Close
Close

Sosnowiec, wiosna, 1 klasa podstawówki

Jest leniwe, ciepłe popołudnie, idealne na wyjście przed blok i łapanie pszczół do pudełek po zapałkach. Albo granie w Państwa-Miasta pożyczonym od bliźniaków scyzorykiem. Oni sami nie mogą, bo mają szlaban po wczorajszej wywiadówce. Oceny w ich dzienniczkach nieco się różniły od ocen w dzienniku nauczyciela, a mama nie kupiła tekstu od Romana z klatki obok, że „wszystko jest kwestią perspektywy”. A bieżąca perspektywa jest taka, że ani Justyny, ani Weroniki nie ma w domu, a Sławek też nie może wyjść, więc gra we dwójkę mija się z celem. Dlatego z Karolem wpadamy na inny pomysł. Równie dobry, jeśli nie lepszy – wejdziemy na kasztana za blokiem.

Chodzenie po drzewach ma w sobie coś magnetyzującego. Coś z pogranicza magii, czemu nie można się oprzeć. Przynajmniej będąc siedmiolatkiem.

Po pierwsze, czujesz dzikość. Ten zew natury, kiedy wspinasz się po gałęziach, czujesz jak uginają się pod Tobą, świadomość, że z każdym centymetrem w górę możesz spać, to coś czego nasza cywilizacja już nie doświadcza. Po drugie, budzisz w sobie odkrywcę, podróżnika, który eksploruje nowe, nieodkryte tereny wraz z tym jak zbliża się do czubka. A moment, kiedy widzisz swoje podwórko, śmietnik i trzepaki z góry? I chwila, kiedy możesz zajrzeć sąsiadom do mieszkań przez okna? Coś niepojętego!

Spojrzenie na oczywiste, codzienne obiekty i zarazem sprawy, które ich dotyczą z innej perspektywy, jest najlepszym startem do abstrakcyjnego myślenia jaki można dostać. Jednak nie wszyscy tak to odbierają.

Właśnie widzę moją babcię, która zmierza w naszym kierunku. I też nas widzi.

– Bój się boga, Jasiek, gdzie ty tam wszedłeś? Schodź! Schodź natychmiast!

– Babciu, ale czemu?

– Schodź, bo coś sobie zrobisz!

– Ja nie chcę.

– Spadniesz i coś sobie zrobisz! Noga ci się omsknie i będzie katastrofa! Natychmiast zejdź na ziemię!

Zszedłem.

 

***

 

Kraków, jesień, 5 rok studiów

Jest tak jesiennie, jak tylko możesz to sobie wyobrazić. Od tygodnia ciągle pada. Nie leje, nie kropi, pada. To ani nie przelotna mżawka, ani nie oberwanie chmury, tylko stały stan, w którym jesteś już tak przyzwyczajony do przemokniętych butów, uwalonych odpryskami z kałuż spodni i zachlapanych okularów, że przestajesz zwracać na to uwagę. Odczuwanie wilgoci jest dla Ciebie równie naturalne, co dla kłusowników w lasach amazońskich. Jedyne do czego nie możesz przywyknąć to wiatr. Pogodziłeś się już nawet z permanentną ciemnością, i egzystowaniem całe dnie zlewające się z nocami w półmroku, ale wiatru nie jesteś w stanie przeżyć. Kurewskiego wiatru, który bije Cię po twarzy jak pijany bokser – za każdym razem, gdy myślisz, że już opadł z sił dostajesz między oczy.

W taki dzień jedyne co możesz zrobić to iść się napić. Oczywiście w ramach kolejnego etapu oswajania wszechobecnej wilgoci.

Mam farta. Znajomy znajomego siostry szwagra ojca wujka kuzyna kogoś tam robi domówkę. A w zasadzie posiadówkę, bo ludzie w tym wieku udają, że nabierają ogłady i większość imprezy siedzą, zamiast być królami parkietu przesuwającymi bezwładem własnego ciała meble, jakimi byli jeszcze semestr temu. Mam pecha. W trakcie sprawdzania efektywności urządzeń chłodzących w kuchni, gość, który też przyszedł do lodówki po zimne piwo, okazuje się typem, z którym w poprzednim życiu coś tam studiowałem. I mieliśmy kompletnie rozbieżne pomysły na „życie”. I on bardzo chce teraz porozmawiać o tym „życiu”.

– No i co ty robisz?

– Pracuję z językiem.

– Ale co, językiem programowania? Czy kurwa nie wiem… pisarzem jesteś?

– Piszę bloga, chcę pisać książki, a póki co będę copywriterem.

– Copy-kurwa-co?

– Copywri… a resztą nieważne, nara.

– Ty słuchaj, bo na ogarniętego nawet wyglądałeś, ty chyba nie wiesz jak życie wygląda. Ty weź się do jakiejś roboty. Zrób se FCE i idź do Comarchu, to się zaczepisz albo gdziekolwiek w ogóle, bo jak widzę, to jesteś dziecko we mgle, po omacku gwiazdki z nieba szukasz. Zejdź na ziemię po prostu.

Nie zszedłem.

 

***

 

W dzieciństwie uczymy się, że ściąganie na ziemię, to troska o bezpieczeństwo. I zupełnie nie zauważamy, że wraz z wiekiem zamieniamy to w podcinanie skrzydeł.

Zejdź na ziemię? Nie, dziękuję. Jeszcze sobie polatam. Sięgnąłem chmur, więc czas na gwiazdy.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Camilo Rueda López
(niżej jest kolejny tekst)

NOWE „GWIEZDNE WOJNY” SĄ ZAJEBISTE!

Skip to entry content

„Gwiezdne Wojny” to pierwszy film – nie animacja, a film, bo wiadomo, że pierwszy to był „Król Lew” –  w życiu na jaki mama zabrała mnie do kina, więc mam do serii OGROMNY sentyment. Mimo to, starałem się być obiektywny i podejść do kolejnej części z dystansem. A więc obiektywnie i zdystansowanie oceniam, że „Przebudzenie mocy” jest ZAJEBISTE!

Nie wiem czego spodziewałeś się po tym tytule, ale niezależnie, czy masz jakieś oczekiwania jak wyborcy PiSu czekający na pół tysia za dzieciaka, czy podchodzisz do tematu na chłodno jak Zbigniew Grycan, czy w ogóle nie wiesz o co kaman ze szturmowcami i rebeliantami, to ten film rozpierdala! Po prostu! To ponad 2 godziny rozrywki na poziomie wyższym niż Yao Ming, a gdy tylko się kończy, chcesz ją powtórzyć jak pierwsze kolokwium z macierzy na studiach! Wychodząc z seansu przed 3 w nocy, żałowałem, że kolejny jest dopiero o 12, bo z marszu poszedłbym na jeszcze jeden.

Nie chcę zdradzać fabuły jak Judasz Jezusa, bo zepsuję Ci zabawę, więc pozostanę przy wrażeniach.

Wrażenia są takie jakbyś wziął LSD pod język i wsiadł na kolejkę górską. Ciągle bujasz się między zaskoczeniem, ekscytacją, przerażeniem, szczęściem, smutkiem, a intrygą. I Cię to nie męczy. Tu nie ma słabych momentów, nie ma chwil zamuły, że drapiesz się po tyłku i zastanawiasz, czy jutro na obiad zjeść bigos, czy kaszankę. Jest czysty ogień, jakbyś ostatni krąg piekła wyszorował Cifem!

Stary Han Solo i stara Księżniczka Leia chwytają za serce mocniej, niż lekarz przy transplantacji. Karolak powinien się od nich uczyć jak gra się romantyczne sceny. Nowi bohaterowie są wyraziści jak ślady z węgla na śniegu i od razu zdobywają Twoją sympatię jakby Ci postawili oranżadę ze szkolnego sklepiku zaraz po wuefie. Nowy czarny charakter budzi grozę jak samotne dziecko po północy na cmentarzu i jednocześnie intryguje swoim pochodzeniem, a do tego jest młody i wkurwiony. Kozak!

A reszta? Reszta też rozpierdala!

Fabuła się klei jak ciasto na pierogi, dialogi są zabawne jak Mandaryna bez playbacku, muzyka idealnie dopełnia obraz jak plastikowe trociny w przesyłkach pocztowych, a efekty specjalne są na tyle dobre, że ich nie zauważasz. „Gwiezdne wojny: przebudzenie mocy” są PRZE-MEGA-TURBO-ZAJEBISTE!

I jest tylko jeden problem z tym filmem: CZEMU CIĘ JESZCZE NA NIM NIE MAAA??????

Jadę do Warszawy w przedziale nabitym jak Pinhead, gdzie froteryści mieliby permanentny wzwód, bo jest tak gęsto, że nie da się znaleźć pozycji, w której nikt się o Ciebie nie ociera. Z prawej przykleja się do mnie czyjeś ramię, z lewej kolano, a z naprzeciwka czuję – niby niecelowe, ale jednak – smyrnięcia po łydce. Można by pomyśleć, że to miniaturowa wersja „Igrzysk Śmierci”, gdyby nie fakt, że w tej pociągowej klatce panuje cisza jak na spotkaniu kółka fanów języka migowego. Jest tak cicho, że aż uszy zaczynają puchnąć, wysilając się, aby wyłapać jakikolwiek dźwięk wydobywający się z tych ludzi. Mimo, że fonia sugeruje, że jestem w przedziale z nieboszczykami, to powonienie dobitnie przypomina, że to jednak żywi ludzie. Umarlaki nie mieszają Fahrenheita z Bondem. I potem.

Owa eksperymentalna mieszanka zapachowa, której nie powstydziłby się główny bohater „Pachnidła”, dość szybko zaczyna drażnić mi nozdrza, sprawiając, że wydaję z siebie bezwarunkowe, przeszywające całą przestrzeń, donośne:

– AAAAAPSIK!

W sensie, że kicham.

Trochę mi głupio, bo kichnięcie jest tak mocne, że odbija się jeszcze 3 razy od ścian tej pociągowej puszki, zanim zupełnie wybrzmi, ale kiedy łapię oddech, orientuję się, że nikt, ale to zupełnie, totalnie i absolutnie NIKT nie zwrócił na nie uwagi. Ani na mnie. A tym bardziej nie powiedział mi „na zdrowie”. Ani nie wydobył z siebie żadnej innej reakcji sugerującej, że odnotował moje kurewsko głośne „apsik” i fakt, że w ogóle istnieję. A istnieję jak najbardziej, bo od 5 minut stykam się skórą na łokciu z prawie elegancką przedtrzydziestką, więc jeśli tylko nie przeżyła poparzenia trzeciego stopnia w tym miejscu, to musi to czuć. Czuć też musi garniturowy, lekko podstarzały – ale jak widać po krawacie we flamingi, tylko ciałem – jegomość, smyrający mnie od czasu do czasu po wcześniej wspomnianej łydce. Czemu musi czuć? Bo w konsekwencji bezwarunkowego kichnięcia, równie bezwarunkowo uniosła mi się prawa stopa, i tym razem to ja go smyrnąłem po kostce. No i przypomnijmy, że cały czas jedziemy w 8 osób, w nieco większej paczce zapałek, więc moim współpasażerom musiano by podać naprawdę mocne leki psychotropowe, żeby nie odnotowali choć jednego z moich ruchów.

Mimo to, ZERO reakcji.

Pan garniturowy odnotował moją obecność dopiero, gdy drugi raz zebrało mi się na kichanie i owe zebranie było na tyle gwałtowne, że nie zdążyłem zakryć ręką ust, przez co część zawartości mojej jamy ustnej, wylądowała na jego uniformie z BYTOMia. Co bardzo – niechętnie, ale jednak – skwitował wzrokiem pełnym pogardy i zgorszenia, i ciężkim, krótkim syknięciem wydobywającym się z amfetaminowego szczękościsku:

– Psze uwaszadź.

Nie piszę tego tylko dlatego, żeby pochwalić się, że potrafię odróżnić zapach drogich perfum od taniego dezodorantu, bo z sytuacją znieczulania się ludzi na całe otoczenie i unikania kontaktu za wszelką cenę, spotykałem się dużo więcej niż raz. I u lekarza, gdy wchodząc do poczekalni pytałem „czy tu przyjmuje doktór Goździkowa”, bo na drzwiach nie było tabliczki lub po prostu pytając „kto z państwa jest ostatni?” i dostając w odpowiedzi wzrok zaciekle wbity w sznurowadła. I w 19-ce, gdy wracając z zakupami z Tesco przeszacowałem wytrzymałość siatek i nektarynki rozsypały mi się po całym tramwaju – od motorniczego, po łączenie z drugim wagonem – na co pasażerowie nie zareagowali nawet uniesieniem nóg, gdy wyciągałem owoce spod ich kończyn. I gdy, zdyszany jak matka Gilberta Grape’a po wejściu na półpiętro, wpadłem na peron, dobiegając do ruszającego pociągu i krzycząc do ludzi wewnątrz, czy jedzie do Warszawy, bo jak tak, to żeby hamował i mnie zabrał, nie uzyskując żadnej zwrotnej informacji, poza rozbawionym spojrzeniem osób zgromadzonych na peronie, które wiedziały, że to była kolejka do Łodzi, ale nie zdecydowały się mnie o tym poinformować.

Piszę o tym, bo bardzo mi przykro, że żyjemy pogrążeni w jakiejś zawiesinie z apatii. Celem nadrzędnym przemieszczania się po mieście jest odizolowanie się od ludzi i pod groźbą śmierci, a przynajmniej trwałego uszczerbku na zdrowiu, nienawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem. Źle mi z tym, że unikanie powiedzenia „na zdrowie” obcej osobie, wzbranianie się od bezinteresownego udzielenia jej informacji, czy nawet powstrzymywanie odwzajemnienia uśmiechu, premiowane jest złotem i dobrym samopoczuciem. Bo naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś za darmo wprawia się w taki autyzm.

Przykro mi, że omamia nas znieczulica. Że stajemy się coraz bardziej na siebie ślepi, a drugi człowiek zauważa, że istniejesz dopiero, gdy naplujesz mu na spodnie.

Apsik.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Michael Shaheen