Close
Close

Moje pierwsze 7 prac – #myfirst7jobs

Skip to entry content

W tym tygodniu w mediach społecznościowych trenduje hasztag #myfirst7jobs, pod którym ludzie opisują pierwsze zajęcia wykonywane w celu przytulenia trochę grosza. Dzięki czemu możemy poznać początki i drogę jaką przeszły osoby obecnie popularne w internecie bądź z sukcesami tworzące biznes. I tak, dowiedziałem się, że Tomasz Brzostowski, założyciel Browaru Brodacz, zaczynał od pracy na budowie wieku 13 lat, Agnieszka Oleszczuk-Widawska, polska startupowa królowa, pierwsze pieniądze zarabiała jako hostessa przy stoisku z mrożonkami, a Łukasz Kielban z Czasu Gentelmenów mył okna w sklepie.

Jak zazwyczaj jestem dystansowany do wszelkich mód i ewentualnie przekonuję się do nich po czasie, tak ta moda na pokazywanie swoich finansowo-zawodowych początków z miejsca do mnie trafiła i od razu uznałem ją za świetny pomysł. Dlatego, postanowiłem podzielić się z Wami moimi pierwszymi zarobkowymi zajęciami, wraz z nieco szerszym opisem, jak to wyglądało i co tam się działo.

Oto moje pierwsze 7 prac.

1. Zbieranie złomu

Może nazwanie pracą monitorowania lokalnych śmietników w poszukiwaniu porzuconych pralek czy lodówek, to określenie mocno na wyrost, nie mniej, jako nastolatek tak właśnie robiłem z kolegami. Żeby mieć na zachcianki typu kino, kebab na mieście, czy nowa płyta muzyczna, często musieliśmy sami organizować pieniądze, a że na legalną pracę byliśmy za młodzi i i tak nie mielibyśmy jej jak podjąć, bo chodziliśmy do szkoły, szukaliśmy innych sposobów. I czatowaliśmy, aż ktoś wyrzuci jakiś sprzęt AGD, który będzie można sprzedać na skupie złomu.

2. Roznoszenie ulotek po blokach

To też okolice końca gimnazjum. W tamtych czasach chyba nie było chłopaka, który nie zahaczyłby się o ten typ zajęcia, taki osiedlowy standard. Cały karton ulotek był ciężki jak cholera, wchodzenie na ostatnie piętro w klatkach, w których nie było windy męczyło jeszcze bardziej, ludzie, całkiem słusznie, mieli do Ciebie wonty, że robisz syf, a pieniądze były z tego prawie żadne. Ale jakieś tam były, a w 2004 trudno było zostać zasięgowym youtuberem, bo portal ten jeszcze nawet nie istniał.

3. Bycie chłopcem na posyłki w fabryce

Mama załatwiła mi pracę na hali produkcyjnej, w zakładzie pracy, w którym sama pracowała, co z jednej strony było spoko, bo mogliśmy razem dojeżdżać i wracać, ale z drugiej czułem się bardziej spięty, bo wiedziałem, że jeśli dam ciała, a nie daj boże dam ciała spektakularnie, to odbije się to na niej. Na szczęście z bieganiem po hali ze skrzynką na narzędzia i szmatami do wycierania smaru z maszyn, radziłem sobie całkiem nieźle, więc miesięczna misja zakończyła się sukcesem. A za zarobione 700 złotych, co w tedy wydawało mi się kwotą nie do rozpuszczenia, mogłem kupić sobie wymarzone szerokie spodnie marki Moro, „Muzykę Poważną” Pezeta i pojechać na wakacje do Wisły ze znajomymi.

4. Sklejanie pojemników na lampy

Przez kolejne 2 lata w wakacje również pracowałem w tej samej fabryce, co moja mama, tyle, że już nie na hali, a w warsztacie. Przy sklejaniu plastikowych pojemników na lampy produkowane w tym zakładzie. Nie było w tym jakiejś wyjątkowej filozofii, po prostu łatałem dziury powstałe w wyniku eksploatacji w kontenerach. Prosta, monotonna jak cholera, powtarzalna czynność, wykonywana w akompaniamencie „kurew” rzucanych przez współpracowników. Mimo to, jednak bardzo motywująca. Po spędzeniu kilku miesięcy w otoczeniu ludzi, którzy nie lubili swojej pracy, a każdy dzień niebędący weekendem traktowali jak karę, wiedziałem, że szybko muszę zrobić coś ze swoim życiem, by nie skończyć w takim miejscu będąc dorosłym.

5. Pracownik fizyczny w Castoramie

Byliśmy po maturze i żeby mieć za co imprezować przez 4 miesiące, aż do startu studiów, kolejny raz zaczęliśmy szukać jakiejkolwiek pracy. Trafiło na nocki w Castoramie, w trakcie których wykonywaliśmy zadania z zakresu szumnie zatytułowanego visual merchandisingu, czyli po prostu rozkładaliśmy produkty po sklepie, tak, by ładnie się prezentowały. Kasa, jak na warunki i godziny pracy, była gówniana – 4,5zł na godzinę – a przez to, że agencja pośrednicząca kręciła ostre wałki, dostaliśmy ją dopiero we wrześniu.

6. Sprzedawanie gazet nad morzem

W związku z tym, że w trakcie tych najdłuższych wakacji w życiu chciałem choć na chwilę gdzieś wyjechać, a nie było za co przez niesportową zagrywkę z poprzedniego akapitu, zacząłem kombinować jak to zrobić bez angażowania gotówki. I w międzyczasie moja mama w Wyborczej znalazła ofertę sprzedawania gazet na plaży w Niechorzu. Brzmiało jak idealna fucha na sierpień, więc długo się nie zastanawiając, podpisałem co trzeba, wsiadłem w pociąg i pojechałem. Na miejscu zastałem mikro-kemping o powierzchni 20m2, w którym mieszkaliśmy w trójkę, i pracę 6 dni w tygodniu polegającą na zasuwaniu po piachu w pełnym skwarze z plecakiem wypchanym po brzegi gazetami, ale wtedy dla mnie była to praca marzeń. Morze, ludzie, przygody, idealny pretekst by zagadać do każdej dziewczyny i hajs na zabawę.

Do dziś wspominam ten okres z wypiekami na twarzy, radością w oczach i szybszym biciem serca, o czym szerzej pisałem w tekście „Życie jest spoko”.

7. Akwizytor

Pukając do drzwi przypadkowych ludzi i proponując im przeniesienie abonamentu z TPSA do Dialogu, oczywiście uważałem się za przedstawiciela handlowego tej drugiej firmy, ale dziś tego zajęcia tak nie nazwę, by nie obrazić wszystkich osób, które faktycznie są przedstawicielami handlowym z prawdziwego zdarzenia. Bycie teledomokrążcą było moją pierwszą pracą w Krakowie, którą dostałem nawet bez składania CV i zacząłem wykonywać na drugi dzień po przyjeździe, więc możecie sobie wyobrazić jak poważna była to posada. Nie mniej, dzięki niej na samym starcie całkiem nieźle poznałem miasto, jego rytm i sposób poruszania się po nim, bo akwizycję prowadziliśmy w większości dzielnic.

***

Tak wyglądało moje pierwsze 7 prac. Każda z nich coś wniosła do mojego życia i nawet jeśli był to przykry i bolesny wkład, to w jakimś stopniu mnie ukształtował, dając temat do przemyśleń i pokazując jak nie chciałbym, żeby moje życie wyglądało. Chętnie dowiem się jak początek zarabiania pieniędzy wyglądał u Was, więc jeśli macie ochotę podzielić się swoimi #myfisrt7jobs, to dawajcie do komentarzy. A jeśli zastanawiacie się nad założeniem firmy, to tu znajdziecie trochę na ten temat.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Philippe_
(niżej jest kolejny tekst)

Co spakować jadąc na wakacje za granicę?

Skip to entry content

Zawsze, gdy jestem przed kolejną podróżą i zastanawiam się, co spakować jadąc na wakacje za granicę, wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie jest banalna. Po czym docieram na miejsce i okazuje się, że jak zwykle czegoś zapomniałem. Czegoś oczywistego, co w danym momencie bardzo by mi się przydało. Tak bardzo jak kąpielówki na basenie. Nie wchodząc już w kompromitujące szczegóły z moich wycieczek, pomyślałem, że zrobię taką listę z punktami do odhaczenia rzeczy, które warto ze sobą zabrać.

Lecąc na tygodniowe wakacje warto spakować…

0. Siedem par koszulek, siedem par skarpetek, siedem par bokserek – ja wiem, że wszyscy wiedzą, ale kto nie zapomniał choć raz? Tylko ja? Dobra, to niech będzie, że punkt 0 jest tylko dla mnie.

1. Dowód i paszport – czemu aż dwa dokumenty? Teoretycznie do większości europejskich państw możesz dostać się na sam dowód tożsamości, ale kto wie, czy w trakcie opalania się w bułgarskim Słonecznym Brzegu nie poniesie Cię do tureckiego Stambułu, którego nie zwiedzisz bez paszportu? Albo czy zwyczajnie nie zgubisz w piasku jednego dokumentu, w trakcie mocno zakrapianej szampanem Piccolo imprezy na plaży i nie będziesz miał jak wrócić do kraju?

2. Dwie kopie biletu na samolot / rezerwacji wycieczki – ta sama sytuacja co wcześniej, tyle, że tym razem nie chodzi o całonocne recytowanie poezji, a o stres i pośpiech. Połowa lotów, które odbyłem była bladym świtem (7:30), co sprowadzało się do tego, że musiałem obudzić się w środku nocy i półprzytomny zdążyć na transport na lotnisko, nigdy nie będąc do końca pewnym, czy aby na pewno wszystko wziąłem. Dlatego, aby mieć większą pewność, że nie pomyliłem biletu z chusteczką, wyrzucając go do kosza, zawsze mam 2 kopie – jedną w portfelu i drugą w wewnętrznej kieszeni w torbie. Jak dotąd jeszcze ani razu nie odmówiono mi wejścia na pokład samolotu z powodu braku tego świstka, więc sprawdza się całkiem nieźle.

3. Coś od deszczu – ja wiem, że lato, słońce i w ogóle plan na całodniowe opalanie, ale jak byłem w Barcelonie w maju, to przez 4 z 5 dni padało. Tak że tego…

4. Coś ciepłego – jakby jednak nie było dzień w dzień tych 35 stopni w cieniu, które zapewniało biuro podróży.

6. Japonki – w razie zidentyfikowania runa leśnego pod prysznicem. No i na plażę.

7. Wygodne pełne buty na zmianę – gdyby ten deszcz faktycznie nie ustawał, a nastawiłeś się na zwiedzanie.

8. Spodenki do pływania / strój kąpielowy – no, to już omówiliśmy we wstępie.

9. Kapelusz / czapka – zabrzmię jak swoja własna babcia, ale „kto na słońcu smaży się bez kapelutka, tego wnet rozboli główka”.

10. Okulary przeciwsłoneczne z filtrem UV – -50 do mroczków przed oczami po zejściu z plaży i wejściu do ciemniejszego pomieszczenia, +10 do stylówy na letniaka.

11. Krem do opalania, też z filtrem – aktywuje czar „ochrona przed rakiem skóry” i zapobiega rzuceniu klątwy „bezsenna noc”.

12. Coś na komary – według ludowych wierzeń dym tytoniowy odstrasza komary, ale co jeśli żar z papierosa przyciągnie ćmy-wampiry? Jeśli nie chcesz przelewać krwi w żadną stronę i mieć święty spokój jak Quebonafide z Natalią Zamilską, po prostu spsikaj się czymś.

13. Wilgotne chusteczki – tym razem to będzie w tonie blogerek rodzicielskich, ale takie chusteczki zawsze się przydadzą. Na przykład, gdy trzecią godzinę lecisz samolotem i jesteś zmięty jak papier śniadaniowy z Twoich kanapek albo gdy jedziesz w 40-stopniowym upale busem z lotniska do hotelu, który wyjątkowo nie ma klimatyzacji i kleisz się jak butapren. Dzięki nim się odświeżysz.

14. Zwykłe chusteczki – tak na wszelki wypadek. Gdyby gdzieś nie było papieru toaletowego. Albo nieoczekiwanie się skończył. Przydają się. Serio.

15. Węgiel leczniczy – słyszałeś o zemście faraona albo klątwie sułtana? Nie? To Twoje szczęście, ale żeby nabawić się problemów z żołądkiem nie musisz koniecznie opuszczać kontynentu. Wystarczy, że zmieszasz ouzo z espresso i pół-świeżym kebabem. Żeby reszty wyjazdu nie spędzić gapiąc się w kafelki podłogowe w łazience, warto wziąć ze sobą jakieś antidotum.

16. Szczoteczka do zębów, pasta i dezodorant – ręcznik i żel pod prysznic na 95% jest na miejscu.

17. Leki przeciwbólowe / przeciwgorączkowe – gdyby zabawa była na tyle dobra, że chwila zapomnienia trwała pół dnia i spaliłeś sobie plecy na plaży, przewiało Cię na całonocnym ognisku, albo zamiast kopnąć piłkę trafiłeś w kamień ukryty tuż pod nią.

18. Dobra muzyka – to bardziej w kwestii pakowania na telefon, a nie do torby (bo telefon bierzesz, co nie? dobra, głupie pytanie), ale tak, właściwy akompaniament to czasem nawet i połowa udanego relaksu, bo nic tak nie dopełnia ekscytacji i szczęścia, jak adekwatne tło muzyczne.

19. Słuchawki – żebyś nie zatruwał innym życia udając didżeja bez słuchawek.

20. Bank energii – po cholerę bank energii, jak przecież nie jedziesz na pole namiotowe, tylko do cywilizowanego miejsca, gdzie wszędzie są kontakty i możesz się podładować? No, żebyś się nie zdziwił. Jak się i słucha nuty, i robi zdjęcia, i dzwoni do mamy, żeś cały i zdrowy, i sprawdza teren na Google Maps, a w międzyczasie jeszcze czyta teksty wrzucone do Pocketa, to bateria może paść zanim się zorientujesz, że jesteś dokładnie nie wiadomo gdzie, bo poszedłeś na dłuższy spacer.

21. Ładowarka – wiadomo po co i dlaczego, ale jak robimy listę z punktami do odhaczenia, to musi się tu znaleźć.

22. Przynajmniej jedna gazeta – podobno kiedyś istniało życie bez nowoczesnych technologii i cyfryzacji, nic mi o tym nie wiadomo, ale jak już będziesz musiał się przenieść do tych czasów, bo mimo wszystko padł Ci telefon w samolocie albo nie chciałeś go zatrzeć na plaży, to warto mieć przy sobie jakieś średniowieczne narzędzia do walki z nudą, odporne na piasek i brak prądu.

23. Karty / jakakolwiek kieszonkowa gra towarzyska – gdyby padał ten cholerny deszcz, a Ty jednak chciałbyś się rozerwać ze współtowarzyszami. W końcu to wakacje!

24. Ekotorba – to moje obowiązkowe wyposażenie na większości wyjazdów. Czemu? Bo mega łatwo spakować ją do bagażu podróżnego i zabiera miejsca tyle co nic, a już w trakcie samych wakacji jest turbo poręczna, sporo mieści (książkę, okulary słoneczne, wodę, ręcznik, kąpielówki, bagietki, słoiki z gołąbkami, cokolwiek) i nie ma bólu, gdy uwali się piachem albo zaleje lokalnym trunkiem, bo wystarczy ją przeprać pod kranem.

25. Wciągająca książka – wakacje to relaks i oderwanie się od rzeczywistości, dużo łatwiej zapomnieć o codzienności i przyziemnych problemach, zatapiając się w magnetyzującej opowieści.

Pod koniec zeszłego roku wydałem swoją debiutancką powieść – „Lunatycy” – bezkompromisowo i dosadnie opowiadającą o ciemnej stronie sukcesu. Główny bohater, wychowywany przez samotną matkę w szarym bloku na jednym z osiedli Polski B, żyje nadzieją, że jego wielki sen się spełni. Będzie nagrywał płyty i grał koncerty, a hip-hop będzie płacić mu rachunki. Odurza się tą myślą, tracąc kontakt z rzeczywistością, aż życzenie staje się faktem. A on przekonuje się na własnej skórze, co znaczy amerykańskie „be careful what you wish for”.

„Lunatycy” zostali uznani za najlepszą powieść polskiego blogera, a swój egzemplarz nabył już blisko tysiąc czytelników, opisując wrażenia z lektury takimi słowami:

  • Ta książka jest pełna emocji, niejednokrotnie wzrusza i pokazuje siłę relacji międzyludzkich. I co ciekawe nie dlatego, że ktoś stał się sławny- ludzie chcą pomagać sami z siebie. Lunatycy to wartościowa książka, pełna gorzkiego życia, błędów, ale także przyjaźni i miłości. – Kasia Pinkowicz
  • Książka Jana Favre jest niesamowicie obrazowa – dosłownie przeniosłam się myślami do małego mieszkania w bloku, gdzie wraz z matką mieszkał główny bohater. Język powieści jest giętki, plastyczny, miejscami bardzo zabawny mimo mrocznej tematyki – to główna zaleta książki, którą dzięki takiemu prowadzeniu czyta się niezwykle lekko.Agata
  • Zacznijmy od tego, że książka jest na pewno niesamowicie czytalna – po trzech dniach od dostania jej w ręce przerzuciłem ostatnia kartkę. Myślę, że w głównej mierze jest to zasługa stylu pisania autora, przy czym podkreślmy, że to własnie intrygujący i żywy język jest tą cechą, którą brałem za pewnik, gdy dokonywałem zakupu – zupełnie się nie zawiodłem.Grzesiek Skupiewski

Więcej na temat mojej książki znajdziesz na oficjalnej stronie – www.Lunatycy.com – ja jednak jestem pewny już w tym momencie, że uprzyjemni Ci podróż. Jeśli zamówisz ją w ciągu 24 godzin od kliknięcia w link, to po wpisaniu hasła „WAKACJE” – w miejscu na kod rabatowy – nie zapłacisz za wysyłkę. Taki mały prezent ode mnie na udany urlop.

To jak, zabierzesz „Lunatyków” ze sobą w podróż?

O motylach w brzuchu, które z czasem ustępują miejsca ćmom

Skip to entry content

Hey – „Nie więcej…”

To nie są motyle, prędzej ćmy
serce – pompa do krwi
nie więcej, nie więcej, nie więcej!
zawrotów głowy brak…

Jesteś nastolatkiem

Masz 16 lat, znacie się ze szkoły. Gdy widzisz ją na przerwie odruchowo poprawiasz fryzurę, bluzę i niechlujnie opadające na adidasy nogawki, a w głowie przeprowadzasz setki analiz możliwych scenariuszy Waszej interakcji, żeby być gotowym na każdą ewentualność i mieć w zapasie idealny na tę okazję tekst. W momencie, w którym przechodzi obok Ciebie i mówi „heeej”, robiąc to tak słodko, jakby cała składała się z syropu cukrowego, jedyne co masz w głowie to budyń. Budyń, który można by polać tym syropem.

Jesteś nią zauroczony do cna.

Zbierasz się do tego całymi dniami, ale w końcu zagadujesz do niej coś więcej niż „mieliście już klasówkę z funkcji liniowej?”, „która godzina?” i „był dzisiaj przedmiot X? bo słyszałem, że nauczycielka jest chora, a nie mam żadnych znajomych w klasie i jesteś jedyną osobą w całej szkole, która może mi udzielić tej niezbędnej do życia informacji”. Pytasz ją o jakąś równie bzdurną kwestię, ale summa summarum, wychodzi na to, że się z nią umówiłeś! Na randkę! Sam nie wiesz jak do tego doszło, ale wolisz się nad tym za bardzo nie zastanawiać, żeby nie dojść do wniosku, że zrobiła to z litości, albo, co gorsza, w trakcie rozmowy doznałeś całkowitego zamroczenia z wyłączeniem świadomości i w rzeczywistości nie umówiliście się na żaden romantyczny spacer, tylko zgodziłeś się wyprowadzić jej psa.

Lepiej nie rozkminiać, będzie co ma być.

A jest zajebiście, bo przychodzi nie dość, że w umówione miejsce, to jeszcze o umówionej godzinie i to bez psa! Gdybyś umiał nazywać części damskiej garderoby, cieszyłbyś się, że przyszła w tej swojej plisowanej spódnicy, odsłaniającej najzgrabniejsze nogi na świecie, przebijające wszystko, co można znaleźć pod hasztagiem #legsporn na Instagramie. Ale nie umiesz, więc jarasz się, że jej ciepłe jak czerwcowe popołudnie spojrzenie pada akurat na Ciebie i towarzyszy mu ten szczery, niewinny, uśmiech, którego nie da się złapać w kadr i zatrzymać na kliszy.

Kiedy po 15-tym okrążeniu tego samego stawu w końcu siadacie na ławce i przy nieśmiałej próbie złapania jej za rękę, nie dość, że nie dostajesz w twarz, to nawet na milimetr nie odsuwa się od Ciebie, czujesz, że w Twoim brzuchu dokonuje się jakieś poruszenie. Coś jakby wszyscy w trakcie mszy w kościele wstali, żeby zmówić pacierz. Jednak gdy postanawiasz zostać zawodowym kamikaze i od złączenia Waszych dłoni przejść do złączenia Waszych ust, gdy widzisz jej wzrok mówiący „nie mam pojęcia co się teraz stanie i nie wiem, czy to dobry pomysł, ale cała drżę z podekscytowania dokąd nas to zaprowadzi”, po czym Wasze wargi się spotykają, a oddechy zlewają w jeden gorący podmuch namiętności, czujesz, że w Twoim brzuchu następuje właśnie pospolite ruszenie. Pęd zwierząt tuż przed śmiercią Mufasy w „Królu Lwie”.

To motyle. Motyle wprawiające w ruch dynamo zakończone żarówką z napisem „miłość”.

Jesteście za młodzi, żeby być razem w dosłownym tego słowa znaczeniu, więc chodzicie ze sobą. W metaforycznym tego słowa znaczeniu. Wtulacie się w siebie oglądając razem filmy, wtulacie się w siebie spacerując po parkach i wtulacie się w siebie, gdy odprowadzasz ją na przystanek, a gdy akurat nie macie okazji by wyglądać jak dwie ściskające się pandy, myślicie o tym. Myślicie o sobie nawzajem, myślicie o Was, myślicie o odmianie wszystkich czasowników przez pierwszą osobę liczby mnogiej.

Czujecie hipereuforię. Do momentu aż coś zaczyna pękać.

Któreś z Was zmienia szkołę, Ty się przeprowadzasz, ona wyjeżdża na całe wakacje na drugi koniec kraju, i gdy spotykacie się ponownie, to już nie jest to samo. W głowie nie ma już tej gonitwy myśli, w oczach tego rozbieganego spojrzenia, w sercu tego przyspieszonego tętna, a w brzuchu wirujących motyli. Wszystkie wyleciały. Nie ma już miłości, która go wypełniała. Jest tam teraz pusto i ciemno.

Przez jakiś czas jest Ci źle i chodzisz struty jakbyś pomylił kanię z muchomorem sromotnikowym, ale w końcu dochodzisz do siebie. I ruszasz dalej. Bo chcesz znów to poczuć. Znów wznieść się na endorfinowy haj zakładający filtr ze szczęściem na oczy, na który poprzednio wypchnęło Cię zakochanie. Więc wyruszasz na poszukiwanie. Poszukiwanie motyli, które znów wprawią w ruch dynamo z napisem „miłość”. Bo wiesz, że to tylko kwestia czasu, aż znów je złapiesz.

 

Nie jesteś już nastolatkiem

Masz 20 lat, znacie się przez wspólnych znajomych i czujesz od niej taki powiew chłodu, jakby była lodowcem, w który pierdonął Titanic. Nie pozostajesz jej dłużny, odwdzięczając się równie ciepłym nastawieniem, do momentu aż na którejś z domówek jeden ze znajomych, co to jest i Twój i jej, nie wpada na genialny pomysł, żeby zagrać w butelkę. Jedyną grę godną nienastolatków. Gdy główny prowodyr zamieszania po obróceniu szyjki ze Starogardzkiej w Twoją stronę każe Ci ją pocałować, zastanawiasz się, czy nie zasymulować terminalnej choroby jamy ustnej, ale w końcu przełamujesz się, zamykasz oczy i zaczynasz masować jej język swoim, czując jak z przeładowania ambiwalentnymi emocjami drży jej warga. Otwierasz oczy i widzisz, że ta odpychająca zimnem góra lodowa właśnie stopniała. Twoje poczucie równowagi rezonuje z jej spojrzeniem i już oboje wiecie, że nie potrzebujecie żadnych gier towarzyskich, żeby poczuć falę sprzeczności, która magnetyzuje Wasze ciała.

Spędzasz z nią resztę imprezy, resztę kolejnego dnia, i kolejnego, i kolejnego, i kolejnego, który wypełniają Wam równie namiętne rozmowy, co seks, a po tygodniu niedorzecznych wydarzeń żywcem wyrwanych z komedii Woody’ego Allena, chcesz spędzić z nią resztę życia. Znów czujesz motyle w brzuchu, przy czym te teraz w porównaniu do tych poprzednich, to jak 28-centymetrowe Ornithoptera alexandrae przy 10-milimetrowych Oraidium barberae. Kto by się spodziewał, że wspólne szczytowanie może tak potęgować odczucia, co?

W pewnym momencie, z tak prozaicznych powodów jak zmiana światopoglądowa związana z rozpoczynaniem życia na własny rachunek, komedia romantyczna zaczyna zamieniać się w komedio-dramat, aż w końcu traci swój pierwszy człon i rozstajecie się, a motyle dzięki którym stąpałeś 30 centymetrów ponad chodnikami, ulatują bezpowrotnie, jak genialne pomysły wpadające do głowy tuż przed zaśnięciem. Wiedząc, że coś tak absolutnie wyjątkowego skończyło się, czujesz się gorzej niż Johnny Depp patrząc na oddalającą się Winonę Ryder w końcowej scenie „Edwarda Nożycorękiego”. Ale nie zatracasz się w rozpaczy nad utraconym uczuciem, bo wiesz, że skoro drugi raz udało Ci się do niego dotrzeć – i w dodatku pojawiło się mocniejsze niż wcześniej – to nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś zrobił to po raz trzeci.

Więc wyruszasz na poszukiwanie motyli. Bo wiesz, że to tylko kwestia czasu, aż znów je złapiesz.

 

Jesteś prawie dorosły

Masz 25 lat i poznajesz je głównie w pracy. Czasem w klubach, ale to naprawdę sporadycznie, bo odkąd większość czasu, w którym nie śpisz zajmuje Ci praca, odczuwasz niemal sprawiającą ból fizyczny niechęć do szlajania się po przepełnionych, dusznych tancbudach, w których kobiety wyglądają jakby przyszły wykonywać najstarszy zawód świata. Schemat, nie dość, że jest, to zazwyczaj ten sam. Po 15 minutach daje Ci swój numer, po 2 dniach umawiacie się na randkę, po 3 spotkaniach na mieście kolejne jest u któregoś z Was w domu i kończy się stosunkiem płciowym. Po miesiącu macie już rutynę, kto śpi u kogo w jakie dni tygodnia, a po kwartale z fasady fascynacji odpadają resztki zainteresowania, pod którymi jest obojętność, monotonia i znudzenie.

To co na początku znajomości wydawało Ci się trzepotem skrzydeł motyli, błyskawicznie okazuje się rumorem płatów nośnych ciem.

Z każdą kolejną próbą zakończoną niepowodzeniem, coraz bardziej tracisz nadzieję na złapanie tych kolorowych owadów odżywiających się nektarem kwiatowym. Spotkania ze znajomymi będącymi w parach tylko pogarszają sytuację. Masz wrażenie, że przespałeś swój moment, że wszystko co dobrego miało się wydarzyć w kwestii, tak odległej teraz i aż trudnej do przypomnienia sobie, miłości, już się wydarzyło. „Ale to już było i nie wróci więcej” jak śpiewała Maryla Rodowicz. „Znikło gdzieś za nami”. Szansa na złapanie motyli przepadła bezpowrotnie, a teraz jedyne co świat relacji damsko-męskich ma Ci do zaoferowania, to, symulujące uczucie z przeszłości, ćmy.

Wiesz, że to tylko marny substytut, że to półśrodek, którym nie zaspokoisz trawiącego Cię od wewnątrz głodu miłości. Ale masz już dość. Masz dość ciągłych rozczarowań i lądowania na dupie, gdy wzbijasz się na wyżyny, żeby złapać szczęście, a okazuje się, że to tylko jego podróbka, która wyglądała ładnie z ziemi. Zaczynasz racjonalizować sytuację. Zaczynasz się zastanawiać, czy nie lepiej zadowolić się czymkolwiek, biorąc to, co podsuwa Ci los, niż ciągle chodzić głodnym w poszukiwaniu kogoś, kto w pełni zaspokoi Twoje łaknienie. Nie mając zupełnie pewności, czy ta osoba w ogóle istnieje.

 

Ludzie A

Po kilku zakończonych niepowodzeniem próbach znalezienia miłości w dorosłym życiu, poddają się, po czym dochodzą do wniosku, że to co przeżywali wcześniej, było tylko nastoletnimi uniesieniami. W porywach zauroczeniem. Bo nie ma czegoś takiego jak miłość. To tylko fikcja literacka, stworzona na potrzeby popkultury, a ci, którzy twierdzą inaczej oszukują się.

Ludzie A, aby oszczędzić sobie dyskomfortu związanego z kolejnymi rozczarowaniami na polu relacji damsko-męskich i jednocześnie choć w minimalnym stopniu zaspokoić potrzebę miłości, wchodzą w związek bez ekstatycznych uczuć, racjonalizując sytuację i tłumacząc sobie, że tak musi być. Zadowalają się ćmami.

 

Ludzie Z

Wbrew wszystkiemu i wszystkim szukają motyli, aż ich nie znajdą.

 

Jesteś dorosły?

Masz 27 lat, po 3 latach bezskutecznego szukania motyli w końcu zakochujesz się jak dekadę wcześniej. Szybciej bije Ci serce, gdy myślisz o niej, źrenice mają wielkość monet, gdy patrzysz jej w oczy, a gdy jesteście razem czarno-białe miśki mogą się od Was uczyć, co to znaczy być słodziakiem. Gdy po roku ten stan nie mija i jesteś absolutnie pewien, że poruszenia w Twoim brzuchu nie dokonują ćmy, mówisz o tym blogującemu znajomemu i dajesz zielone światło, jak na reklamie Persila, na opowiedzenie o tym innym.

No to opowiadam.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Adi Korndörfer