„Jurassic Park” jedynka i dwójka były sztosami! Świetnie zbudowana fabuła, wiarygodny rozwój wydarzeń i przede wszystkim racjonalnie dozowane napięcie wciągające widza w klimat. To były filmy, na których dziewczyny łamały chłopakom kości śródręcza z emocji, a bezwarunkowa reakcja ciała w kulminacyjnych scenach grozy wyrzucała popcorn pod sufit. Na „Jurassic World” jedyny wyrzut, to wyrzucenie pieniędzy w błoto, bo kontynuacja mimo zaawansowanych efektów specjalnych wygenerowanych przez komputery, które na co dzień symulują loty w kosmos, nawet nie ociera się o jakość tytułów reżyserowanych przez Spielberga.
Ale po kolei.
Tragiczny scenariusz oparty na motywie wartości rodzinnych
Jest taki chwyt reklamowy, że jak nie wiesz co pokazać, to pokazujesz dzieci albo starców, bo to zawsze wzrusza. Twórcy „Jurassic World” stwierdzili, że film to przecież taka dłuższa reklama, więc tu te prawidłowości też powinny się sprawdzić. I postawili na pierwszą opcję. Pretekstem do pokazania dinuzaurów jest najmniej na świecie przejmująca historia rodzeństwa, których rodzice się rozwodzą. Przy czym relacje między nimi i rodzicami są tak nieudolnie przedstawione i tak spłycone, że widz nie dość, że im nie współczuję, to liczy, że któryś z nich zostanie w końcu zjedzony przez T-rexa.
Postacie-wydmuszki
Tak bardzo jak „Mad Max” jest ideałem pod kątem budowania postaci pierwszo, drugo i trzecioplanowych w kinie rozrywkowym, tak „Jurassic World” jest anty-wzorem z dopiskiem „tak się, kurwa, nie robi!”. Mimo nieustannych dialogów mających wyjaśnić widzowi kto jest kim – czemu treser jest treserem, czemu nastolatek jest nastolatkiem i czemu ruda, jest biurwą, która zdążyła zostać kierowniczką parku rozrywki, ale nie zdążyła zostać matką – i tak o tych postaciach nic nie wiadomo i są jedynie anonimowymi awatarami, za którymi biegają komputerowe wizualizacje gatunku, który wyginął miliony lat temu.
Przez to, że żaden z bohaterów nie ma wiarygodnej historii, ani nie jesteś w stanie utożsamić się z którymś z nich, ani przejąć ich losem.
Typiara w szpilkach
Jestem facetem, więc nie mam za dużego doświadczenia w chodzeniu w butach na obcasie. Jedyny raz kiedy miałem coś takiego na stopach, to przebierano-zakrapiana impreza w liceum, gdy prawie pozbawiłbym się części uzębienia zbyt szybko wstając w takim obuwiu. Jednak mimo osobistego szczątkowego kontaktu ze szpilkami, wiem od koleżanek zaprawionych w bojach, jakie trudy wiążą się z poruszaniem na 12-centymetrowym gwoździu. Przez cały dzień. Wiem, że to na dłuższą metę niewygodne, męczące i zdecydowanie nieprzyjazne do wykonywania nieprzemyślanych, gwałtownych ruchów. Dlatego, gdy zobaczyłem jak ruda przez pół filmu próbuje być jak Usain Bolt i BIEGA w szpilkach po lesie, piasku, szkle i się nie przewraca, ba!, nawet nie traci równowagi przy przebieżce przez bagno, straciłem resztki szacunku do tego filmu.
To miało być science-fiction, a nie narko-fantasy.
Muzyka jak z Magix Music Maker
Czyli tendencyjna i odtwórcza do bólu. Brakowało jeszcze tylko śmiechu i szlochu puszczanego z playbacku jak w „Świecie według Bundych”. Albo didaskaliów u dołu ekranu: „UWAGA, TERAZ JEST PODNIOSŁA SCENA, WIĘC MACIE SIĘ WZRUSZYĆ!!!”.
To mają być dinozaury?
Powód dla którego idzie się na tego typu tytuły, główne danie, gwóźdź programu, wisienka na torcie, sutek na cycku. Zwał jak zwał.
W pierwszych dwóch częściach filmu budziły przerażanie, przyśpieszały tętno, rozszerzały źrenice, spłycały oddech i wysyłały info do stolca, że spotkanie jest w gaciach. Gdy wyskakiwały z ciemności chciało się wypluć płuca wykrzykując onomatopeje i momentalnie zasłaniało twarz, chcąc uchronić się przed ostrzami ich kłów. Zasadniczo z miejsca stan przedzawałowy i szybki rachunek sumienia. W „Jurassic World” jest nieco inaczej.
Czwarta część została nakręcona pod rodziny z dzieciakami i najstraszniejszym elementem filmu jest cena na bilecie. Zwłaszcza gdy idziesz w weekend na 3D.
Dinozaurów niby jest więcej i niby są też większe, ale jak mówi stare góralskie przysłowie „liczy się nie ilość oscypków, a jakość owczego mleka”. I tutaj tej jakości za bardzo nie ma. Najczarniejszy charakter, czyli Zmutowany Dinozaur, teoretycznie kogoś je, ale robi to w dzień i w taki oczywisty sposób, że trudno o jakieś emocje. Pterodaktyle teoretycznie porywają ludzi i okaleczają dziobami, ale robią to tak zabawnie, że zamiast się bać na tych scenach, głośno się śmiałem. Raptory teoretycznie też tam kogoś atakują, ale jakoś tak bez przekonania. W sensie, że ani one nie są przekonane, że chcą go zaatakować, ani ten bohater nie jest przekonany, że musi uciekać, ani ja nie jestem przekonany, że jest sens siedzieć do końca seansu.
Największy zarzut? Straszne dinozaury nie straszą.
Teoretycznie to film nakręcony lepszym sprzętem, z większą gamą śmiercionośnych gadów będących esencją gatunku, więc powinien dawać widzowi większą dawkę emocji. Tyle, że to tylko teoria. W praktyce ten tytuł rozczarowuje jak Tara Reid bez Photoshopa i niszczy legendę kozackich filmów grozy o dinozaurach, zostawiając wzdrygający posmak plastiku i niestrawność po niedogotowanym półprodukcie.
Nie polecam.