Polska gastronomia z każdym rokiem coraz mocniej ewoluuje i to nie tylko ta warszawska, gdzie zmiany pojawiają się najszybciej. Coraz więcej knajp również w mniejszych miastach, odchodzi od konstruowania menu na zasadzie „trochę przepisów mojej babci, trochę z książki kulinarnej celebryty i ze dwie pizze”, na rzecz skupienia się na jednej, konkretnej kuchni. Lokale też już przestają przypominać miks stołówki studenckiej z wiejską salą weselną i coraz częściej są urządzone z głową. Niekoniecznie ściętą. Same miejsca, w których jemy, też się zmieniają – obiad z ulicznej budy na kółkach coraz częściej jest hipsterską opcją, a nie śmieciowym żarciem.
Jak to jednak ze zmianami bywa, nie wszystkie są na lepsze. Widząc niektóre kulinarne innowacje zastanawiam się, czy autor miewa jakieś przebłyski autorefleksji, czy to raczej jedna z tych osób, które suszą włosy siedząc w wannie. Fajnie, jak fajne jedzenie jest fajnie podane, ale jak coś jest przefajnione, to gość lokalu zaczyna się zastanawiać, czy jest w restauracji, czy w muzeum sztuki współczesnej, tylko nikt mu nie dał katalogu z opisem wystawy. Wyznaję zasadę, że w jedzeniu na mieście chodzi o to, żeby było smacznie i miło, a bywa, że szalone wizje restauratorów skutecznie w tym przeszkadzają.
Co konkretnie?
Zupa w pionowej szklance
Jakieś 2-3 lata temu słoiki zaczęły wypierać szklanki i dominować sposób podawania napojów w modnych knajpach. I spoko, nie mam nic przeciwko – wygląda ciekawie, pije się bez przeszkód. Tylko mam wrażenie, że część właścicieli nie wiedząc co ma zrobić z tymi naczyniami, bo przecież nie wyrzucą, a miejsce zajmuje, stwierdziła, że świetnym pomysłem będzie podawanie w nich zup. Może to kwestia mojej konserwatywności, a może tego, że chujowo nabiera się ogórkową na łyżkę z wąskiej pionowej szklanki, ale nie popieram tej koncepcji.
Dyskoteka przy kolacji
Zjawisko dja z deckami w lokalu zdecydowanie nietanecznym, pierwszy raz zaobserwowałem w stolicy. Przy dziewiczym kontakcie pomyślałem „no nieźle, mają rozmach, jeszcze nie widziałem, żeby dyskdżokej miksował do kotleta, respekta”. Widząc to po raz drugi, refleksja jednak była nieco inna: „niech to dunder świśnie, znowu będzie trzeba się przekrzykiwać”. Po powrocie do Krakowa okazało się, że robienie z restauracji klubu bez parkietu jest coraz mocniejszym trendem. Nie wiem komu przyszło do głowy, że zagłuszanie myśli klientów wrzaskiem z głośników jest spoko sprawą, ale bardzo chciałbym go wyprowadzić z błędu.
Burgery, wszędzie burgery
Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę, ale od 2012 roku żadna szanująca się knajpa nie może obyć się bez burgerów. Niezależnie czy to włoska restauracja z ręcznie robionym makaronem, czy osiedlowy bar z obiadami domowymi. Robimy pizzę na zakwasie od czasów kiedy kartą płaciło się tylko na filmach science-fiction? To nic, w menu zawsze znajdzie się miejsce na burgerka.
Spójna lista potraw świadczy o dbałości o jakość, dorzucanie modnych potraw pasujących do naszego lokalu jak Samuel L. Jackson do “Gwiezdnych Wojen”, daje przeciwny sygnał.
Mięso na drewnianych deskach
Stek podany na kawałku drzewa zawsze dostaje na Instagramie dwa razy więcej serduszek, niż taki na talerzu. Można się flexować przed znajomymi i w ogóle jebać biedę. Jest tylko jeden problem. O ile zwykły talerz wrzucasz do zmywarki, myjesz, wyparzasz i jest sterylny, o tyle z drewnem już tak nie jest. Pomijając, że część desek jest niewymiarowa i nie mieszczą się w zmywarkach, to jak włókna mięsa i krew powchodzi w drewniane szczeliny, to już tak łatwo nie wyjdzie. #zatrucieżołądkowe #całanocżygania #smacznego
Zatrudnianie personelu ze względu na tatuaże, a nie umiejętności
Od jakiegoś czasu jedzenie w knajpach schodzi na drugi, a czasem na trzeci albo nawet czwarty plan. Liczy się klimat. Wystrój. Muzyka. Czy menu jest modnie napisane kredą na ścianie, czy plebejsko w folderach ze skórzaną oprawą. Czy siedzi się przy archaicznym stole, czy dizajnerskiej zbitce z europalet. I przede wszystkim, czy kawę robi Ci sztywny barista w koszuli, czy luzacki alternatywny model z delfinem w koronie z róż wydziaranym na ramieniu. W drugim przypadku, nie ma wątpliwości, że miejsce jest cool i warto tam przyjść, żeby się pokazać.
Nie mam nic przeciwko ludziom z tuszem pod skórą, ale mam wrażenie, że od jakiegoś czasu knajpy chcące uchodzić za lanserskie, zaczęły dobierać pracowników pod kątem tego, czy mają zrobiony rękaw, a nie czy potrafią obsłużyć nalewak do piwa. W niektórych miejscach czuję się jakby obsługa nie przyszła do pracy, tylko pozować na festiwalu tatuażu i powinienem całować ich w pierścień za każdym razem, kiedy łaskawie zwrócą na mnie uwagę i podadzą kawę bez zacieków na filiżance.
Sałatki w słoikach
O ile nie mam nic przeciwko frytkom w doniczkach z IKEA, czy w miniaturach wózków z TESCO, bo podanie w ten sposób nie utrudnia jedzenia, o tyle drobno siekane sałatki w płaskich słoikach, to już jakiś wyrafinowany sadyzm. Męczy się człowiek, dłubie, wkurwia i w końcu zostawia 1/3 w zagłębieniach, bo nie ma jak tego wyjąć. Ja wiem, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko robi się na opak i ludzie zimą chodzą bez skarpetek, a latem w wełnianych czapkach, ale naprawdę, nie ma nic złego w podawaniu jedzenia bez udziwnień. Na przykład na talerzach.
Psy między stolikami
Cytując klasyka „zacznijmy od tego, że jestem tolerancyjny jak mogę, ale…”, ale tak naprawdę to nie jestem.
Nie znoszę biegających zwierząt w miejscu, w którym się je, jeśli nie jest to grill na działce, ani ognisko na wsi. Jak jestem w restauracji, to nie mam ochoty, żeby do stolika podbiegał mi czyjś pies i żebrał o jedzenie, ani żebym musiał się martwić, czy jego machający ogon za chwilę nie wpadnie mi do zupy. A już na pewno nie chcę słuchać pieprzenia, że on nie gryzie i skoczył na mnie, bo chciał się pobawić. Super, że ktoś jest otwarty, kocha zwierzęta i może jeść ze swoim pupilem z jednej miski, ale ja nie mam na to ochoty. Zwłaszcza w restauracji.
Zachodni wiatr spienione goni fale
„Flambirowana pierś zachodniobrazylijskiej kuropatwy pod pierzynką z karmelizowanego masła z welonem z puree z kandyzowanych ananasów”, czyli osoba układająca menu pomyliła kartę dań ze slamem poetyckim. Restauratorom wydaje się, że od takiego bełkotu jedzenie będzie lepsze. Nie będzie. Robienie z opisu potraw wersów z XIII księgi „Pana Tadeusza” wywołuje wyłącznie dezorientację wśród klientów i sprowadza się do tego, że człowiek nie ma pojęcia co zamawia. A jak już zamówi, to po takiej dawce patosu oczekuje, że na talerzu pojawi się coś z finału „MasterChefa”, a jedzenie poda Gandalf w asyście Harry’ego Pottera.
Ukośnik / ukośnik / ukośnik
Poprzedni pomysł odbity w krzywy zwierciadle. Tym razem nie udajemy, że nasz kurczak z grilla to główny bohater „Hamleta”, przeciwnie, dajemy klientowi do zrozumienia, że danie jest tak nieistotne, że nawet nie będziemy mu zawracać głowy tym, jak jest przygotowywane. Pstrąg smażony na maśle czosnkowym z grillowanymi warzywami i opiekanymi ziemniakami? Pstrąg / marchewka / brokuły / ziemniaki. Czuję się jakbym nie czytał listy dań, tylko hasztagi na Instagramie. Rozumiem ciągoty do minimalizmu, ale nie popadajmy z absurdu w absurd.
Stoliki na szerokość bioder
Kolejna rzecz, która może i fajnie wygląda na zdjęciu, ale w praktyce sprowadza się do tego, że gdy dwie osoby zamówią po pizzy, to jedna musi jeść w powietrzu. I napoje trzymać na ziemi. Kiedy do miniaturowych, francuskich stoliczków dochodzą jeszcze przerwy między nimi na szerokość uda nastolatki, to mam ochotę teleportować się do Azji, bo tam przynajmniej nie udają, że to coś fajnego.
***
Wyżaliłem się. Jak macie podobną potrzebę i zaobserwowaliście inne nietrafione gastro-pomysły, to dawajcie do komentarzy.