Close
Close

15 faktów o pigułce „dzień po”, które warto znać

Skip to entry content

tekst powstał na rzecz kampanii edukacyjno-informacyjnej o antykoncepcji awaryjnej

Z tabletki „dzień po” pierwszy raz korzystałem miesiąc po 18-tych urodzinach. Na papierze byłem pełnoletni i dorosły, ale mentalnie wciąż byłem małolatem chodzącym do liceum. Nie, że nieodpowiedzialnym lekkoduchem, bo regularnie starałem się używać wyobraźni, ale zdecydowanie daleko mi było do bycia głową rodziny i ojcem. A zapowiadało się właśnie, że nim zostanę, bo prezerwatywa nie wytrzymała tego co nas łączyło i pękła. O czym dowiedzieliśmy się już po.

Z jednej strony ogarnęło nas przerażenie tego CO SIĘ WŁAŚNIE STAŁO, z drugiej przerażenie, że BĘDZIE TRZEBA KOMUŚ O TYM POWIEDZIEĆ. I to kompletnie obcej osobie, która będzie wypisywała nam receptę.

Mimo, że wizja opowiadania anonimowemu człowiekowi, o tym, że właśnie UPRAWIAŁEM SEKS i konieczność wystawienia się na jego ocenę i ewentualne komentarze paraliżowała nastoletniego mnie, to podołałem zadaniu. Drżącym, szczeniackim głosem umówiłem wizytę z ginekologiem, zorganizowałem transport, czekałem wśród par spodziewających się dziecka na swoją kolej, przyjmując na klatę ich spojrzenia, gdy lekarz krzyknął ze swojego gabinetu „a teraz zapraszam pana, który dzwonił w sprawie tabletek po stosunku”, szczegółowo opowiedziałem, co się właśnie działo w moim łóżku godzinę temu, wysłuchałem uwag, odebrałem receptę, pojechałem do apteki i kupiłem pigułki.

Zdecydowanie nie był to jeden z najprzyjemniejszych momentów w moim życiu, a poziom stresu można porównać do egzaminu na prawo jazdy. I wiem, że niektórzy ze strachu przed oceną obcych ludzi, przed którymi będą musieli się zwierzyć, żeby otrzymać receptę, marginalizowali pęknięcie prezerwatywy, wmawiając sobie, że partnerka miała dni niepłodne, albo że zdążyli wyciągnąć go w porę. I żyli w nadziei, że nic się nie stanie.

Wiem, że patrząc na to z boku, takie zachowanie wydaje się skrajnie głupie, ale wyobraź sobie, że nie masz nawet tych 18 lat, a 16, robiłeś to pierwszy raz, bo wydawało Ci się, że jesteś już taki dorosły, że możesz, ale okazuje się, że jednak nie. Że jesteś tylko gówniarzem nabuzowanym hormonami, którego poniosło. A teraz, jak na spowiedzi, musisz zwierzyć się z tego komuś dużo, dużo starszemu, kogo zupełnie nie znasz. Nawet teraz, pisząc to po tylu latach, wydaje mi się to mega przerażające. Przy czym, cały czas patrzę z perspektywy chłopaka. W przypadku dziewczyny – która w naszym społeczeństwie, tracąc dziewictwo w młodym wieku, postrzegana jest, delikatnie mówiąc, negatywnie – przerażenie związane z mówieniem o tym, musi się potęgować.

Dlatego bardzo cieszę się, że od stycznia w Polsce pigułki „dzień po” są już dostępne bez recepty.

Wiem, że problem ze zdobyciem recepty, nie był jedyną przeszkodą, która nie pozwalała uniknąć wpadki. I, że wiele osób mimo, że nie chce rodzić nieplanowego dziecka, to ma dużo obaw przed korzystaniem z antykoncepcji awaryjnej i w ich głowie pojawia się sporo trudnych pytań. Dlatego, żeby obniżyć poziom stresu w tej bez wątpienia trudnej chwili, przygotowałem odpowiedzi na najczęstsze i najistotniejsze z nich.

Oto 15 faktów o pigułce „dzień po”, które warto znać.

1. Czy pigułkę „dzień po” można kupić na stacji benzynowej? W styczniu tego roku, decyzją Komisji Europejskiej, tabletki antykoncepcji po stosunku zostały wyłączone z leków na receptę, jednak można je kupić tylko w aptekach, więc sklepy monopolowe, kioski, i stacje benzynowy odpadają.

2. Czy trzeba mieć 18 lat, żeby ją dostać? Zgodnie z rozporządzeniem, które podpisał minister zdrowia „hormonalne środki antykoncepcyjne do stosowania wewnętrznego, posiadające kategorię dostępności OTC, wydaje się bez recepty osobie, która ukończyła 15-ty rok życia”. Tak że nie trzeba mieć 18 lat.

3. Czemu dopiero od 15-go roku życia? Bo 15 lat to w Polsce tak zwany „wiek przyzwolenia” – zgodnie z artykułem 200 kodeksu karnego, karalne jest obcowanie płciowe z małoletnim poniżej lat 15. Innymi słowy, jeśli osoba młodsza uprawiałaby seks, farmaceuta musiałby zgłosić przestępstwo i poinformować o sytuacji prawnych opiekunów.

4. Czy to to samo co tabletki wczesnoporonne? Nie, bo żeby doszło do poronienia, kobieta musiałaby być w ciąży, a antykoncepcja awaryjna, czyli pigułka „dzień po”, polega na opóźnieniu owulacji, czyli hamowaniu jajeczka, tak aby nie dotarło do jajowodu i nie doszło do zapłodnienia. Innymi słowy, te tabletki nie przerywają ciąży, tylko nie dopuszczają do niej. Tak jak każdy inny rodzaj antykoncepcji.

5. Czy powoduje aborcję? Powtórzę jeszcze raz: nie. Żeby przeprowadzić aborcję kobieta musiałaby być w ciąży, czyli męski plemnik musiałby się połączyć z żeńskim jajeczkiem. Pigułka „dzień po” nie przerywa ciąży, tylko sprawia aby do niej nie doszło, przesuwając owulację o 5 dni – udaremnia połączenie się jajeczka z plemnikiem – czyli nie dopuszcza do powstania płodu.

6. Kiedy należy ją zażyć? Im szybciej tym lepiej, żeby skuteczność opóźnienia owulacji była jak największa, ale najpóźniej do 5 dni (120 godzin) po stosunku, który odbyliście bez zabezpieczenia lub gdy owe zabezpieczenie zawiodło.

7. Czy po jej zażyciu można uprawiać seks bez prezerwatywy? Pigułka „dzień po” nie jest kodem na nieśmiertelność. Ma wpływ tylko na stosunki, które odbyły się przed jej wzięciem, tak że nie, po jej za życiu nie można uznać, że została zastosowana normalna, długoterminowa antykoncepcja i kochać się bez zabezpieczenia.

8. Czy powoduje bezpłodność? Tabletka „dzień po” może mieć skutki uboczne, takie jak bóle głowy, nudności, bóle brzucha i bolesne okresy, ale nie zaburza płodności w kolejnych cyklach miesiączkowych.

9. Czy zamiast brania tabletki nie można się po prostu umyć? Wiem, że dla niektórych to pytanie może brzmieć irracjonalnie, ale po tym co zobaczyłem w „Galeriankach” i scenie, w której lekarz oznajmia nastolatce, że jest w ciąży, na co ona reaguje hasłem „ale jak to? przecież wszystko wszystko wypłukałam pod prysznicem”, myślę, że warto na nie odpowiedzieć: nie, plemników z pochwy nie można wymyć i usunąć podczas kąpieli. To tak nie działa.

10. Czy jeśli połknęłam tabletkę, a i tak zaszłam w ciążę, to urodzę dziecko z wadami genetycznymi? Tabletka „dzień po” opóźnia owulację – umieszczanie jajeczka w jajowodzie – i nie jest tabletką wczesnoporonną, w związku z czym nie może przerwać istniejącej ciąży, ani nie ma na nią wpływu. Nie uszkodzi płodu.

11. Ile to kosztuje? Średnia cena za 1 pigułkę, do jednokrotnego zastosowania, po jednym stosunku, po którym istnieje ryzyko zajścia w niechcianą ciążę, to 120 złotych.

12. Czy można to stosować jako normalną antykoncepcję? Jak sama nazwa wskazuje, jest to antykoncepcja awaryjna, przewidziana na wyjątkowe sytuacje. W związku z czym, nie można jej traktować jak normalnego, regularnego i długoterminowego sposobu na kochanie się bez ryzyka ciąży. Głównie dlatego, że opóźnia jajeczkowanie, a więc rozregulowuje cykl miesiączkowy.

13. Co jeśli dostanę wymiotów po wzięciu tabletki? W sytuacji gdy w ciągu 3 godzin po połknięciu tabletki wystąpią wymioty, powinnaś zażyć kolejną, nową, tabletkę, ponieważ poprzednia mogła się nie wchłonąć przez organizm.

14. Czy tabletka „dzień po” chroni przed AIDS? Antykoncepcja awaryjna pomaga uchronić się przed nieplanowaną ciążą, ale nie ma wpływu na choroby przenoszone drogą płciową. Nie jest prezerwatywą i niestety nie ochroni Cię przed AIDS, HIV ani rzeżączką.

15. Czy farmaceuta może odmówić sprzedaży tabletki? Zgodnie z tak zwaną „klauzulą sumienia”, niestety może powołać się na względy religijno-ideologiczne i powiedzieć, że Ci jej nie sprzeda. Jeśli trafisz na takiego farmaceutę, to po prostu pójdź do innej apteki i nie przejmuj się nim.

(niżej jest kolejny tekst)

W małych miejscowościach i we wsiach podobno jak nie masz nikogo na poważnie do końca liceum, to rodzina zamawia mszę w Twojej intencji i rzucając na ofiarę zamienia 5-groszówki na 5-złotówki. W miastach jest nieco lepiej, bo taka sytuacja ma miejsce dopiero przy końcu licencjatu, a w takich konglomeratach jak Warszawa, czy Kraków nękanie o partnera pojawia się dopiero po magisterce. Jednak mimo, że w dużych miastach ta rodzinna presja dobrania sobie kogoś do pary jest sporo mniejsza, to mimo wszystko single czują ocenę otoczenia.

Przepraszam, ocenę osób w związkach, które komunikują im, że są równi i równiejsi, i że będąc sobie samemu sterem, okrętem, wędką, przynętą i szczupakiem, i tak nie dorównasz komuś kto ma drugą połówkę. Która nie jest flaszką. Co robią z kolei kawalerowie i panny przy takim postrzeganiu przez innych? Często próbują za wszelką cenę udowodnić, że bycie samemu to najlepsze co ich spotkało w życiu i za nic by nie zmienili stanu cywilnego. Bo niby po co im kula u nogi, przepraszam, partner? I często, żeby udowodnić jak dobrze jest im bez nikogo, kłamią.

Oto najczęstsze kłamstwa singli.

„Dawno nie byłem w kinie, bo nie leciało nic dobrego”, znaczy najczęściej „wstydzę się chodzić sam do kina, a nie chcę być piątym kołem u wozu idąc ze znajomą parką”.

„Założyłem Tindera dla zabawy”, znaczy najczęściej „bardzo chcę kogoś poznać, a inne metody zawiodły, więc próbuję tego”.

„Walentynki mnie śmieszą”, znaczy najczęściej „doprowadza mnie do szału oglądanie tych wszystkich migdalących się ludzi, przypominających mi o tym, że JESTEM SAM!”.

„Cenię swoją niezależność”, znaczy najczęściej „staram się widzieć jasne strony mrocznych sytuacji”.

„Nie lubię planować wakacji, ogarnę coś na spontanie”, znaczy najczęściej „moi wszyscy znajomi jadą gdzieś parami i nie mam z kim wybrać się na wczasy”.

„Nie lubię jeść na mieście”, znaczy najczęściej „nie chcę, żeby się wydało, że jestem tak samotny, że nie mam nawet z kim pójść do restauracji”.

„Lubię seks bez zobowiązań”, znaczy najczęściej „bardzo potrzebuję seksu, a skoro nie mogę go uprawiać z kimś kogo kocham z wzajemnością, to biorę to co jest”.

„Byłam na szybkich randkach, bo mnie koleżanka namówiła”, znaczy najczęściej „namówiłam koleżankę, żeby ze mną poszła na szybkie randki, bo liczyłam, że może tam kogoś poznam”.

„Biorę nadgodziny, bo jestem potrzebny w firmie”, znaczy najczęściej „kompletnie nie wiem co zrobić z wolnym czasem, więc staram się mieć go jak najmniej”.

„Mam kota, bo lubię zwierzęta”, znaczy najczęściej „mam kota, bo nie mam faceta, a potrzebuję ciepła i obecności kogoś żywego”.

„Domówki mnie nudzą”, znaczy najczęściej „na domówkach organizowanych przez moich znajomych są same pary, którymi już rzygam”.

„Chodzę do klubów, żeby posłuchać muzyki”, znaczy najczęściej „chodzę do klubów z nadzieją na poznanie kogoś sensownego albo chociaż seks”.

„Nie oglądam porno”, znaczy najczęściej „kłamię, kłamię, kłamię”.

Czego blogerzy i startupowcy mogą się od siebie nauczyć?

Skip to entry content

Podczas tegorocznego Blog Forum Gdańsk byłem panelistą w dyskusji skupionej na różnicach i podobieństwach łączących blogerów i startupowców, i tym czego wzajemnie możemy się od siebie nauczyć. Rozmowa była merytoryczna i obie strony mogły się nią zainspirować, wyciągając budujące wnioski, jednak 30 minut to bardzo mało czasu jak na tak szeroki temat i 4 wypowiadające się osoby. Dlatego, postanowiłem poruszyć go na blogu omawiając najważniejsze kwestie dotyczące obu środowisk i uzupełniając o dodatkowe przemyślenia, które nie padły w dyskusji.

 

Czego blogerzy mogą się nauczyć od startupowców?

Myślenie od początku o modelu biznesowym. W startupach już we wczesnym stadium rozwoju, a czasem nawet na poziomie idei, myśli się o tym jak będzie się je monetyzować. Czyli już w trakcie tworzenia rewolucyjnej apki nakładającej filtr maskujący pryszcze na zdjęciu, twórcy myślą o tym, w jaki sposób na niej zarobią. U blogerów tego nie ma i wydaje im się, że pieniądze same spadną z nieba, zapominając, że sam to może spaść meteoryt. Szkoda, bo gdyby taka przeciętna blogerka kulinarna już w momencie zakładania bloga zastanowiła się w jaki sposób może na nim za robić, nie musiałaby wklejać spamerskich banerów z adsense’ów, ani modlić się o kampanię ze słodzikami.

A opcji jest całkiem sporo.

Na przykład mogłaby już od pierwszego posta z przepisem pokazywać się na zdjęciach w fartuszkach własnego autorstwa. Powiedzmy ze śliwką. Po pół roku, gdy miałaby już jako takie grono czytelników, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby na blogu otworzyć sklep z akcesoriami kulinarnymi i sprzedawać fartuszki, rękawice kuchenne, czy chochle sygnowane własną marką, która od dawna byłaby utrwalona w świadomości jej odbiorców. Mogłaby też na samym początku założyć, że blog to jej trampolina do bycia najbardziej rozpoznawalnym kucharzem w kraju i prowadzenia własnych warsztatów kulinarnych. Oczywiście za hajs. Albo, że to sposób na zgromadzenie grupy osób, które będą zainteresowane jej książką z niepublikowanymi dotąd, wyjątkowymi przepisami.

Oczywiście powyższe pomysły można zrealizować na każdym etapie, ale gdy jest się ich świadomym na samym starcie ta droga jest o wiele prostsza.

 

Testowanie rozwiązań. W przypadku startupów, niezależnie, czy to nowy portal, czy aplikacja mobilna, zanim wprowadzi się na stałe jakieś rozwiązanie testuje się je. Dla przykładu, każda zmiana wyglądu Facebooka – wielkości treści na osi czasu, ikon z powiadomieniami, formatu zdjęcia w tle – zanim wejdzie globalnie, testowana jest na małej grupie użytkowników. W momencie gdy okaże się, że reagują na nią pozytywnie/potrafią posługiwać się nową funkcja, dane rozwiązanie wprowadzane jest u wszystkich. A jeśli okaże się, że nowy pomysł nie jest tak zajebisty jak się twórcom wydawało, nie wprowadzają go globalnie.

Na blogach testowanie rozwiązań nie istnieje.

Jeśli bloger wybierze sobie szablon przy zakładaniu swojej strony, to zazwyczaj aż do jej śmierci nic się w nim nie zmieni. Ewentualnie, aż najpopularniejszy bloger w jego kategorii nie zmieni wyglądu, przypominając tym samym taka opcja jest dostępna nawet na Blogspocie. A przecież to, jakiej wielkości są ikony wpisów na stronie głównej, w jakiś sposób są ułożone, czy w jednej, czy w dwóch, czy w trzech kolumnach, ma bardzo duży wpływ na liczbę odsłon. Podobnie jak umiejscowienie przycisku z Facebooka na stronie wpisu. I fakt, czy jest to „lubię to”, czy „udostępnij”, bo działają inaczej. Położenie i sposób prezentacji ramki z powiązanymi tekstami też ma wpływ na to, czy ktoś w nie klika, czy nie.

Niestety blogerzy kompletnie tego nie sprawdzają, ignorując, że coś mogłoby działać lepiej u nich na stronie.

 

Czego startupowcy mogą nauczyć się od blogerów?

Nadawanie ludzkiej twarzy produktowi. Blog nie istnieje bez jego autora i myśląc o tych najpopularniejszych, już po usłyszeniu nazwy, widzimy w głowie twarz osoby, która go tworzy. Przez to, że wiecie jak wyglądam, jaką mam mimikę, jaką mowę ciała, mamy dużo bliższy kontakt, niż w czasach, gdy byłem zabandażowanym autorem widmo, a blog cieszy się bez porównania większą popularnością. Upublicznienie swojego wizerunku pozwala nawiązać z odbiorcami więź emocjonalną i zaangażować ich w to co robisz. Dać im poczucie, że obcują z człowiekiem.

Dlaczego Brand24 jest liderem narzędzi do monitorowania internetu? Bo myśląc o tej firmie momentalnie masz przed oczami Michała Sadowskiego. Marka jest tak mocno powiązana z człowiekiem, że odbierasz ją przez jego pryzmat. Czemu nigdy nie ma takiego szumu w okół konkurencji? Czemu ludzie nie podniecają się SentiOne, mimo, że pod kątem skuteczności wcale nie jest gorsze? Bo to jedna z tysiąca bezosobowych usług, której nazwa wpada jednym uchem i wypada drugim, nie zostawiając nic w głowie przy przelocie, a myśląc o Brand24, mimo, że to działalność wirtualna, namacalnie czujesz, że tworzą ją ludzie. Ludzie z krwi i kości, a nie korpo-roboty o facjatach fantomów.

Startup potrzebuje lidera, który będzie jego oficjalnym reprezentantem, rzecznikiem, piarowcem, ale przede wszystkim ludzką twarzą. W Stanach wiedzą to już od dawna, bo myśląc Microsoft, myślisz Bill Gates, myśląc Apple, myślisz Steve Jobs, myśląc Facebook, myślisz Mark Zuckerberg. U nas się tego dopiero uczą.

 

Robienie dedykowanych akcji reklamowych. Blogi bardzo szybko wyrosły z banerków i reklamy displayowej. Nie trzeba było długo czekać, żeby okazało się, że jest coś efektywniejszego i przede wszystkim ciekawszego dla odbiorcy, niż walenie po oczach gifem z logiem i napisem „Nowy smak! Spróbuj!”. Obecnie promocja produktu w blogosferze, to lokowanie go w codziennej narracji blogera – wplatanie historii o nim w pojawiającej się na blogu treści. Mówiąc mniej enigmatycznie, to relacje z wyjazdów, na których produkt był obecny, testy ukazujące jak produkt sprawdza się w realnym życiu, czy opowiadanie o wartościach i ideach powiązanych z nim.

W startupach zdarza się to sporadycznie.

Jeśli są aplikacje, czy portale zarabiające nie na użytkownikach, a na reklamodawcach, to produkt sponsora rzadko kiedy zaimplementowany jest do ich ekosystemu. Marki najczęściej pojawiają się na osobnej powierzchni reklamowej w postaci standardowego displayu, na który użytkownicy jeśli nawet nie są od dawna ślepi, to po prostu nie wchodzą z nim w kontakt, bo traktują jako „zwykłą” reklamę. Czyli format, który znają z telewizji jako idealny moment na zrobienie sobie herbaty, czy pójście do toalety. W skrócie: olanie. A przecież wcale nie musi tak być.

Weźmy choćby na warsztat największego giganta społecznościowego, który zdeklasował konkurencję na samym wejściu – Facebooka. Nie wiem czemu, ale portal Marka cały czas kurczowo trzyma się reklam w prawej szpalcie, tak jakby ktokolwiek zwracał na nie uwagę, za to kompletnie nie wykorzystuje możliwości CAPTCHA – systemu zabezpieczeń – którą wprowadził przy wysyłaniu linków. W momencie kiedy chcemy znajomemu wysłać lub wkleić na tablicę odnośnik do mało popularnej domeny, wyskakuje okienko z 9 obrazkami, na którym mamy zaznaczyć wszystkie zdjęcia z elementem podanym w komunikacie. Na przykład „Jeśli chcesz przesłać link, zaznacz wszystkie zdjęcia na których jest wodospad, aby udowodnić, że nie jesteś robotem”.

Jak można by to wykorzystać reklamowo?

Aż prosi się, żeby ulokować tam markę. Czemu by nie zrobić CAPTCHA, w którą wpleciony jest produkt – na przykład „zaznacz wszystkie zdjęcia, na których jest Samsung Galaxy S5”? W takiej sytuacji użytkownik nie dość, że musiałbym przeczytać nazwę telefonu i odnotować ją w umyślę, to jeszcze szukając go na zdjęciach utrwaliłby sobie jak on wygląda. I to w formie mini-zabawy. To naprawdę efektywniejsze niż ramka z napisem „Nowy Samsung, kliknij!” na marginesie strony internetowej.

Skupiając się bardziej na lokalnym środowisku, na pewno kojarzycie genialną aplikację JakDojade.pl. W wersji na urządzenia stacjonarne w widoku wyszukiwania połączenia ma na prawym pionowym pasku kwadrat z reklamą i na poziomym górnym pasku prostokąt z reklamą, a w wersji mobilnej co jakiś czas wyskakuje pop-up reklamowy na całe okno. Pójście po linii najmniejszego oporu w kwestii implementacji reklamy i trzymanie się podejścia z zeszłej dekady.

Przecież w sytuacji kiedy cała uwaga użytkownika skupiona jest na trasie przejazdu, produkt powinien pojawić się właśnie tam! Wyobraźmy sobie teraz, że JakDojade.pl podpisało kontrakt reklamowy ze Snickersem, co stoi na przeszkodzie, żeby batoniki pojawiły się na mapie miasta? Na przykład jako punkty symbolizujące kolejne przystanki na drodze autobusu, zamiast standardowych kropek? A w wersji mobilnej przy włączeniu nawigacji dodatkowo by znikały, jak pożarte przez Pacmana?

To chyba ciekawsze niż standardowa ramka sygnalizująca „Uwaga, reklama! Natychmiast odwróć wzrok w drugą stronę!”, co?