Jak wiecie, 1-go czerwca stuknął mi okrągły rok bycia zawodowym, pełnoetatowym blogerem, żyjącym tylko i wyłącznie z tworzenia treści w internecie. I przez te 365 dni bardzo mocno ewoluowało moje wyobrażenie o tym, jak wygląda legendarny „wolny zawód”. Bo między tym jak jest on postrzegany przez społeczeństwo, a jak wygląda w rzeczywistości jest spora rozbieżność.
I chcę Wam o tej rozbieżności opowiedzieć, bo domyślam się, że jest sporo osób, które chciałyby szczerze i od kuchni poznać ten świat, a nie bazować tylko na kontrowersyjnych nagłówkach z naTemat i innych tabloidów. A przynajmniej ja w marcu 2011 – gdy dowiedziałem się o tym, że jest coś takiego jak blogi i że w Polsce są jacyś wariaci, którzy zamiast machać kilofem w kopalni coś tam klepią na komputerkach – bardzo, ale to BARDZO chciałem wiedzieć jak to wygląda naprawdę. Dlatego, gdy w końcu wymyślą wehikuł czasu, cofnę się do tej niepamiętnej zimy i podetknę sobie ten tekst pod nos.
To co, chcecie wiedzieć jak to jest być swoim własnym szefem, pracownikiem i związkiem zawodowym?
Zachłyśnięcie się wolnością
Gdy tylko kalendarz wskazał datę znajdującą się po sformułowaniu „ważna do dnia” na mojej umowie o pracę, zacząłem sypiać po 12 godzin. Odespałem cały poprzedni rok zarywania nocek i upajałem się błogą świadomością, że nikt, ale to NIKT, ale to naprawdę N-I-K-T nie ma takiej mocy, żeby zmusić mnie do wstawania rano, pracy do 16:00, zostawania po godzinach i wykonywania poleceń. Poczucie wolności i tego, że nie rodzice, nie szef, nie żona, ale Ty jesteś jedyną siłą na tej planecie, która może Ci cokolwiek kazać, jest lepsze niż wygranie na loterii.
Opiatyczna lekkość bytu. Która w pewnym momencie mnie przerosła.
Budzenie się o 13:00, leżenie pół dnia w łóżku i przygotowywanie śniadania, gdy większość ludzi jest dawno po kolacji jest fajne raz w tygodniu. Ale nie codziennie przez kwartał. Ten brak zewnętrznego przymusu doprowadził do tego, że faktycznie zaczynałem dzień, gdy moi znajomi byli już w jego środku i przez to kończyłem koło 4:00. Która to już nie jest w nocy, a jeszcze nie jest rano, tylko w jakimś bliżej nieokreślonym niebycie. I ja też się w nim znajdowałem, rozregulowując organizm i popadając w coraz większą niechęć do wszystkiego.
Aż stwierdziłem, że wolność wolnością, ale trzeba się ogarnąć.
Ułożenie planu dnia
Kiedy już miałem definitywnie dość zarywania nocek, żeby wyrobić się z pisaniem i korespondencyjno-administracyjno-biurową częścią blogowania, złapałem się za kark, dałem pstryczka w ucho i wprowadziłem samodyscyplinę.
Aktualnie cały dzień mam rozpisany na dzwonkach w telefonie i poza wyjątkowym sytuacjami typu wyjazd w ramach współpracy komercyjnej, wypad na konferencję, czy pierwszy dzień wiosny, dość rygorystycznie trzymam się planu. Od poniedziałku do piątku budzę się o 7:00, a później biorę się do pracy. Czyli pisania nowych tekstów, odpisywania na komentarze czytelników, korespondowania z agencjami reklamowymi, szukania zdjęć do wpisów, chodzenia na pocztę z umowami i mordowania się z WordPressem, gdy coś pierdolnie.
System organizacji dnia przez brzęczenie budzików w telefonie sprawdza się świetnie i polecam każdemu, kto ma problemy z byciem swoim własnym szefem.
Odpuszczenie fuch na boku
Jeśli chcesz być w czymś najlepszy musisz skupić się na jednej rzeczy, bo poza Mariuszem Pudzianowskim nikt nie jest omnipotentny. I prowadzenie bloga nie jest tu wyjątkiem od reguły. Byłem tego w pełni świadom, dlatego przechodząc na zawodostwo, z góry założyłem, że odrzucam wszystkie dodatkowe zlecenia. Wiedziałem, że takie rozmienianie się na drobne jedyne czym może poskutkować, to obniżeniem jakości głównego zajęcia, a, do cholery, przecież nie po to rezygnowałem z pracy.
Hiper rozsądne zarządzanie hajsem
Zmniejszenie ilości źródeł dochodu do jednego, jest wbrew wszystkim książkom poruszającym temat niezależności finansowej. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że owe źródło dostarcza nam pieniądze nieregularnie w niemożliwej do oszacowania kwocie i jest synonimem pojęcia „nieprzewidywalność”, to jest to bardzo ryzykowne. Żeby nie powiedzieć: skrajnie nieodpowiedzialne.
Mimo impulsywnej, momentami przesadnie emocjonalnej osobowości i częstego działania pod wpływem chwili, życie nauczyło mnie, że rozsądek w kwestii finansów to absolutna podstawa.
Zbyt wielu Ikarów pospadało na moim podwórku, zanim zdążyło w ogóle rozłożyć skrzydła, żebym był jednym z nich. Dlatego, zanim zwolniłem się z pracy, odłożyłem pieniądze na pół roku życia w przód, żeby mieć względne bezpieczeństwo finansowe. I spokojną głowę, że jeśli przez dwa miesiące nie wejdzie żadna kampania, to nie muszę rozglądać się za wolnym miejscem pod mostem.
Na szczęście nigdy nie musiałem korzystać z tej kasy, bo już od pierwszego miesiąca blogowania na pełen etat zacząłem zarabiać, jednak nigdy nie można było tego nazwać regularnymi, stałymi zarobkami. Bywały okresy, że przez kwartał nie zarobiłem ani złotówki, bo nie weszła żadna akcja lub, że przez kolejny kwartał czekałem na hajs, bo agencja leciała w chuja i nie chciała wypłacić wynagrodzenia. Takie sytuacje nauczyły mnie, że wybieganie myślą dalej niż do końca tygodnia i nieprzepuszczanie wszystkiego co mam na koncie jest sensownym pomysłem.
Wyjazdy, wyjazdy, wyjazdy!
Jak powiem, że przez ostatni rok zjechałem, zleciałem, zwiedziłem i zobaczyłem więcej niż przez całe życie, pewnie Cię nie ruszy. Dlatego, żeby pobudzić Twoją wyobraźnię powiem, że w tym roku zdążyłem być już 3 razy na tygodniowych wakacjach, a pod koniec tego miesiąca lecę po raz 4. Za granicę. Spoko, co? Dodaj do tego średnio raz na 2 tygodnie wypad do innego miejsca w Polsce, w ramach akcji na blogu lub spotkania branżowego, dziesiątki poznanych ludzi i setki zrobionych zdjęć i masz obraz jak to jest, z tym statycznym siedzeniem przed kompem.
Profesjonalizacja
Zrezygnowanie z pracy na etacie, skupienie się na pisaniu, określenie celów, ścieżki rozwoju i zawężenie sposobów zarabiania do akcji reklamowych, zaowocowało wepchnięciem blogowania na wyższym poziom.
Pisanie postów nigdy nie było dla mnie przerwą między dłubaniem w nosie, a przeglądaniem poczekalni Demotywatorów na kacu, ale odkąd mogę robić tylko to, robię to dużo lepiej. Rozbujałem bloga z 20 000 unikalnych użytkowników do 50 000, fanpage na Facebooku podwoił swoją wielkość i średnia liczba komentarzy pod tekstami też jest dwukrotnością tego, co było rok temu. Każdego tygodnia publikuję 4 wpisy – w poniedziałek, w środę i dwa w piątek – które żyją swoim życiem od 7 dni do miesiąca. To rewolucja w porównaniu do epizodyczności postów z początku Stay Fly i ich przypadkowych dat publikacji.
Z aspektów stricte biznesowych, nauczyłem się jak trzeba rozmawiać z osobami po drugiej stronie internetu, żeby wybić im z głowy zupełnie irracjonalny pomysł na akcję i przekonać do swojego, tak by uznali go za sensowny. I jak z nimi negocjować, by również obie strony były zadowolone z końcowych ustaleń. I jak przeprowadzać akcje reklamowe by cały świat był szczęśliwy, a jednorożce biegały po łące przeskakując przez tęczę.
W skrócie: losowość przekułem w skodyfikowany zbiór przemyślanych działań.
Wygrywanie życia
Czytając poprzednie akapity mogliście dojść do wniosku, że to całe bycie blogerem, to po prostu praca od 8:00 do 16:00 jak każda inna. I jest w tym dużo prawdy, bo jeśli za coś bierzecie się poważnie i nie chcecie, żeby to rządziło Wami, ale Wy tym czymś, musicie to jakoś usystematyzować. Chyba, że chcecie skończyć jak Amy Winehouse, Kurt Cobain albo brat Pezeta, który przez 10 lat nagrał 2 płyty. W tym jedną dobrą.
Blogowanie to praca, ale najzajebistsza na świecie!
Fakt, że stało się to podstawą mojego życia i wprowadziłem do procesu twórczego, i wszystkich pobocznych czynności, reguły, nie odebrał mi radości z robienia tego. Wręcz przeciwnie! Za każdym razem, gdy myślę o tym, że z niszowej zajawki i pasji, która wzbudzała szyderczy ryk w przerwach między zajęciami, stworzyłem coś co pozwala mi latać po świecie, kupować nowe buty i płacić rachunki w restauracjach, jaram się!
Jaram się, że mogę wyrażać siebie, przelewać myśli i bawić się słowem. Jaram się, że mogę robić to zawsze, gdy tylko mam to ochotę i to z każdego miejsca na Ziemi. Jaram się, że ktoś to czyta i to zdecydowanie częściej z aprobatą niż bez niej. Po prostu mnie to cieszy! I przede wszystkim, za każdym razem gdy widzę pierwsze komentarze po nowym postem, zawsze gdy podpisuję kolejną umowę współpracy, przy każdym nowym pomyśle na tekst, czuję ogromną satysfakcję, że jest coś w czym jestem naprawdę dobry.
To tak w dużym skrócie, jak to jest mówić do siebie „panie kierowniku”. Jednak zanim to zrobisz, warto odpowiedź sobie na kilka pytań, zanim rzucisz etat.
Bierz z góry od agencji. Wiem, łatwo powiedzieć. Ale jak każdy będzie się godził na takie traktowanie to nigdy się to nie zmieni :j
Branie kasy z góry jest bardzo dobrym pomysłem, ale na chwilę obecną praktycznie niemożliwym, ale chcemy poruszyć ten temat na większym forum, żeby nie dochodziło do takich sytuacji.
Nie. Tak to sobie mniej więcej wyobrażałam. Chyba nikt, kto choć trochę zna blogosferę nie wierzy już w mit blogera, który śpi do południa, lansuje się w klubach, a kasa sama płynie mu na konto.
Świetna praca i duże osiągnięcie :) Gratuluję!
Kto zna nie wierzy, ale od tych, którzy nie znają notorycznie słyszę takie opinie, tak że chciałem trochę odczarować ten mit ;)
Ilość mitów, które narosły wokół blogerów jest tak przerażająca, że nie wiem czy starczy nam wytrwałości by je wszystkie obalić ;)
To już wiem dlaczego się nie nadaję na pełną profesjonalizację. Nigdy sama siebie nie zmuszę do regularnego wstawania o 7 rano. Muszę tym nieszczęściem obwiniać klienta, szefa lub dziecko. :)
Gratuluję pełnej satysfakcji – to najważniejsze!
Właśnie paradoksalnie jak nie musisz wstawać o tej 7 rano, to w pewnym momencie po prostu zaczyna Ci się chcieć samej z siebie, ale chwilę zajmuje dojście do tego podejścia. Przynajmniej w moim przypadku.
A w moim się nigdy nie zachciało ;)
A czym się zajmujesz i jak wygląda Twój dzień?
Nie mam jednego schematu na dzień, zależy co mam do zrobienia, owszem – czasem nastawiam budzik, ogólnie: nauczam ludzi, a do tego dużo siedzę zawodowo przy kompie
To stąd te tabuny emerytów w komunikacji miejskiej o siódmej rano!
Jak na razie to na własnego szefa się nie nadaję, ale skrycie marzę o tym po nocach. Chyba każdy początkujący marzy żeby się wybić, ale to co Ty zrobiłeś to przechodzi najśmielsze marzenia! Strasznie Ci gratuluję i otwarcie zazdroszczę. Oby tak dalej!
Dziękuję bardzo!
Dzięki za ten tekst. Podążam Twoją ścieżką i uświadomił mi jedno: czas odkładać kasę na życie pół roku w przód. Świetny tip!
Serio, warto to zrobić nawet jak nie planujesz zmiany pracy, żeby mieć poczucie, że jak „coś” się stanie, to nie jesteś w dupie, tylko masz czas, żeby na spokojnie ogarnąć sytuację.
Gdzieś słyszałam: „o twoim stanie finansów nie świadczy kwota, którą co miesiąc zarabiasz, ale to, jak długo jesteś w stanie przeżyć, jeśli nagle zarabiać przestaniesz”. O tak.
Tego nie było przypadkiem w „Bogaty ojciec, biedny ojciec”?
A możliwe! Nie czytałam, ale słyszałam to zdanie na szkoleniu. Pewnie osoba, która je prowadziła, cytowała autora tej książki. Grunt, że wbiło się w pamięć i na pewno odłożę hajs tak jak Ty przed zmianą ścieżki. : )
Zbierałam się do kupienia i przeczytania tej książki. Warto?
Strasznie łopatologicznie i nieco topornie napisana, więc przyjemności z czytania za specjalnie nie ma, ale przekazuje fundamentalną wiedzę na temat finansów, której niestety nie uświadczysz w szkołach, więc warto.
Dzięki :).