Close
Close

O motylach w brzuchu, które z czasem ustępują miejsca ćmom

Skip to entry content

Hey – „Nie więcej…”

To nie są motyle, prędzej ćmy
serce – pompa do krwi
nie więcej, nie więcej, nie więcej!
zawrotów głowy brak…

Jesteś nastolatkiem

Masz 16 lat, znacie się ze szkoły. Gdy widzisz ją na przerwie odruchowo poprawiasz fryzurę, bluzę i niechlujnie opadające na adidasy nogawki, a w głowie przeprowadzasz setki analiz możliwych scenariuszy Waszej interakcji, żeby być gotowym na każdą ewentualność i mieć w zapasie idealny na tę okazję tekst. W momencie, w którym przechodzi obok Ciebie i mówi „heeej”, robiąc to tak słodko, jakby cała składała się z syropu cukrowego, jedyne co masz w głowie to budyń. Budyń, który można by polać tym syropem.

Jesteś nią zauroczony do cna.

Zbierasz się do tego całymi dniami, ale w końcu zagadujesz do niej coś więcej niż „mieliście już klasówkę z funkcji liniowej?”, „która godzina?” i „był dzisiaj przedmiot X? bo słyszałem, że nauczycielka jest chora, a nie mam żadnych znajomych w klasie i jesteś jedyną osobą w całej szkole, która może mi udzielić tej niezbędnej do życia informacji”. Pytasz ją o jakąś równie bzdurną kwestię, ale summa summarum, wychodzi na to, że się z nią umówiłeś! Na randkę! Sam nie wiesz jak do tego doszło, ale wolisz się nad tym za bardzo nie zastanawiać, żeby nie dojść do wniosku, że zrobiła to z litości, albo, co gorsza, w trakcie rozmowy doznałeś całkowitego zamroczenia z wyłączeniem świadomości i w rzeczywistości nie umówiliście się na żaden romantyczny spacer, tylko zgodziłeś się wyprowadzić jej psa.

Lepiej nie rozkminiać, będzie co ma być.

A jest zajebiście, bo przychodzi nie dość, że w umówione miejsce, to jeszcze o umówionej godzinie i to bez psa! Gdybyś umiał nazywać części damskiej garderoby, cieszyłbyś się, że przyszła w tej swojej plisowanej spódnicy, odsłaniającej najzgrabniejsze nogi na świecie, przebijające wszystko, co można znaleźć pod hasztagiem #legsporn na Instagramie. Ale nie umiesz, więc jarasz się, że jej ciepłe jak czerwcowe popołudnie spojrzenie pada akurat na Ciebie i towarzyszy mu ten szczery, niewinny, uśmiech, którego nie da się złapać w kadr i zatrzymać na kliszy.

Kiedy po 15-tym okrążeniu tego samego stawu w końcu siadacie na ławce i przy nieśmiałej próbie złapania jej za rękę, nie dość, że nie dostajesz w twarz, to nawet na milimetr nie odsuwa się od Ciebie, czujesz, że w Twoim brzuchu dokonuje się jakieś poruszenie. Coś jakby wszyscy w trakcie mszy w kościele wstali, żeby zmówić pacierz. Jednak gdy postanawiasz zostać zawodowym kamikaze i od złączenia Waszych dłoni przejść do złączenia Waszych ust, gdy widzisz jej wzrok mówiący „nie mam pojęcia co się teraz stanie i nie wiem, czy to dobry pomysł, ale cała drżę z podekscytowania dokąd nas to zaprowadzi”, po czym Wasze wargi się spotykają, a oddechy zlewają w jeden gorący podmuch namiętności, czujesz, że w Twoim brzuchu następuje właśnie pospolite ruszenie. Pęd zwierząt tuż przed śmiercią Mufasy w „Królu Lwie”.

To motyle. Motyle wprawiające w ruch dynamo zakończone żarówką z napisem „miłość”.

Jesteście za młodzi, żeby być razem w dosłownym tego słowa znaczeniu, więc chodzicie ze sobą. W metaforycznym tego słowa znaczeniu. Wtulacie się w siebie oglądając razem filmy, wtulacie się w siebie spacerując po parkach i wtulacie się w siebie, gdy odprowadzasz ją na przystanek, a gdy akurat nie macie okazji by wyglądać jak dwie ściskające się pandy, myślicie o tym. Myślicie o sobie nawzajem, myślicie o Was, myślicie o odmianie wszystkich czasowników przez pierwszą osobę liczby mnogiej.

Czujecie hipereuforię. Do momentu aż coś zaczyna pękać.

Któreś z Was zmienia szkołę, Ty się przeprowadzasz, ona wyjeżdża na całe wakacje na drugi koniec kraju, i gdy spotykacie się ponownie, to już nie jest to samo. W głowie nie ma już tej gonitwy myśli, w oczach tego rozbieganego spojrzenia, w sercu tego przyspieszonego tętna, a w brzuchu wirujących motyli. Wszystkie wyleciały. Nie ma już miłości, która go wypełniała. Jest tam teraz pusto i ciemno.

Przez jakiś czas jest Ci źle i chodzisz struty jakbyś pomylił kanię z muchomorem sromotnikowym, ale w końcu dochodzisz do siebie. I ruszasz dalej. Bo chcesz znów to poczuć. Znów wznieść się na endorfinowy haj zakładający filtr ze szczęściem na oczy, na który poprzednio wypchnęło Cię zakochanie. Więc wyruszasz na poszukiwanie. Poszukiwanie motyli, które znów wprawią w ruch dynamo z napisem „miłość”. Bo wiesz, że to tylko kwestia czasu, aż znów je złapiesz.

 

Nie jesteś już nastolatkiem

Masz 20 lat, znacie się przez wspólnych znajomych i czujesz od niej taki powiew chłodu, jakby była lodowcem, w który pierdonął Titanic. Nie pozostajesz jej dłużny, odwdzięczając się równie ciepłym nastawieniem, do momentu aż na którejś z domówek jeden ze znajomych, co to jest i Twój i jej, nie wpada na genialny pomysł, żeby zagrać w butelkę. Jedyną grę godną nienastolatków. Gdy główny prowodyr zamieszania po obróceniu szyjki ze Starogardzkiej w Twoją stronę każe Ci ją pocałować, zastanawiasz się, czy nie zasymulować terminalnej choroby jamy ustnej, ale w końcu przełamujesz się, zamykasz oczy i zaczynasz masować jej język swoim, czując jak z przeładowania ambiwalentnymi emocjami drży jej warga. Otwierasz oczy i widzisz, że ta odpychająca zimnem góra lodowa właśnie stopniała. Twoje poczucie równowagi rezonuje z jej spojrzeniem i już oboje wiecie, że nie potrzebujecie żadnych gier towarzyskich, żeby poczuć falę sprzeczności, która magnetyzuje Wasze ciała.

Spędzasz z nią resztę imprezy, resztę kolejnego dnia, i kolejnego, i kolejnego, i kolejnego, który wypełniają Wam równie namiętne rozmowy, co seks, a po tygodniu niedorzecznych wydarzeń żywcem wyrwanych z komedii Woody’ego Allena, chcesz spędzić z nią resztę życia. Znów czujesz motyle w brzuchu, przy czym te teraz w porównaniu do tych poprzednich, to jak 28-centymetrowe Ornithoptera alexandrae przy 10-milimetrowych Oraidium barberae. Kto by się spodziewał, że wspólne szczytowanie może tak potęgować odczucia, co?

W pewnym momencie, z tak prozaicznych powodów jak zmiana światopoglądowa związana z rozpoczynaniem życia na własny rachunek, komedia romantyczna zaczyna zamieniać się w komedio-dramat, aż w końcu traci swój pierwszy człon i rozstajecie się, a motyle dzięki którym stąpałeś 30 centymetrów ponad chodnikami, ulatują bezpowrotnie, jak genialne pomysły wpadające do głowy tuż przed zaśnięciem. Wiedząc, że coś tak absolutnie wyjątkowego skończyło się, czujesz się gorzej niż Johnny Depp patrząc na oddalającą się Winonę Ryder w końcowej scenie „Edwarda Nożycorękiego”. Ale nie zatracasz się w rozpaczy nad utraconym uczuciem, bo wiesz, że skoro drugi raz udało Ci się do niego dotrzeć – i w dodatku pojawiło się mocniejsze niż wcześniej – to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś zrobił to po raz trzeci.

Więc wyruszasz na poszukiwanie motyli. Bo wiesz, że to tylko kwestia czasu, aż znów je złapiesz.

 

Jesteś prawie dorosły

Masz 25 lat i poznajesz je głównie w pracy. Czasem w klubach, ale to naprawdę sporadycznie, bo odkąd większość czasu, w którym nie śpisz zajmuje Ci praca, odczuwasz niemal sprawiającą ból fizyczny niechęć do szlajania się po przepełnionych, dusznych tancbudach, w których kobiety wyglądają jakby przyszły wykonywać najstarszy zawód świata. Schemat, nie dość, że jest, to zazwyczaj ten sam. Po 15 minutach daje Ci swój numer, po 2 dniach umawiacie się na randkę, po 3 spotkaniach na mieście kolejne jest u któregoś z Was w domu i kończy się stosunkiem płciowym. Po miesiącu macie już rutynę, kto śpi u kogo w jakie dni tygodnia, a po kwartale z fasady fascynacji odpadają resztki zainteresowania, pod którymi jest obojętność, monotonia i znudzenie.

To co na początku znajomości wydawało Ci się trzepotem skrzydeł motyli, błyskawicznie okazuje się rumorem płatów nośnych ciem.

Z każdą kolejną próbą zakończoną niepowodzeniem, coraz bardziej tracisz nadzieję na złapanie tych kolorowych owadów odżywiających się nektarem kwiatowym. Spotkania ze znajomymi będącymi w parach tylko pogarszają sytuację. Masz wrażenie, że przespałeś swój moment, że wszystko co dobrego miało się wydarzyć w kwestii, tak odległej teraz i aż trudnej do przypomnienia sobie, miłości, już się wydarzyło. „Ale to już było i nie wróci więcej” jak śpiewała Maryla Rodowicz. „Znikło gdzieś za nami”. Szansa na złapanie motyli przepadła bezpowrotnie, a teraz jedyne co świat relacji damsko-męskich ma Ci do zaoferowania, to, symulujące uczucie z przeszłości, ćmy.

Wiesz, że to tylko marny substytut, że to półśrodek, którym nie zaspokoisz trawiącego Cię od wewnątrz głodu miłości. Ale masz już dość. Masz dość ciągłych rozczarowań i lądowania na dupie, gdy wzbijasz się na wyżyny, żeby złapać szczęście, a okazuje się, że to tylko jego podróbka, która wyglądała ładnie z ziemi. Zaczynasz racjonalizować sytuację. Zaczynasz się zastanawiać, czy nie lepiej zadowolić się czymkolwiek, biorąc to, co podsuwa Ci los, niż ciągle chodzić głodnym w poszukiwaniu kogoś, kto w pełni zaspokoi Twoje łaknienie. Nie mając zupełnie pewności, czy ta osoba w ogóle istnieje.

 

Ludzie A

Po kilku zakończonych niepowodzeniem próbach znalezienia miłości w dorosłym życiu, poddają się, po czym dochodzą do wniosku, że to co przeżywali wcześniej, było tylko nastoletnimi uniesieniami. W porywach zauroczeniem. Bo nie ma czegoś takiego jak miłość. To tylko fikcja literacka, stworzona na potrzeby popkultury, a ci, którzy twierdzą inaczej oszukują się.

Ludzie A, aby oszczędzić sobie dyskomfortu związanego z kolejnymi rozczarowaniami na polu relacji damsko-męskich i jednocześnie choć w minimalnym stopniu zaspokoić potrzebę miłości, wchodzą w związek bez ekstatycznych uczuć, racjonalizując sytuację i tłumacząc sobie, że tak musi być. Zadowalają się ćmami.

 

Ludzie Z

Wbrew wszystkiemu i wszystkim szukają motyli, aż ich nie znajdą.

 

Jesteś dorosły?

Masz 27 lat, po 3 latach bezskutecznego szukania motyli w końcu zakochujesz się jak dekadę wcześniej. Szybciej bije Ci serce, gdy myślisz o niej, źrenice mają wielkość monet, gdy patrzysz jej w oczy, a gdy jesteście razem czarno-białe miśki mogą się od Was uczyć, co to znaczy być słodziakiem. Gdy po roku ten stan nie mija i jesteś absolutnie pewien, że poruszenia w Twoim brzuchu nie dokonują ćmy, mówisz o tym blogującemu znajomemu i dajesz zielone światło, jak na reklamie Persila, na opowiedzenie o tym innym.

No to opowiadam.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Adi Korndörfer
(niżej jest kolejny tekst)

Przekraczanie granic niejedno ma imię…

Skip to entry content

wpis jest wynikiem współpracy z marką Skyn®

Ruda

Ooo, stary, widziałeś tę Rudą? – zapytał wyjątkowo retorycznie Marcin. Czy jest ktokolwiek w tym pomieszczeniu, kto jej nie widział? Heh, pomieszczeniu… czy jest ktokolwiek w promieniu kilometra, kto jej nie widział? Czy to w ogóle możliwe nie zauważyć kogoś takiego jak ona? Nawet w worze pokutnym i bez makijażu wyglądałaby jak królowa imprezy, skupiając na sobie wzrok wszystkich facetów, a dziś jest odstrzelona jak na studniówkę, z bezwietrznie falującymi włosami, krwistą szminką na ustach i sukienką niedającą wymazać z pamięci tego, jak kosmiczne ma nogi. NASA jest już w drodze. Odkąd tu weszła, nie robię nic innego, tylko analizuję jakich mamy wspólnych znajomych i co musiałoby się stać, by któryś z nich nas w miarę naturalnie i przypadkowo zapoznał, a ten mnie pyta, czy ją widziałem. Tak, kurwa, widziałem ją, Marcin.

– No.

– Ale sztuka, człowieku, ogień!

– No, dobra jest.

– Dobra? Okulary ci zaparowały? To jest najlepsza laska w całym Poisonie! Idę na parkiet ją ogarnąć!

– Spoko, powodzenia.

– Dawaj ze mną! Ta jej koleżanka w leginsach też dobra.

– Nieee, nie mam dziś nastroju. Poza tym mam jeszcze browara.

– A co ci browar przeszkadza? Aaa, zresztą jak chcesz. Ja idę – wcale nie chciałem. Wcale nie chciałem zostać w loży i wcale browar mi nie przeszkadzał. Przeszkadzały mi moje kompleksy, rozbuchana wstydliwość i brak pewności siebie. Jej koleżanka była dobra. Była bardzo dobra, ale ja byłem zły, a podejście do niej, zresztą nie tylko do niej, podejście do jakiejkolwiek dziewczyny na tej cholernej osiemnastce i zaczęcie jakiejkolwiek interakcji poza „przepraszam, mogę przejść?”, było ponad moje siły. Bo przeszywał mnie paraliżujący, ale to naprawdę paraliżujący lęk przed odrzuceniem. Nie będę Wam tu rozbudowywał alegorii na 3 strony maszynopisu, żeby zobrazować, jak bardzo nie byłem w stanie tego zrobić. To po prostu było ponad moje siły, dobra? Dlatego wolałem udać, że najbardziej zjawiskowa dziewczyna w klubie nie robi na mnie wrażenia i siedzieć smutno przy piwie, udając, że świetnie się bawię. Kolejny raz.

Baletnica

– Dobra, podbijamy do nich! – mamy podejść do zupełnie obcych, w dodatku atrakcyjnych, dziewczyn, w publicznym miejscu ot tak? Wiem, że są juwenalia, plener i w ogóle, ale przecież my ich nie znamy. O czym będziemy z nimi rozmawiać? Wezmą nas za jakichś dziwaków albo nie wiem, zboczeńców. Głupi pomysł.

– Ty, no ale co im powiemy? Przecież ich nie znamy.

– To poznamy. O to chodzi w imprezach, nie? Że ludzie się poznają.

– Ty, no ale to będzie dziwnie wyglądać, że wyskoczymy do nich jak filip z konopi. Ani razem nie studiujemy, ani nie mamy jakichś wspólnych ziomków, ani jednym autobusem nawet nie jeździmy.

– Jak ci to pomoże, to pomyśl, że wszyscy pochodzimy od tej samej małpy. Albo, że jesteśmy z plemników tego samego Adama i jajeczek tej samej Ewy, jak jesteś wierzący. Albo, że kaszlemy drobnoustrojami w to samo powietrze, to na dobrą sprawę jakbyśmy się już całowali. Zresztą, jak potrzebujesz pretekstu, żeby zagadać do dziewczyny, to powiedz, że to zakład. Nie zagadasz to stawiasz kratę. A jak dalej chcesz wymyślać sobie wymówki, to od razu wstąp do zakonu, bo i tak cię czeka życie w celibacie.

– No dobra, ale co mówimy?

– Mówimy „cześć”.

– „Cześć”?

– Ty mówisz „cześć” do Baletnicy, ja do Wysokiej i dalej samo idzie – nie poszło. Nie poszło tym razem, nie poszło następnym i jeszcze następnym też nie. Mówiłem to cholerne „cześć” i kompletnie nie wiedziałem co dalej. Mam spytać „co tu robisz”? To chyba najgłupsze zdanie jakie można wypowiedzieć do człowieka spotkanego na imprezie. No, raczej nie szydełkuje. To co w takim razie? „Co studiujesz”? Jeszcze gorzej, pomyśli, że jakiś wywiad środowiskowy robię. Wszystko, co przychodziło mi do głowy po tym cholernym „cześć”, wydawało mi się idiotyczne i przez to, że mówiłem to absolutnie bez przekonania było idiotyczne. W efekcie po wymianie kilku równoważników zdań zapadała tak krępująca cisza, że skuty kajdankami czułbym się bardziej swobodnie. To uczucie ułomności towarzyskiej było okropne, przyprawiając o większą potliwość niż smażenie się w 45-stopniowym upale, jednocześnie przyspieszając akcję serca jak solidna ściecha, co skutkowało tym, że każda próba podrywu była równoznaczna ze stanem przedzawałowym. Ale mimo porażek i tak było to lepsze niż oglądanie, jak wszystkie okazje do poznania kogoś interesującego bezpowrotnie przelatują mi przed oczami jak odjeżdżający pociąg.

Monika

Te dwie? – „te dwie”, jak szczegółowo opisał je Paweł, były na oko 25-letnimi bezzmarszczkowymi brunetkami w nieco niedostosowanym do aktualnej pory roku odzieniu, które przyszły na piwo, żeby w spokoju pogadać o pasjonującym temacie z gatunku „co tam u ciebie?” i średnio mają ochotę na interakcję z kimkolwiek. To znaczy, tak zapewne bym uznał te 9 lat temu, panicznie bojąc się odrzucenia przez kobietę i szukając jakiejkolwiek wymówki, byleby nie narazić się na dezaprobatę. Tyle, że już nie miałem 18 lat, a zlewki typu „nie dzisiaj”, „sorry, ale mam chłopaka”, „za wysokiej progi chłopcze”, czy, najgorsza z możliwych, brak reakcji, robiły na mnie mniejsze wrażenie niż informacja o bezpiecznym usuwaniu pendrive’a. Zbyt daleko przesunąłem granicę pewności siebie, utwardzając sobie skórę na takich sytuacjach, żeby lęk przed negatywną opinią przypadkowej osoby mógł blokować mnie przed poznaniem jej. Poza tym, to były najładniejsze dziewczyny jakie widzieliśmy tego wieczoru, więc nie darowałbym sobie, gdybyśmy przepuścili szansę na rozmowę z nimi.

– Te dwie.

– Z czym wychodzimy?

– Może z tym, o czym rozmawialiśmy wcześniej?

– Że chcę się obciąć na łyso i czy to dobry pomysł?

– No, laski uwielbiają doradzać w takich sprawach, połowa z nich uważa, że mogłyby pracować jako stylistki.

– Moja eks była przekonana, że jest wyrocznią modową i zawsze ładowała się ze mną na zakupy.

– No, to dajemy!

– Dajemy! – no i daliśmy! To znaczy, one nam dały! Swoje numery telefonów. Zaczęliśmy od tego pytania o opinię, chwilę się z nimi podroczyliśmy, potem przeszliśmy od fryzur do ciuchów, potem do filmów, potem do muzyki, potem do podróży, potem do jedzenia, potem znowu do filmów, a potem do tego, że w mojej książce adresowej pojawiło się nowe 9 cyfr podpisanych jako „Monika”. 9 cyfr, które kiedyś wydawały mi się poza horyzontem zdarzeń, których mógłbym być autorem. Wydawało mi się, że tak się robi na filmach, że tak się opowiada w anegdotkach, że takie sytuacje gdzieś tam i kiedyś tam występują, ale nie przy mnie. A jeśli już, to z perspektywy trzecioosobowego obserwatora usadzonego w ciemnym kącie, a nie głównego bohatera kształtującego ich przebieg. Nie jest to zdobycie 8-tysięcznika, czy okrążenie kuli ziemskiej kraulem, ale wciąż, to pokonanie samego siebie. Przekroczenie swoich ograniczeń, dające poczucie hipereuforii i przekonanie, że „mogę wszystko”. Arcy uskrzydlające przekonanie.

Skynfeel™ Apparel

CROPPED SKYNFEEL 1971

Nie piszę o tym przypadkowo. Tak jak ja wielokrotnie przekraczałem swoje mentalne granice, żeby móc żyć w sposób jaki chce, pokonując wewnętrzne ograniczenia, tak sportowcy pokonują ograniczenia swojego ciała, przekraczając granice swoich możliwości, aby osiągać wyniki, o których marzą. Zwłaszcza tego lata mamy sporo okazji, by to obserwować. Skyn® również przygląda się tym wydarzeniom i w ramach niecodziennego, i dość śmiałego, eksperymentu przekroczył granice technologiczne, by umożliwić sportowcom uzyskiwanie jeszcze lepszych rezultatów.

O co chodzi?

Marka zaprosiła do współpracy Pauline van Dongen – projektantkę mody specjalizującą się w „wearable technology”, czyli „technologii nadającej się do noszenia” – by opracowała innowacyjny strój sportowy przyszłości – Skynfell™ Apparel – który będzie lekki, cienki, miękki i pozwoli poczuć wszystko. Przy pracy nad prototypem stroju wykorzystano najnowsze technologie oraz poliizopren, z którego Skyn® tworzy swoje produkty, przenosząc tym samym materiał do produkcji prezerwatyw z sypialni na bieżnię.

Brzmi abstrakcyjnie i cudacznie? To zobaczcie jakie są efekty tego eksperymentu.

Skakałbym.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Cristina Souza

Zamiast zmieniać faceta, lepiej zmień faceta

Skip to entry content

Anita zawsze chciała mieć słonia. Czemu akurat słonia? A czemu akurat, nie? Co to w ogóle za pytanie? Masz coś do słoni, zwierzęca rasistko? Gdyby chciała mieć kanarka też zadałabyś takie pytanie? No, to jak już kwestię uprzedzeń mamy za sobą, to wróćmy do tematu.

Anita zawsze chciała mieć słonia. Gdy rodzice w wieku 5 lat zabrali ją do cyrku i zobaczyła z jaką siłą, z jaką pewnością siebie, z jaką mocą porusza się nieco starszy brat Dumbo, wiedziała, że to zwierzę dla niej. A z wiekiem ta pewność tylko się pogłębiała. Widząc na imprezach u znajomych roszczeniowe, do niczego nie nadające się, rozłożone na kanapach – jakby ich ciało miało dosłownie zacząć się rozkładać – koty, dostawała migreny, na którą był tylko jeden skuteczny sposób – ćwiartka wódki. Z kolei ciągle śliniące się i wiecznie brudne, łaszczące się o choćby plasterek szynki, psy, przyprawiały ją o niestrawność i na samą myśl o tym, że miałaby skończyć z podobnym we własnym mieszkaniu, zatykała usta ręką, żeby nie pobrudzić prawie oryginalnych Louboutinów z OLX. Nie mówiąc już o zjadających własne odchody chomikach, czy będących tylko na pokaz rybkach. Po co komu zwierzę, którego nawet nie można pogłaskać? Nigdy nie mogła tego zrozumieć. Podobnie jak wzoru skróconego mnożenia.

Za to słoń! Słoń to jest coś! Wielokrotnie fantazjowała, że ujeżdża go w diamentowym diademie królowej betonowej dżungli, a wszyscy ludzie bez wyjątku – od korpoludzi, przez rycerzy ortalionu, po hipsterów – kłaniają się przed nią, widząc jak majestatycznie wygląda dosiadając największego ze ssaków. Setki razy wizualizowała jak sunie na nim przez miasto, ten wydaje z siebie ryk tłukący szyby w oknach, a wszystkie wytapirowane cizie w Matizach usuwają jej się z drogi, truchlejąc przed potęgą jej słonia. Albo jak bierze go na Mazury i przy zejściu do Śniardwego oblewa ją wodą ze swojej gigantycznej trąby, a ona błyszczy w słońcu odbijającym się od kropel spływających po jej idealnie opalonej, jasno-mahoniowej skórze, w trakcie tego, jak zarzuca włosami na prawo i lewo naśladując dziewczyny surferów z 90210. Albo po prostu, że spoko byłoby mieć słonia, bo lubi duże zwierzęta.

Rzeczywistość jednak podeptała wyobraźnię Anity, jak wujek Zdzisiek jej palce u stóp na ostatnim weselu. A w zasadzie nie rzeczywistość, tylko konformizm. Jej konformizm. I wygodnictwo.

Wiesz ile wymagań trzeba spełnić, żeby legalnie móc posiadać słonia w Polsce? Nie wiesz? Spoko, Anita też nie wie, bo zanim doszła do kwestii formalnych, przerosły ją kwestie techniczne. A mianowicie brak własnego domu z hektarem ziemi, żeby mogła tam trzymać swojego Trąbalskiego. Nie, że temat nie do ogarnięcia, czy coś, bo mogłaby po prostu to M2, a w zasadzie to kawalerkę z osobną sypialnią, co dostała od starych po obronie sprzedać i kupić na obrzeżach miasta coś z ogródkiem. No, ale trochę zachodu by było.

Co więc zrobiła nasza pasjonatka egzotycznych stworzeń z leniwcem na ramieniu, szepcącym jej do obu uszu? Wzięła kota.

Po pierwsze, kota nie trzeba było sprowadzać z Afryki. Po drugie, żeby mieć kota, nie musiała sprzedawać mieszkania w śródmieściu. Po trzecie, kot był tańszy w utrzymaniu. Po czwarte, robił mniejsze zniszczenia w trakcie rui. Po czwarte, jej najlepsza przyjaciółka była uczulona na słonie. Po piąte, co by powiedziała rodzina? Po szóste, o kota nie musiała się starać, bo sam przyszedł pewnego letniego popołudnia wskakując przez balkon do jej M2 na parterze. To znaczy do kawalerki z osobną sypialnią. I było jeszcze 1745 wymówek, dla których Anita wybrała mniej angażującą na starcie opcję, mimo, że nie do końca zaspokajała jej potrzeby i nie była tym, czego faktycznie chciała. Poza tym, przecież tyle jej koleżanek miało koty, czyżby wszystkie były nieszczęśliwe? Czyżby wszystkie się myliły? Niemożliwe. To pewnie tylko kwestia czasu, aż i ona się przekona, przejrzy na oczy i zobaczy, jakie koty są zajebiste.

Ale czas mijał, a jej podejście się nie zmieniało.

Już od pierwszego dnia z futrzakiem, mimo, że mięciutki, i słodziutki, i na samojebkach dobrze wychodzi, myślała o trębaczu. Jednak wmawiała sobie, że na radykalną zmianę jest już za późno, więc próbowała półśrodków. Zaczęła od rozmów z kotem na temat jego nawyków i zachowań, sugerując, że zamiast skradać się na palcach jak wystraszone dziecko, mógłby dostojnie stąpać jak drwal. Na przykład Tomasz Drwal. Albo zamiast piszczeć jak ciota, gdy coś mu się dzieje,  wziąłby się zebrał w sobie i ryknął. Albo nie lizał sobie jajek przy gościach, tylko polał się wodą jak już tak bardzo chce dbać o higienę. Ale kot był głuchy na jej sugestie, a gdy podnosiła głos, za cholerę nie wiedział, czego ta popieprzona baba od niego chce. W końcu był kotem i miał cały świat tam, gdzie wczorajszy Whiskas.

Nasza bohaterka nie poddawała się i cały czas szukała jakiegoś sposobu, żeby usłonić sierściucha. Zaczęła od mało inwazyjnych rzeczy, typu zwracanie się do niego per „słoniu” i szeptanie mu w trakcie snu jak duży i silny jest, i jak długą ma trąbę, licząc, że przez parahipnozę połączoną z programowaniem neurolingwistycznym, udaj jej się jakoś wpłynąć na jego podświadomość, tak by mentalnie zmienił gatunek. Później wjechała już z grubszym kalibrem, farbując mruczkowi sierść na szaro, doklejając mu do pyszczka słonie uszy i trąbę i próbując go ujeżdżać. Jednak kot niezłomnie szedł w zaparte i nie chciał się ugiąć, dewastując słoniową doklejkę pazurami i chowając się pod meblami przy próbie jazdy na jego grzbiecie. Pozytywna strona tej sytuacji był taka, że Anita mogła odpuścić odkurzanie na jakiś czas.

Po 6 miesiącach życia w ciągłym braku akceptacji, kot w końcu się wkurwił i uciekł.

Bo kot to kot, a słoń to słoń i jakich zaklęć byś nie użyła, to jeden nie przemorfuje w drugiego. Podobnie jest z facetami. Albo nie chcesz się wysilać przy poszukiwaniu partnera i bierzesz kanapowego leniwca wraz z wszystkimi jego przywarami, albo wiesz, że nie wytrzymasz codziennego patrzenia jak rośnie mu mięsień piwny i angażujesz czas i energię, rozglądając się za kimś, kto spełnia Twoje potrzeby, a nie tylko jest. Tak samo w drugą stronę, jeśli wzięłaś sobie imprezowego lwa, dla którego weekend bez urwanego filmu jest bardziej bolesny, niż polskie komedie romantyczne, to nie rób scen, że powinien siedzieć z Tobą w domu i oglądać „Plebanię”, bo widziały gały co brały.

Wielu laskom wydaje się, że wezmą sobie kolesia, który akurat się nadarzył i w miarę da się na niego patrzeć, a potem wymodelują sobie z niego mężczyznę swoich marzeń, jakby był jakąś paczką plasteliny. Nie. To tak nie działa.

Nie wkręcaj sobie, że przy Tobie się zmieni, nie łudź się, że masz taką moc sprawczą, by przebudować fundamenty jego osobowości, nie zakochuj się w jego potencjale. I przede wszystkim, nie oszukuj się, że łatwiej na mężczyźnie trwale wymusić pożądane zachowania i reakcje, niż znaleźć takiego, który po prostu je przejawia sam z siebie. Mimo, że dotarcie do takiego może kosztować Cię sporo wysiłku, to porównując to z ciągłą irytacją i niezadowoleniem w życiu codziennym, i tak wychodzi na OGROMNY plus. Zdecydowanie prościej jest stworzyć warunki do hodowania słonia, niż wymusić na kocie, by nagle słoniem się stał.

Zamiast zmieniać faceta, lepiej zmień faceta. Na innego.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Tinker*Tailor loves Lalka