Pamiętam jak w 4-tej klasie podstawówki pojechałem na wycieczkę szkolną do Krakowa. Od momentu, w którym zobaczyłem planty, wiedziałem, że pokocham to miasto i będę chciał w nim żyć.
Pamiętam też jak 3 lata temu przyjechałem pierwszy raz do Warszawy na branżową konferencję. Od chwili wyjścia z pociągu i postawienia stopy na dworcu centralnym, czułem się zagubiony i przytłoczony ogromem miasta. I to uczucie nigdy nie minęło.
Przeprowadziłem się do Warszawy, bo potrzebowałem zmiany. Potrzebowałem czegoś nowego, jakiegoś wyzwania, tego wrażenia uczenia się życia od początku. I dostałem to. Mieszkając w stolicy musiałem od zera pojąć funkcjonowanie w mieście, bo wszystko było inne – i tempo, i sposób poruszania się, i ludzie.
O ile sieć rowerów miejskich funkcjonowała zdecydowanie lepiej niż w Krakowie, o tyle przemieszczanie się na jednośladzie było bez porównania bardziej uciążliwe. Ruch na ulicach i odległości są o wiele większe, przez co jeździ się nieprzyjemnie – bo masz wrażenie bycia mrówką na autostradzie, która zaraz zostanie rozwalcowana – i mija się to z celem – podróż zajmuje więcej niż komunikacją miejską i po kilkudziesięciu minutach jazdy jesteś cały mokry. Z kolei przemieszczanie się za pomocą komunikacji miejskiej, jeśli nie mieszkasz przy stacji metra, doprowadza do szału. Autobusy wiecznie się spóźniają i notorycznie grzęzną w korkach, bo godziny szczytu w stolicy trwają prawie cały dzień.
Poskutkowało to tym, że mimo iż nie mieszkałem daleko od centrum – 14 minut autobusem – to dotarcie na Marszałkowską, Świętokrzyską albo Chmielną zamieniało się w wielką wyprawę. Wyprawę, która zniechęcała mnie do wychodzenia z domu, a przecież tak bardzo to lubię.
Okazało się, że mam małomiasteczkową mentalność.
W Krakowie uwielbiałem to, że ścisłe centrum zamykało się obrębie plant. Na Rynku Głównym, Szewskiej, Floriańskiej, Gołębiej, Grodzkiej i Świętego Tomasza, znajdowało się WSZYSTKO czego potrzebowałem. I restauracje do wybornego pojedzenia, i bary do kumpelskiego pogadania, i kawiarenki do wczuwkowego porandkowania, i kluby do bezgranicznego pobawienia, i kina i teatry do ukulturalnienia, i kościoły do uduchowonienia. Choć z usług tych ostatnich nigdy nie korzystałem, ale pocieszała mnie myśl, że mogłem. A wszystko to w atmosferze sielsko-kameralnej. Którą okazało się, że uwielbiam.
Do owego odkrycia doszło po kilkunastu próbach odnalezienia się w centrum Warszawy. Bez powodzenia.
Raz, że w stolicy śródmiejski pejzaż jest diametralnie inny. Wszystko jest wielkie, ogromne! To nie jest kilka uliczek z uroczymi kamieniczkami, tylko nieustannie aktywne arterie z wysokimi biurowcami i hotelami. A dwa, żeby je przejść, trzeba przyspieszyć kroku, bo wszystko pędzi.
To, co na początku mi tak imponowało, z czasem zaczęło uwierać, aż stało się poważnym problemem. W Krakowie wchodząc na Rynek czułem się rozluźniony, uspokojony, nastawiony na relaks i miłe spędzanie czasu. W Warszawie, wysiadając na patelni czułem się jeszcze bardziej spięty, jakby ktoś w moim regulatorze trybu życia podkręcił prędkość. Spotykając się ze znajomymi na piwo, czy jedzenie, nie czułem się wyluzowany, tylko ciągle zaprogramowany na pracę. Widząc tempo ludzi na chodnikach, pod czaszką ciągle świeciły mi się diody z napisem „efektywność”, „wydajność”, „brak opierdalanki”.
Lubię te lampki, ale nie po 18:00, ani nie w weekendy. Wtedy powinienem być w trybie żółwia i uskuteczniać leniwe przyjemności hedonisty anemika. W stolicy nie byłem w stanie odpoczywać. Cały czas myślałem o rozwoju bloga, o nowych pomysłach na teksty, o tym co zrobić lepiej, więcej, inaczej, aż w pewnym momencie przekroczyłem granicę, po której przyszła totalna demotywacja i zniechęcenie do czegokolwiek.
Mała uwaga: czytając ten tekst do tego momentu, mogłeś go odebrać jako wjazd na Warszawę i paszkwil cisnący jakie to miasto jest beznadziejne. W żadnym wypadku tak nie jest. Warszawa ma od groma aututów, jest świetnym miejscem do rozwoju i miastem setek możliwości, o czym zresztą pisałem we wrażeniach po pierwszym miesiącu życia w niej. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie jest dla mnie.
Pod żadnym pozorem nie myślcie też, że przeprowadzkę do Warszawy traktuję jako jakiś błąd, czy porażkę. Absolutnie nie, to było świetne posunięcie i powinienem je zrealizować już wcześniej. Jakiś rok wcześniej, bo mniej więcej od tego momentu o tym myślałem, żyjąc w przekonaniu, że tam będzie mi lepiej, ale ciągle tworząc nowe wymówki. Wymówki, które usprawiedliwiały mnie przed opuszczaniem strefy komfortu i skonfrontowaniem wyobrażeń z rzeczywistością.
To najistotniejsze, co dała mi ta cała przygoda – świadomość tego jak jest naprawdę.
A konkretnie, to jak naprawdę mi się tam mieszkało. Wiele osób żyje nigdy niespełnionymi fantazjami o tym, jak by im było z kimś albo gdzieś. Buduje cały alternatywny świat, w którym jest grafikiem komputerowym, mieszka w Los Angeles, albo wraca do swojej pierwszej miłości. I nigdy nie urealnia tych wyobrażeń. Nie sprawdza, czy mają one pokrycie ze światem rzeczywistym, tylko coraz bardziej zapędza się w wizjach, że tam byłoby im lepiej. Takie długotrwałe fantazjowanie jest często zgubne i szkodliwe, bo przeszkadza w życiu faktycznym, a nie wyśnionym życiem, i deprecjonuje to co się ma w danej chwili, odbierając radość z codzienności.
Dlatego bardzo cieszę się, że mieszkałem w Warszawie, bo zamiast wyobrażać sobie w nieskończoność jakby to było, sprawdziłem to empirycznie.
I dzięki temu – zabrzmi to strasznie patetycznie i paolocoelhowo, wybaczcie – wiem, że Kraków jest moim miejscem na Ziemi. A przynajmniej na polskiej ziemi. Gdy przyjeżdżałem tu odwiedzić znajomych albo coś załatwić, czułem się jakbym wracał do siebie. Gdy tylko wysiadałem z pociągu na dworcu głównym, wiedziałem, że jestem u siebie. Że to moje ulice, po których chcę jeździć rowerem, moje parki, do których chcę chodzić na spacery i moje knajpy, w których chcę się spotykać z ludźmi. Że tu chcę świętować sukcesy, przeżywać porażki, kochać, wkurwiać się, śmiać i płakać. Że po prostu tu pasuję, jakbym był puzzlem z układanki na właściwym miejscu.
Świetne uczucie, polecam!