot, Kapitan Ameryka jest genetycznie modyfikowanym koleżką z poprzedniego stulecia, Iron Man to cud techniki i naukowy geniusz, a Hulk to Hulk. I nagle na pierwszy plan tego składu wychodzi ziomeczek, którego jedyną umiejętnością jest to, że potrafi strzelać z łuku.
To nawet Strasburger wilgotniejsze suchary klepie. Przecież to jest superbohaterstwo na poziomie Wardęgi. Z jednej strony mamy półbogów, a z drugiej typa, który za dużo naoglądał się Robin Hooda. Gdyby jeszcze był jakimś turbo samcem alfa, albo chociaż rzucał śmieszne teksty, ale jest tylko wiecznie ciągnącą się za ekipą ciapą. W dodatku chodzącą w bezrękawniku. Jakbym Bronka 20 lat wcześniej widział.
Brak logiki
To mnie zawsze irytuje w filmach sensacyjno-komiksowo-rozrywkowych, ale tu już osiąga apogeum. Tego typu tytuły opierają się na tym, że ten dobry z tym złym, tłuką się jak mięso na kotlety, rozpierdalając po drodze całe miasto. Wieżowce, centra handlowe, samochody, wylatują w powietrze jak fajerwerki w nowy rok i wszyscy mają w dupie, że są w nich ludzie. I giną. Im większy budynek jebnie na ziemię, tym większa zabawa przecież. Mimo to, że podczas jednej takie sceny walki, zginęło „przypadkiem” kilkaset osób, protagonisty nigdy to nie rusza.
Co się dzieje jednak, gdy w kadrze pojawi się dziecko? No trzeba ratować. To chuj, że w poprzednich scenach główny bohater zabił dziesiątki takich dzieci rzucając czarnym charakterem po domach. Dziecko jest widoczne w kadrze, więc trzeba olać misję ratowania świata i wyłączenie bomby 30 sekund przed wybuchem, który zmiecie wszystkich z planety, tylko rzucić się na ratunek jakiemuś przypadkowe bachorowi. Tak, to brzmi logicznie.
Infantylne momenty
W połowie filmu Avengersi zostają dojechani przez ziomków Ultrona – sztuczną inteligencję, która przemieszcza się po sieci z prędkością światła – i postanawiają się schować. Nie w bunkrze, nie w schronie odciętym od świata i komunikacji, nie na biegunie północnym gdzie zasięg LTE ani GPS nie sięga. Nie. W jakimś domku na wsi. Który widać z każdej satelity.
Domek należy do typa z łukiem i jego żony i mimo, że jest widoczny jak czarne oliwki na pizzy, to Avengersi są pod wrażeniem jak świetnie łucznik ukrył go przed światem.
Tak jak pisałem dwa akapity wyżej, typ z łukiem w grupie ma pozycję popychadła, służącego bardziej za mięso armatnie, niż kogoś kto jest w stanie zrobić COKOLWIEK. Mimo to, typu w trakcie rozmowy z żoną oznajmia jej, że musi być liderem dojechanych Avengersów, pomóc im stanąć na nogi i ocalić świat od zagłady. Co jest najmniej przekonującą sceną motywacyjną, jaką w życiu widziałem.
Za dużo żartów
Tony Stark ma w tym filmie złote linijki, które sprawiają, że między kolejnymi niekończącymi się scenami walki, można się faktycznie zaśmiać. Niestety pozostali mają te linie lekko zardzewiałe i nawet dałoby się je jeszcze jakoś naoliwić, gdyby nie fakt, że padają zbyt często. Esencją przeładowania, co by nie mówić, sensacyjnego tytułu żartami, jest odnoszenie się co kwadrans w pseudo-śmieszny sposób do suchara Kapitana Planety z początku filmu. Jakbym chciał obejrzeć rasową komedię, to bym włączył wystąpienie Magdy Ogórek, a nie szedł do kina.
Ultron
Niestety, ale wyjątkowo słabym punktem „Czasu Ultrona” jest sam Ultron, będący jednocześnie najmniej inteligentną sztuczną inteligencją jaką widziałem. Koleś, a w zasadzie „to coś”, ma dostęp do WSZYSTKICH baz danych i WSZYSTKICH systemów informatycznych na świecie.
I co robi, żeby unicestwić ludzkość?
Nie wprowadza buntu maszyn, czy awarii instalacji elektrycznej, która jest w każdym domu. Nie zmienia procedur produkcji żywności, czy filtrowania wody, żeby po cichu zatruć ludzi. Nie wysyła też radzieckich bomb na biały dom, żeby rozpętać trzecią wojnę światową.
Nie. Stwierdza, że najlepszy pomysłem będzie wyrwanie kawałka Ziemi i rzucenie nim w planetę, bo widział to na filmie o wyginięciu dinozaurów. Innymi słowy, wybiera standardowe rozwiązanie godne zwykłego czarnocharakterowego osiłka, które można sabotować na dziesiątki sposobów, a nie jakiś przekminiony sposób, na który mógłby wpaść tylko cyber-mózg. Zawiodłem się.
Brak Pepper Pots
Przypominam, że w tej części przygód Iron Mana jest już oficjalnie jego panną, więc nie wiem jak mogli nie pokazać jej nawet przez chwilę, jednocześnie komunikując jej istnienie. Bo niby co, sugerują, że ani się o niego nie martwiła, ani nie chciała mu pomóc w kulminacyjnej scenie, ani nie czekała w domu z rosołem i schabowym na jego powrót?
Co te amerykańskie produkcje robią ludziom z głowami? Przecież kobiety nie są aż tak oziębłe, prawda?