Nowe osiedle, nowe mieszkanie, nowi sąsiedzi, nowe przygody.
2 lutego
Leżę obłożnie chory w łóżku i, co najgorsze, głodny, bo nowe mieszkanie, to pustki w lodówce, w szafkach i w ogóle zero ryżu i kotletów sojowych zakamuflowanych w pawlaczu na czarną godzinę. Kolega się nade mną zlitował i, licząc najprawdopodobniej na kanonizację za życia, powiedział, że zrobi mi zakupy i przywiezie. I nie dość, że powiedział, to faktycznie zrobił i jeszcze przywiózł. No, złoty człowiek. Złotszy niż nasza waluta krajowa.
Czekam, czekam, czekam, a tu zamiast zwarcia w domofonie, słyszę dzwonek w telefonie i dowiaduję się, że mu się śpieszy, bo cośtamcośtam i nie wejdzie na górę tylko mam zejść pod klatę po te rzeczy, bo zaraz będzie. Myślę sobie „jak tak można człowieka z łoża śmierci zrywać! nic nie będzie z tej jego beatyfikacji!”, ale schodzę.
Schodzę, a tu w siatkach z Almy największe rarytasy – ser od kozy, szynkach od Włocha, jaja od chłopa – w sensie nie, że ludzkie, tylko że od rolnika, ze wsi w sensie – sok nie z koncentratu, pieczywo nie z mrożonek, szpinak zresztą też. Myślę „złoty człowiek, do platyny mu trochę brakuje, ale złoty jak nic”. Biere te siaty i w tym agonalnym stanie wchodzę po schodach. Wchodzę, wchodzę, już jestem na półpiętrze – pierwszym i staram się ogarnąć myślą, że jeszcze pięć przede mną – i nie wiem, czy to majaki od gorączki, ale słyszę jakieś dzikie wycie i diabelskie dudnienie. Coś jak w „Hobbit: bitwa pięciu armii”, kiedy te pięć armii faktycznie zaczęło się naparzać.
Słyszę, że to coraz bliżej, że orki i elfy się zaraz na mnie rzucą, unoszę głowę do góry… a to pies.
Rozszalały golden retriver pędzi na mnie jakbym był suką z cieczką albo co najmniej masarzem perfumującym się po pracy suchą krakowską. Bydle jest tak rozpędzone, że wypadając zza zakrętu może nawet i mnie widzi, całkiem prawdopodobne, że nawet coś tam trybi, żeby wyhamować i nie skoczyć na mnie całą masą ciała, ale jest za późno. Taranuje mnie jak trabant krasnale ogrodowe i leci – mówiąc dosłownie – dalej. Zanim zdążę się dobrze wkurwić, że zakupy poszły tam, gdzie Jose Arcadio Morales w „Killerów 2-óch”, wpada na mnie jego właściciel – dzieciak w za dużej bluzie z kapturem, za dużej czapce z daszkiem i najwyraźniej również za dużych butach, który goniąc psa też nie wyrobił na zakręcie.
Gdyby wpadł tylko na mnie to pół biedy, czy tam ćwierć nawet, bo i tak jestem znieczulony Nurofenem, ale wpada również na zakupy, a w zasadzie, to w zakupy i tak jak jego pies, leci – również dosłownie, nie metaforycznie – dalej. Żadnego „przepraszam”, żadnego „sorka”, a tym bardziej „proszę mi wybaczyć, że ja i pies, za którego odpowiadam, zrobiliśmy panu z jedzenia materiał na kompost, obiecuję, że to się nie powtórzy, a w ramach za dość uczynienia umyję panu w wolną sobotę samochód, którego pan nie posiada”. Żadne z tych sformułowań nie padło. Synek po prostu olał temat, przejmując się tym mniej niż budowaniem trzeciego filaru emerytalnego, a ja zostałem z jajecznicą na surowo i wkomponowanym w nią szpinakiem. Co nie jest moim ulubionym daniem.
To nie jest tekst z cyklu „ta dzisiejsza młodzież…”. To znaczy trochę jest, ale bardziej o tym, że znowu nie spróbowałem jajek 1,20zł za sztukę.
9 lutego
Wracam z osiedlowej Żabki z kurosantami i dżemem na drugie śniadanie, ciesząc się, że idzie wiosna. Fantazjuję, że w przyszłym tygodniu pewnie będzie już można pływać na Zakrzówku podziwiając miss osiedla, które przyszły się poopalać w pseudokoronkowej bieliźnie i pełnym studniówkowym makijażu, jarając na potęgę czerwone Viceroye.
W pewnym momencie tę idyliczną wizję, jak zamek z piasku podmyty przez falę, burzy mi szczeknięcie. Szczęknięcie tak charakterystyczne, że chyba je skądś kojarzę. Hmmm, czyżby mój królik tak szczekał? Nie, chyba nie, króliki przecież nie szczekają. Poza tym, nie mam królika. Skąd mogę kojarzyć ten dźwięk? A tak, już wiem! Z zeszłego tygodnia, kiedy wydający je golden retriver półprzytomnego, kontuzjowanego przez chorobę na ciele i umyśle mnie rzucił na ścianę, a potem jego właściciel biegnący za nim potraktował moje zakupy jak piłkę do rugby, robiąc z nich błyskawiczny gulasz do zjedzenia z ziemi.
Co za uroczy dzień! – jakby to powiedział trep z „Mad Maxa”.
Lokalizuję na horyzoncie psa i błądzę wzrokiem za właścicielem, żeby teraz – niemal w pełni sił witalnych – rozmówić się z nim na temat przedwcześnie uśmierconych jajek 1,20zł za sztukę i przede wszystkim ucieczki z miejsca wypadku. Dobra, jest! Widzę gówniarza jak siedzi na schodkach od zjeżdżalni z kapturem na głowie i klepie coś na telefonie. Dzieciak klepie jednak na tyle intensywnie, że telefon w pewnym momencie wyślizguje mu się z rąk i upada – skąd ja to znam? no, witaj w klubie – i podnosząc go ziemi zauważa mnie.
Widzieliście kiedyś „Krzyk”? Nie film Wesa Cravena, tylko obraz Edvarda Muncha? To na jego twarzy – po przetworzeniu procesu myślowego pod tytułem „zachowałem się mega niekulturalnie wobec tego pana, a teraz spotykamy się i idzie w moją stronę, więc z pewnością będę miał problemy” – pojawia się dokładanie taka sama mina, co na obrazie.
Zanim zdążę powiedzieć, że nie zamierzam go zamordować gołymi rękami, a tym bardziej przy użyciu tępego noża do masła, ani nawet nie poddam jego kończy obróbce palnikiem, dzieciak gwiżdże na psa i zaczyna uciekać. (swoją drogą, ma takie wyjście z progu, że Lance Armstrong mógłby się czuć zagrożony). Gonię go jakieś całe 9 sekund – zanim organizm nie przypomni mi, że jednak nie mam już 14 lat, tylko dwa razy tyle – ale zanim dotrze do niego moje całkiem donośne „poczekaj, nic ci nie zrobię”, rozpływa się między blokami jak hajs z pierwszej wypłaty tuż po opłaceniu rachunków za mieszkanie.
Już wiem jak to jest być jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”. I czuć na sobie spojrzenie sąsiadów, jakby właśnie byli niedoszłymi świadkami zbrodni na nieletnim.
14 lutego
Jak na perfekcyjnego pana domu przystało, z samego rana – tuż po 13 – ogarnąłem zniszczenia powstałe w wyniku przedwalentynkowego maratonu filmów Tarantino, zapakowałem potłuczone kieliszki po wściekłych psach do worka i razem z pozostałościami po burgerach ruszyłem na rytualny spacer ze śmieciami. Nie jest to jakoś wyjątkowo ekscytująca czynność, więc też nie spodziewałem się zaskakujących zwrotów akcji. A powinienem.
Wracam ze śmietnika, dumny, że oddzieliłem szkło od plastiku i teraz lasy tropikalne mogą spać spokojnie, i… widzę gówniarza, który – do spółki ze swoim z pewnością nieszczepionym psem mordercą – poturbował moje zakupy. I mnie. Spotykamy się prawie w samo południe, przy drzwiach od klatki. Ja wchodzę, on wychodzi. Z mamą. Całkiem, całkiem dodajmy.
Jak poprzednio, podnosi głowę z nad komórki, zauważa mnie i jego – całkowicie świadoma zbrodni jaką popełnił – psychika, robi to o czym mówił Paweł Deląg w „Chłopaki nie płaczą”. Ciągnę za drzwi, dzieciak w odruchu bezwarunkowym gwałtownie cofa się depcząc mamie nieco nadgryzione zębem czasu, ale wciąż nadając się do użytku czółenka, na co rodzicielka reaguje równie bezwarunkowym i donośnym „Ałaaaaaaa!”. Oprawca odpowiada na ten bitewny okrzyk jedyną ściemą jaką jego przerażonym konfrontacją zwojom mózgowym udało się wyprodukować: „m-m-muszę wrócić do domu po telefon, z-zaraz przyjdę mamo” i z gracją parkourowca po wchłonięciu przeterminowanego LSD wbiega – a w zasadzie prawie, że wlatuje – po schodach na górę.
Wykorzystując okazję, że Pani Mama, nie zorientowała się jeszcze, że dzieciak cały czas miał telefon w dłoni i nie zaczęła go gonić, ani zanim krzyczeć, bo wciąż przeżywa zmiażdżenie stopy, przystępuję do ataku:
– Dzień dobry, jestem państwa sąsiadem z trzeciego piętra i pani syn ostatnio sprowadzając psa zniszczył mi zakupy, w związku z czym…
– Dzień dobry <nieme_ała_chyba_straciłam_kości_w_śródstopiu>, ale jak to mój synu? Zaraz, zaraz, co się stało? Nie rozumiem.
– Szedłem z zakupami po schodach. Pani syn wychodził z psem. Spuścił go ze smyczy. Pies biegł. Przewrócił mnie i stratował zakupy, a później pani syn goniąc go wbiegł w nie i je rozdeptał. Po czym uciekł.
– Mój syn?
– No, ten chłopiec, z którym pani szła i przed chwilą uciekł.
– I kiedy pan mówi, że to się stało?
– Trochę więcej niż tydzień temu. Mają państwo golden retrivera, tak?
– <zawias_i_gruba_rozkmina>
– <pełna_koncentracja_i_skupienie_sięgające_zenitu>
– I uciekł <rozkmina_trwa>?
– Tak, pies mnie staranował, pani syn rozdeptał moje zakupy i uciekł, w związku z….
– Przepraszam pana bardzo, naprawdę, wie pan, to trudny wiek, druga klasa gimnazjum, hormony, rówieśnicy, wariactwo. Ale on nie chciał, to dobry chłopak. Wrażliwy. Bardzo. Wie pan, ten pies to jest całe jego życie, on poza nim świata nie widzi, to jego najlepszy przyjaciel, on na pewno nie chciał. To jest dobry chłopak, naprawdę. Ale porozmawiam z nim. Przepraszam jeszcze raz. Dużo się tych zakupów zniszczyło przez ten wypadek? Wie pan, on tego psa to ma odkąd…
– Trochę się zniszczyło, jajka, szpinak, pomidory, ser…
– Ojej, ojej, przykro mi bardzo. Bardzo mi przykro, naprawdę. Myśli pan, że 30zł wystarczy? Cholera, gdzie ja mam tę portmonetkę…
– Myślę, że tak, tylko wie pani, to nie tyle chodzi o pieniądze, co o zachowanie. Żadnego „przepraszam”, „nie chciałem”, czy cokolwiek.
– On nie chciał na pewno, ten pies – Budrys – jemu czasem coś strzeli i trudno nad nim zapanować, ja sama nie raz mam kłopot, a Grzesiu…
– Nie wiem, czy nie chciał, wiem na pewno, że uciekł bez słowa.
– No tak, ma pan rację, ma pan rację, powinien przeprosić. Ja pana przepraszam serdecznie jeszcze raz, ale porozmawiam z synem i przyjdzie pana przeprosić i oddać za to co zepsuł. Pod którym numerem mówi, że pan mieszka?
– Na trzecim piętrze po lewej.
– Dobrze, dobrze, to tak jak mówię, syn do pana przyjdzie i przeprosi, w porządku? Wie pan, on tego psa to ma odkąd…
– W porządku.
No, to będzie ciekawe spotkanie. Choć dość wątpliwe, bo od 13:17 jeszcze nie udało mu się dotrzeć.
Jak obstawiacie – przyjdzie?
17 lutego
Piję herbatę z imbirem, bo przeziębienie, słuchałem nowego kawałka Quebonafide o Meksyku, bo czekałem mocno i odpisuję na komentarze pod ostatnim tekstem, bo tyle co opublikowałem. Między refrenem a drugą zwrotką słyszę jakiś dziwny pomruk, coś między rozklepywaniem mięsa na schabowe, a ubijaniem muchy. Biorąc pod uwagę, że jest po 19:00, więc pora mało obiadowa i wciąż zima, więc pora mało muchowa, ściszam muzykę, żeby dojść do tego co to. A to, uwaga, uwaga, uwaga, uwaga, uwaga, pukanie do drzwi! Baaardzo nieśmiałe, ale jednak.
Przekręcam turbo pancerny zamek Gerdy chroniący dobytek mojego życia, który ostatnio udało mi się cały zapakować do Citroena Berlingo i kogo widzę? Tak, to on – huligan-uciekinier, który wraz ze swoim psem wpisał się w moje życie trzema szóstkami. W końcu się pojawił.
– Dź-dź-dzień dobry – spuszczony wzrok, a mimo to przerażenie w oczach na poziomie ponad 9000.
– No, dzień dobry.
– Ch-chciałem pana przeprosić – postawa ciała cały czas skupiona na wiązaniu sznurówek siłą woli.
– Za co? – oj, chyba nie spodziewał się aż tak rozbudowanej konwersacji.
– Z-za ten wypadek – sprawdzanie, czy buty same nie ściągają mu się ze stóp i nie uciekają dalej w toku.
– Masz na myśli, że chcesz mnie przeprosić za to, że Twój pies na mnie wbiegł tratując mi zakupy, a ty potem je rozdeptałeś i uciekłeś bez słowa, a potem się przede mną chowałeś?
– Tak.
– Aha.
– Bardzo pana przepraszam za to wszystko.
– No, biorąc pod uwagę, że to stało się 2 tygodnie temu, a z twoją mamą rozmawiałem 3 dni temu, to trochę ci zeszło.
– Ja… ja… się wstydziłem. Bardzo wstydziłem. I bardzo pana bałem… – jezusmariapeszek, jak mu się głos łamie, nie spodziewałbym się, że to możliwe, ale on chyba naprawdę się mnie bał – Nie wiedziałem co powiedzieć po prostu… A bałem się… Że pan będzie krzyczał na mnie… Przepraszam bardzo – takiego falsetu nie słyszałem odkąd w 2008 przestałem mieszkać obok Opery Krakowskiej. Dobra, wzruszył mnie, wierzę mu, zresztą, kto w jego wieku nie robił głupot niech pierwszy pokaże dzienniczek uwag.
– Dobra…
– Aaa – pierwszy raz odkąd otworzyłem drzwi patrzy na mnie – to remompensata dla pana – i podaje mi ściśnięte w dłoni jak plastelina, wilgotne od potu 30zł – za zakupy.
– „Rekompensata”.
– P-proszę?
– To słowo, to „rekompensata”.
– …
– Mniejsza z tym. Słuchaj, jest w porządku. Zajęło ci to trochę czasu, ale zachowałeś się jak trzeba, przyszedłeś, przeprosiłeś, nie mam żalu.
– Bałem się po tym jak mnie pan gonił po osiedlu – no pięknie, wyszedłem na jakiegoś świra-sadystę-prześladowcę.
– Heh – śmiech dla wyluzowania sytuacji – nie goniłem cię, tylko chciałem z tobą porozmawiać. Zresztą, czy ja wyglądam na kogoś niebezpiecznego? – typowe hasło zboczeńców z „W11”.
– Nooo – już z dobre 10 sekund nie opuścił wzroku – nie.
– No, właśnie, tak że spokojnie – boże, brzmię jak swój własny dziadek.
– No i słucha pan Quebo – skąd on to wie?
– Skąd ty to wiesz?
– Jak pukałem do pana to słyszałem, że leci „Quebahombre” – przeprocesowanie w głowie tego, co właśnie powiedział – n-nie żebym podsłuchiwał, t-tylko po prostu było słychać.
– Spokojnie, spokojnie – jeszcze raz powiem „spokojnie” głosem Piotra Fronczewskiego z „Rodziny zastępczej” i wezmą mnie do dubbingowania bajek dla dzieci.
– Też słuchałem przed chwilą, ale „Oh my budda” lepsze – skubany, faktycznie, ma rację.
– Faktycznie, masz rację.
Po kwadransie wymiany spostrzeżeń na temat kondycji polskiego rapu, cały czas stojąc w progu jakbym przyjmował świadka Jehowy, po chłopaka zeszła matka zapewne przekonana, że jej syn leży już poćwiartowany w workach foliowych na moim balkonie, bo w końcu ile może trwać powiedzenie „przepraszam”? Gdy zobaczyła, że mimo wszystko jej pociecha ma wszystkie kończyny i nie nosi śladów odurzenia chloroformem, przywitała się i ucięła kolejną 15-minutową rozmowę, tym razem na temat tego, czemu nasza spółdzielnia podniosła opłaty za ogrzewanie mimo, że w zasadzie już je wyłączyła. Rozmowa ostatecznie zakończyła się omawianiem zakupów online i debatowaniu, który dyskont spożywczy ma najlepsze jajka.
A Wy, jaki macie sposób na poznawanie sąsiadów? Bo ten ewidentnie działa.