Close
Close

NOWE „GWIEZDNE WOJNY” SĄ ZAJEBISTE!

Skip to entry content

„Gwiezdne Wojny” to pierwszy film – nie animacja, a film, bo wiadomo, że pierwszy to był „Król Lew” –  w życiu na jaki mama zabrała mnie do kina, więc mam do serii OGROMNY sentyment. Mimo to, starałem się być obiektywny i podejść do kolejnej części z dystansem. A więc obiektywnie i zdystansowanie oceniam, że „Przebudzenie mocy” jest ZAJEBISTE!

Nie wiem czego spodziewałeś się po tym tytule, ale niezależnie, czy masz jakieś oczekiwania jak wyborcy PiSu czekający na pół tysia za dzieciaka, czy podchodzisz do tematu na chłodno jak Zbigniew Grycan, czy w ogóle nie wiesz o co kaman ze szturmowcami i rebeliantami, to ten film rozpierdala! Po prostu! To ponad 2 godziny rozrywki na poziomie wyższym niż Yao Ming, a gdy tylko się kończy, chcesz ją powtórzyć jak pierwsze kolokwium z macierzy na studiach! Wychodząc z seansu przed 3 w nocy, żałowałem, że kolejny jest dopiero o 12, bo z marszu poszedłbym na jeszcze jeden.

Nie chcę zdradzać fabuły jak Judasz Jezusa, bo zepsuję Ci zabawę, więc pozostanę przy wrażeniach.

Wrażenia są takie jakbyś wziął LSD pod język i wsiadł na kolejkę górską. Ciągle bujasz się między zaskoczeniem, ekscytacją, przerażeniem, szczęściem, smutkiem, a intrygą. I Cię to nie męczy. Tu nie ma słabych momentów, nie ma chwil zamuły, że drapiesz się po tyłku i zastanawiasz, czy jutro na obiad zjeść bigos, czy kaszankę. Jest czysty ogień, jakbyś ostatni krąg piekła wyszorował Cifem!

Stary Han Solo i stara Księżniczka Leia chwytają za serce mocniej, niż lekarz przy transplantacji. Karolak powinien się od nich uczyć jak gra się romantyczne sceny. Nowi bohaterowie są wyraziści jak ślady z węgla na śniegu i od razu zdobywają Twoją sympatię jakby Ci postawili oranżadę ze szkolnego sklepiku zaraz po wuefie. Nowy czarny charakter budzi grozę jak samotne dziecko po północy na cmentarzu i jednocześnie intryguje swoim pochodzeniem, a do tego jest młody i wkurwiony. Kozak!

A reszta? Reszta też rozpierdala!

Fabuła się klei jak ciasto na pierogi, dialogi są zabawne jak Mandaryna bez playbacku, muzyka idealnie dopełnia obraz jak plastikowe trociny w przesyłkach pocztowych, a efekty specjalne są na tyle dobre, że ich nie zauważasz. „Gwiezdne wojny: przebudzenie mocy” są PRZE-MEGA-TURBO-ZAJEBISTE!

I jest tylko jeden problem z tym filmem: CZEMU CIĘ JESZCZE NA NIM NIE MAAA??????

(niżej jest kolejny tekst)

Jadę do Warszawy w przedziale nabitym jak Pinhead, gdzie froteryści mieliby permanentny wzwód, bo jest tak gęsto, że nie da się znaleźć pozycji, w której nikt się o Ciebie nie ociera. Z prawej przykleja się do mnie czyjeś ramię, z lewej kolano, a z naprzeciwka czuję – niby niecelowe, ale jednak – smyrnięcia po łydce. Można by pomyśleć, że to miniaturowa wersja „Igrzysk Śmierci”, gdyby nie fakt, że w tej pociągowej klatce panuje cisza jak na spotkaniu kółka fanów języka migowego. Jest tak cicho, że aż uszy zaczynają puchnąć, wysilając się, aby wyłapać jakikolwiek dźwięk wydobywający się z tych ludzi. Mimo, że fonia sugeruje, że jestem w przedziale z nieboszczykami, to powonienie dobitnie przypomina, że to jednak żywi ludzie. Umarlaki nie mieszają Fahrenheita z Bondem. I potem.

Owa eksperymentalna mieszanka zapachowa, której nie powstydziłby się główny bohater „Pachnidła”, dość szybko zaczyna drażnić mi nozdrza, sprawiając, że wydaję z siebie bezwarunkowe, przeszywające całą przestrzeń, donośne:

– AAAAAPSIK!

W sensie, że kicham.

Trochę mi głupio, bo kichnięcie jest tak mocne, że odbija się jeszcze 3 razy od ścian tej pociągowej puszki, zanim zupełnie wybrzmi, ale kiedy łapię oddech, orientuję się, że nikt, ale to zupełnie, totalnie i absolutnie NIKT nie zwrócił na nie uwagi. Ani na mnie. A tym bardziej nie powiedział mi „na zdrowie”. Ani nie wydobył z siebie żadnej innej reakcji sugerującej, że odnotował moje kurewsko głośne „apsik” i fakt, że w ogóle istnieję. A istnieję jak najbardziej, bo od 5 minut stykam się skórą na łokciu z prawie elegancką przedtrzydziestką, więc jeśli tylko nie przeżyła poparzenia trzeciego stopnia w tym miejscu, to musi to czuć. Czuć też musi garniturowy, lekko podstarzały – ale jak widać po krawacie we flamingi, tylko ciałem – jegomość, smyrający mnie od czasu do czasu po wcześniej wspomnianej łydce. Czemu musi czuć? Bo w konsekwencji bezwarunkowego kichnięcia, równie bezwarunkowo uniosła mi się prawa stopa, i tym razem to ja go smyrnąłem po kostce. No i przypomnijmy, że cały czas jedziemy w 8 osób, w nieco większej paczce zapałek, więc moim współpasażerom musiano by podać naprawdę mocne leki psychotropowe, żeby nie odnotowali choć jednego z moich ruchów.

Mimo to, ZERO reakcji.

Pan garniturowy odnotował moją obecność dopiero, gdy drugi raz zebrało mi się na kichanie i owe zebranie było na tyle gwałtowne, że nie zdążyłem zakryć ręką ust, przez co część zawartości mojej jamy ustnej, wylądowała na jego uniformie z BYTOMia. Co bardzo – niechętnie, ale jednak – skwitował wzrokiem pełnym pogardy i zgorszenia, i ciężkim, krótkim syknięciem wydobywającym się z amfetaminowego szczękościsku:

– Psze uwaszadź.

Nie piszę tego tylko dlatego, żeby pochwalić się, że potrafię odróżnić zapach drogich perfum od taniego dezodorantu, bo z sytuacją znieczulania się ludzi na całe otoczenie i unikania kontaktu za wszelką cenę, spotykałem się dużo więcej niż raz. I u lekarza, gdy wchodząc do poczekalni pytałem „czy tu przyjmuje doktór Goździkowa”, bo na drzwiach nie było tabliczki lub po prostu pytając „kto z państwa jest ostatni?” i dostając w odpowiedzi wzrok zaciekle wbity w sznurowadła. I w 19-ce, gdy wracając z zakupami z Tesco przeszacowałem wytrzymałość siatek i nektarynki rozsypały mi się po całym tramwaju – od motorniczego, po łączenie z drugim wagonem – na co pasażerowie nie zareagowali nawet uniesieniem nóg, gdy wyciągałem owoce spod ich kończyn. I gdy, zdyszany jak matka Gilberta Grape’a po wejściu na półpiętro, wpadłem na peron, dobiegając do ruszającego pociągu i krzycząc do ludzi wewnątrz, czy jedzie do Warszawy, bo jak tak, to żeby hamował i mnie zabrał, nie uzyskując żadnej zwrotnej informacji, poza rozbawionym spojrzeniem osób zgromadzonych na peronie, które wiedziały, że to była kolejka do Łodzi, ale nie zdecydowały się mnie o tym poinformować.

Piszę o tym, bo bardzo mi przykro, że żyjemy pogrążeni w jakiejś zawiesinie z apatii. Celem nadrzędnym przemieszczania się po mieście jest odizolowanie się od ludzi i pod groźbą śmierci, a przynajmniej trwałego uszczerbku na zdrowiu, nienawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem. Źle mi z tym, że unikanie powiedzenia „na zdrowie” obcej osobie, wzbranianie się od bezinteresownego udzielenia jej informacji, czy nawet powstrzymywanie odwzajemnienia uśmiechu, premiowane jest złotem i dobrym samopoczuciem. Bo naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś za darmo wprawia się w taki autyzm.

Przykro mi, że omamia nas znieczulica. Że stajemy się coraz bardziej na siebie ślepi, a drugi człowiek zauważa, że istniejesz dopiero, gdy naplujesz mu na spodnie.

Apsik.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Michael Shaheen

7 wniosków z używania Snapchata jako twórca

Skip to entry content

Gdy Snapchat – aplikacja do publikowania znikających treści wizualnych – zaczął zdobywać popularność w Polsce, głównym zarzutem osób, które nie mogły się na nim odnaleźć było hasło, że „to apka tylko dla gimbazy”. Tak jakby miejsce w jakim publikuje się treści z góry narzucało jakiego mają być one typu. O YouTube też takie kiedyś mówiono, po czym okazało się, że i można zamieszczać na nim relacje z podróży, i program historyczne, i kursy nauki angielskiego. I każdy inny typ filmów jaki tylko ma się ochotę stworzyć.

I ze Snapchatem jest tak samo. To, że na większość kanałów to nudne gówno polane sosem braku pomysłu, nie znaczy, że nie chaotyczne, a przemyślane i ustrukturyzowane treści nie mogą się tam pojawić, czego najlepszym przykładem jest Snapchat TVNu (nick: TVN24.pl). Rozpoczynając własną przygodę z tym kanałem komunikacji chciałem zrobić coś zupełnie innego niż dotychczas można było tam znaleźć, dlatego wymyśliłem, że będę prowadził codzienny program śniadaniowy. „3 zdania do śniadania” był skonkretyzowany formatem, w którym codziennie o 9 rano omawiałem istotny temat z dnia poprzedniego. Innymi słowy, była to socialmediowa adaptacja telewizyjnej śniadaniówki.

Co wyciągnąłem z zabawy z tą aplikacją? Poniżej 7 wniosków wynikających z użytkowania Snapchata jako twórca.

 

Brak oceny tego co robisz

Przez to, że nie ma ani facebookowych polubień, ani instagramowych serduszek, ani komentarzy nie dostajesz ani nienawiści, ani miłości od odbiorców. O ile w pierwszym przypadku brak dopierdalaczy cieszy, o tyle brak pozytywnego oddźwięku jest nieco dziwny, jeśli miałeś już doświadczenie z publikacją treści w innych mediach społecznościowych. Nieświadomość jak podszedł ludziom dany filmik, z jednej strony daje wolność tworzenia nieograniczoną reakcją, z drugiej brak przekonania, że to co robisz ma sens i idzie w dobrą stronę. Na samym początku to bardzo przeszkadza.

 

Słabo widać, słabo słychać

Do gównianej jakości filmików, które aplikacja kompresuje jakby były nagrywane Nokią 3310 w blaszanym garażu pod wodą, można się przyzwyczaić, ale jako twórca i tak się wkurwiasz, że Twoje starania mają taką mizerną formę.

 

Dużo większe zaangażowanie odbiorców niż w jakimkolwiek innym kanale

Treści na moim fanpage widzi średnio 9000 osób, wchodzi w interakcję z nimi jakieś 200. Czyli ponad 2%. Na blogu jeden tekst czyta przeciętnie 5000 osób, komentuje 30. Wychodzi poniżej 1% . A na Snapie? Na Snapie jak zapytałem o coś moich widzów i poprosiłem, żeby przesłali mi filmik z odpowiedzią, to zrobiło to ponad 10%! Czyli procentowo 5 razy więcej niż na Facebooku i 10 razy więcej niż na blogu! Spoko, co?

 

Masz wrażenie jakbyś gadał z kimś w 4 oczy

Przez to, że w tej aplikacji nie publikuje się tekstów, tylko treści wizualne, które najczęściej są poruszającą ustami facjatą drugiej osoby, masz wrażenie jakbyś siedział z tym kimś na browarze przy jednym stole. A przynajmniej prowadził wideorozmowę. To miłe, ale jednocześnie dziwne uczucie. Bo przecież tak naprawdę Ci ludzie po drugiej stronie telefonu nie znają Cię, a już na pewno Ty nie znasz ich. Tak drastyczne, a mimo wszystko naturalne, skrócenie dystansu między obcymi osobami, to mega ciekawe doświadczenie, polecam!

 

Zalew atencyjnych żebraków

Przez to, że na Snapchacie wciąż jest mało ludzi, przez co prowadzi się stosunkowo niewiele bezpośrednich konwersacji, wiadomo, że jeśli wyślesz coś komuś prywatnie, to ta osoba odczyta Twoją wiadomość. Przez co, jest to raj dla osób żebrzących o uwagę, które wysyłają w prywatnych wiadomościach te same treści, które umieszczają publicznie. To mniej więcej tak, jakby Twoi znajomi z Facebooka wysyłali Ci na czacie dokładnie WSZYSTKO, co publikują na swoich tablicach. Wkurwiające co?

Po tym jak kolejny raz dostałem jakieś z dupy zdjęcie ogórkowej, każdego kto spamował mnie prywatnie tymi samymi treściami, które wrzucał na mystory, zacząłem pytać po cholerę mi to wysyła. Ani razu nie dostałem odpowiedzi, ale nachalne błaganie o zainteresowanie ustało.

 

Ogromne pole do popisania się kreatywnością

Maksymalna długość pojedynczej treści jaką można stworzyć to 10 sekund. W pierwszej chwili wydaje się, że to za mało, by móc cokolwiek przekazać. W drugiej przypomina się, że pętle na Vine są jeszcze krótsze, a mimo to ich twórcy potrafią opowiedzieć równie poruszające historie, co reżyserowie oskarowych filmów. Innymi słowy, ogranicza Cię tylko wyobraźnia, a biorąc, że na każde wideo możesz nakładać filtry, pieczątki i malować po nim wykonując ręczne ilustracje, te ograniczenia są naprawdę niewielkie.

 

Na Snapchacie nie da się powiększać zasięgu organicznie

To główny powód dla którego zaprzestałem komunikacji na tej platformie. W każdym innym medium społecznościowym można rosnąć organicznie, czyli publikując dobre treści, za pomocą jego mechanizmów docierać do nowych odbiorców. Robisz dobre filmy na YouTube? Serwis wypycha Cię na główną. Celnie komentujesz wydarzenia na Twitterze? Ludzie puszczają dalej Twoje tweety i docierasz do ich znajomych. Klepiesz najlepsze memy na Facebooku? Edge rank daje znać o tym innym.

Kręcisz angażujące Snapy? Aplikacja ma to w dupie nikt więcej, poza ludźmi, których już zgromadziłeś na swoim kanale, tego nie zobaczy.

To frustrujące, że jedynym sposobem na poszerzanie widowni na Snapchacie jest konwertowanie odbiorców z innych kanałów. Czyli spamowanie wszędzie swoim nickiem i molestowanie swoich czytelników na blogu i Fejsie po kilka razy w tygodniu, żeby pobrali aplikację i zaczęli Cię w niej śledzić. Starałem się to robić możliwie nienachalnie i w szczytowym momencie oglądało mnie 260 osób. 260 osób w skali 60 000 czytelników miesięcznie na blogu, czy nawet 10 000 na fanpage to nic. ZERO. To tak jakby mnie oglądała moja mama i 2 jej koleżanki.

 

***

Nie skreślam Snapchata na zawsze i nie odżegnuję się od niego rękami i nogami, ale dopóki nie zacznie promować treści tworzonych przez użytkowników wewnątrz siebie samego, to mówię nara. Bo zupełnie nie widzę sensu angażowania się w kolejny kanał komunikacji tylko po to, żeby zamieszczać w nim treści, które zobaczy promil osób i tak już zgromadzonych w innych miejscach. Zdecydowanie lepiej umieścić materiały, które tam zamieszczałem, w miejscach gdzie Ci ludzie już są.

To tak a propos propagandy, że TRZEBA być na Snapchacie.