Odkąd zrezygnowałem z pracy na etacie, oprócz ciągłych pytań z czego będę żył jak minie moda na blogi i co robię z tym całym wolnym czasem, którego przecież nie poświęcam na pracę na blogu, bo to nie praca, słyszę, że powinienem całą Trójcę Świętą w bonusie z Maryją Wieczną Dziewicą całować po stopach, bo mogę pracować w domu. Dla przeciętnego etatowego pracownika, który, czy to przez charakter wykonywanego zajęcia, czy też ze względu braku cieć budżetowych w jego firmie, nie doświadczył jeszcze korporacyjnego „home office’u”, praca z domu wydaje się słodką opierdalanką przełamywaną słonym nicnierobieniem, w atmosferze różowych jednorożców skaczących nad nagimi niewolnicami każdego koloru skóry i rozmiaru miseczki, wachlującymi jegomościa leżącego z lapkiem na brzuszku i pierdzącego w ulubioną kołderkę.
Pracuję z domu od ponad półtora roku i wygląda to nieco inaczej. Nie mówię, że to katorga, przy której robota Syzyfa jest drapaniem się po jajkach, bo wtedy z pewnością bym to zmienił, ale nie jest tak nieznośnie sielankowo jak się to biurocopom wydaje. Dlatego, żeby to dobitnie zobrazować, przygotowałem porównanie zestawiające pracę z domu i pracę w biurze.
Dojazd, czyli jak mi się nie chce
Dojeżdżanie do biura nie jest czymś co spędza sen z powiek, raczej mocno tych powiek łapie się oburącz i z całej siły ciągnie je w dół, szepcząc do ucha jak Scarlet Johanson w „Her” pobudzające wyobraźnię: „zostań w domu, nie wychodź spod kołdry, tu Ci będzie lepiej”. Jasne, zrywanie się z łóżka w środku nocy, gdy zimą o 6:30 całe miasto jeszcze spowija mrok, nie jest mega opcją. Kiszenie się latem z obszczanym alkoholikami w komunikacji miejskiej i sprawdzanie ile przystanków jest się w stanie przejechać bez oddychania, też nie należy do najmilszych.
To wszystko prawda.
Tyle, że jeśli pracujesz z domu i masz świadomość, że nigdzie nie musisz dojeżdżać, bo z półprzymkniętymi oczyma możesz włączyć laptopa jeszcze w łóżku, sprawia, że czasem naprawdę trudno spod tej kołdry wyjść. I jeśli nie masz zewnętrznego przymusu, że musisz doprowadzić się wizualnie do stanu używalności, to bywa tak, że cały dzień chodzisz w piżamie. A czasem i całe dnie. Bo po co przebierać się, czesać i pięknić, skoro nikt Cię nie będzie oglądał, a w tym w czym, a przede wszystkim pod tym pod czym, spałeś jest tak wygodnie? To może doprowadzić do sytuacji, że po jakimś czasie w lustrze zamiast siebie widzisz pensjonariusza domu spokojnej starości.
Werdykt: remis.
Dress code, czyli korpokostium
Szczerze mówiąc brak konieczności przebierania się – w dosłownym tego słowa znaczeniu – w biurowy uniform był jednym z głównych powodów, dla których wybrałem stanowisko kreatywne w branży reklamowej. A pracując z domu masz co dzień „ultra casual friday”.
Werdykt: nie będę Was trzymał w napięciu, dom wygrywa.
Atmosfera, czyli ludzie
W pracy, jak w klasie w podstawówce, są ludzie, którym śmierdzi z ust, pierdolą jak potłuczeni, albo samym wyglądem doprowadzają Cię do szału. I mimo, że ich nienawidzisz z całego życzliwego serduszka, które obdarowałoby wszystkich biednych, pokrzywdzonych i wegan, to wiesz, że jedyne co możesz zrobić, to się wkurwiać, bo zobaczysz ich jutro, po jutrze i po weekendzie. I tak w kółko, aż do emerytury.
W domu nie musisz z nimi przebywać, ani w jednym pomieszczeniu, ani nawet w jednym budynku. Tyle, że nie przebywasz też z nikim innym, a – spodziewam się, że się tego nie spodziewałeś – przebywanie z ludźmi w trakcie pracy jest bardzo ważne. Dlaczego? Bo Ci ludzie tworzą atmosferę do działania i motywują do nie odświeżania setny raz Fejsa. Jeśli przez 8 godzin widzisz, że wszyscy wokół Ciebie uwijają się jak Jenna Jameson w trakcie gangbangu, to to podejście też Ci się udziela i Twoja praca jest dużo bardziej efektywna. Jeśli jesteś pozostawiony sam sobie zarówno do pracowania, motywowania i bicia linijką po łapkach w przypadku opierdalanki, to jest dość trudno nie zamulić i nie zawiesić się na godzinę na przeklikiwaniu Youtube’a w poszukiwaniu piosenki z dzieciństwa.
Werdykt: w pracy chodzi o to, żeby pracować, a nikt Ci nie narzuci takiego chomąta jak biuro, tak że dom przegrywa.
Biurko, fotel i podkładka pod myszkę, czyli sprzęt
Tu jest większa loteria niż przy podrywaniu na „bolało? Jak spadłaś z nieba?”. Będąc etatowcem miałem okazję i pracować na kompach bardziej zamulonych niż człowiek w śpiączce, siedząc na chybocących się krzesłach pamiętających denominację złotówki, i przy trubo wypasionych sprzętach z górnej półki, rozwalając się na fotelu prezesa Orlenu. W domu z kolei masz taki sprzęcik i metraż miejsca, w którym pracujesz, na jaki pozwoli Ci budżet. A z tym bywa różnie. Bardzo różnie.
Werdykt: rzuć monetą, bo nie ma reguły.
Przerwy, czyli niepraca
Ci którzy nigdy nie pracowali z domu myślą, że cały dzień jest jedną wielką przerwą z przerwą na sprawdzenie maili. I tak niestety czasem bywa. Czemu niestety? Bo przypominam, że w pracy chodzi o pracę, a jeśli w niej jesteś i się opierdalasz, to może się to skończyć na dwa sposoby:
a) tracisz ją
b) nadrabiasz po godzinach albo w weekendy
Oba warianty są chujowe, więc dla Twojego dobra jest niekorzystanie z żadnego. Dodajmy jeszcze, że o ile siedzisz 8 godzin w biurze i w trakcie przerwy chcesz pobyć sam, to masz taką opcję. Zamykasz się w kiblu albo wchodzisz na dach i załatwione. Z kolei, będąc 8 godzin zamkniętym sam ze sobą w swoim sześcianie, przychodzi taki moment, że w trakcie przerwy chcesz pobyć z ludźmi i tu już jest problem, bo powiedzmy sobie, że sąsiedzi wyprowadzający psy pod Twój blok to nie do końca ludzie, a też trudno, żeby w 30 minut zrobić objazd po znajomych bez teleportu.
Werdykt: biuro nokautuje dom.
Kuchnia, czyli brudne kubki i podpierdalanie jedzenia z lodówki
Z firmowej lodówki nigdy nie stracił przygotowanego wcześniej obiadu tylko ten, kto odżywia się energią słoneczną. Znikające hermetyczne pudełka z gołąbkami są normą. Przywłaszczanie sobie cudzych herbaciano-kawowych kubków jest normą. Palenie głupa, gdy w kuchni pojawia się ogłoszenie o podjebanej własności jest normą. W domu normą jest, że takie rzeczy się nie dzieją, chyba, że mieszkasz na parterze i bezdomni robią sobie noclegownię z Twojego mieszkania pod Twoją nieobecność.
Werdykt: dom jest zwycięzcą. Jeśli tylko nie mieszkasz na parterze.
Czy praca z domu faktycznie jest tak zajebista?
Punktacja na koniec porównania wynosi 3:3 i tak faktycznie jest – nie ma zwycięzcy. Praca z domu na samym początku wydaje się złapaniem złotej rybki i zażyczeniem sobie nieskończonej liczby życzeń, jednak na dłuższą metę okazuje się nieefektywna i równie, jeśli nie bardziej, męcząca. Najlepszą opcją jest mieszanie tych dwóch wariantów i, jeśli jest taka możliwość, praca na przemian – na przykład 2 tygodnie w biurze, 2 tygodnie z domu, aby balansować nastawieniem i poziomem energii.
Gdyby to nie wchodziło w grę, zawsze można rzucić tę robotę w cholerę, wyjechać w Bieszczady i zająć się hodowlą owiec, które nie muszą być ani w biurze, ani w domu.