Close
Close

Pisanie bloga, a pisanie powieści, to jak granie w sapera, a bycie saperem

Skip to entry content

Pewnie się zastanawiacie (a przynajmniej mam taką nadzieje, że ktokolwiek się nad tym zastanawiał), czemu na blogu przez ostatnie pół roku pojawiało się tak mało wpisów. Czy po prawie 6 latach znudziło mi się blogowanie? Nie. Czy w końcu wziąłem się za poważną pracę i na emigracji skręcam meblościanki bogatym Norwegom? Też nie do końca. Nie mam weny, wypaliłem się, skończyłem i czas się pożegnać? Wręcz przeciwnie. Dopiero się zaczynam.

Od stycznia realizowałem największe wyzwanie i jednocześnie marzenie, do którego zbierałem się dobre kilka lat, bo wydawało mi się, że nie jestem gotowy. I miałem rację, nie byłem gotowy, bo do takich rzeczy nie da się przygotować. Trzeba po prostu zacząć je robić. To tak jak z seksem, możesz przeczytać wszystkie kamasutry dostępne na rynku i wykupić konto premium na PornHubie, ale to wcale nie znaczy, że będziesz wiedział jak to robić. Trzeba po prostu się w tym zanurzyć, mówiąc metaforycznie. I dosłownie. Więc zanurzyłem się i płynąłem łodzią podwodną w poszukiwaniu skarbów, wysuwając raz na jakiś czas peryskop nad powierzchnię, żeby nie zapomnieć, że oprócz niezbadanych głębin jest jeszcze jakiś inny świat. A zapomnieć o tym wyjątkowo łatwo, bo ta nowa przestrzeń, ta wyprawa po skrzynię ze złotem, którą jest treść wykręcająca czytelnikowi mózg na lewą stronę, jest ultra wymagająca i nie uznaje kompromisów.

To jak z pociągiem, albo wsiadasz, albo zostajesz na stacji, nie da się do niego wsiąść częściowo, jedną nogą. No, chyba, że chcesz ją stracić. Ja nie chciałem, w związku z czym niemal całe swoje dotychczasowe życie, łącznie z tak prozaicznymi sprawami jak jedzenie, podporządkowałem pisaniu powieści. Powieści, z której nie tylko będę dumny, ale powieści, która będzie o czymś, będzie istotna i będzie dla odbiorców tym, czy dla mnie było „Memento”. Będzie bić linijką po synapsach.

Czym to się różni od prowadzenia bloga?

Po pierwsze plan, po drugie plan, po trzecie plan

Nie jestem jakimś habilitowanym doktorem organizowania się, zresztą niehabilitowanym też nie, ale jedną z trzech rzeczy, których nauczyłem się na studiach, jest to, że trzeba planować. Bo zmiana na etapie pomysłu to 1 jednostka czasu, na etapie tworzenia koncepcji 10 jednostek czasu, a na etapie realizacji to 100 jednostek czasu. I o ile teksty na bloga można sobie pisać spontanicznie, bo komentarze związane z tajemniczym zaginięciem Polki w Egipcie budzą tak żywe reakcje, że w godzinę mam gotowy tekst i najwyżej przed samą publikacją powycinam zbędne wulgaryzmy, o tyle z opisywaniem historii, która rozwija się w czasie i pojawiają się w niej punkty zwrotne, jest zupełnie inaczej.

Żeby jakaś postać A, nazwijmy ją Czesiu, spektakularnie sprzeciwiła się jakiejś postaci B, nazwijmy ją Zosia, z naturalnie wynikającego z fabuły powodu, niech będzie nim miłość do frytek, trzeba ten powód zaszczepić dużo, dużo wcześniej. Jeśli Czesiu ma udusić Zosię w połowie książki, bo ta zabrała mu frytkę, to to te frytki powinny się przewijać w co drugiej scenie z Czesiem jako narkotyk napędzający go do życia. Inaczej odbiorca nie uwierzy w powód morderstwa i całe zdarzenie będzie dla niego nieprzekonujące.

Zresztą, mimo, że zawsze idą ze sobą w parze, to nie muszą być frytki i to nie musi być morderstwo, bo to tyczy się wszystkich zwrotów akcji. Nie mogą brać się z dupy, muszą wynikać z jakichś wcześniejszych wydarzeń / rozmów / poszlak, a żeby te wydarzenia / rozmowy / poszlaki się pojawiły, trzeba je zaplanować. Bo inaczej pojawia się maaaaasę przepisywania i można ugrzęznąć na zawsze w gęstym bagnie poprawek.

Petarda kontra bomba z długim lontem

W przypadku wpisu na blogu tak naprawdę ważne są tylko dwie rzeczy: mocny start i mocny finisz.

Żeby tekst na 6000 znaków odniósł sukces, potrzebny jest przebojowy nagłówek i interesujące zdjęcie, które sprawią, że ktoś w ogóle w nie kliknie, i dosadna puenta, z którą ten sam ktoś się zgodzi lub nie i wciśnie magiczny przycisk „udostępnij”. Tyle. Środek oczywiście nie może być dnem dna, ani ciągnącą się w nieskończoność przeżutą gumą, ale wystarczy, że nie będzie spektakularnie zamulał.

Z powieścią jest ciut inaczej.

Żeby historia na 350 stron maszynopisu była strawna w odbiorze, trzeba opanować chodzenie po linie, a potem przełożyć to na balansowanie napięciem. W treści musi być podłożona bomba, która wybucha więcej niż raz, tak żeby czytelnik ciągle się głowił kiedy to się stanie i to głowienie się, było dla niego najbardziej zajmującym zajęciem w trakcie dnia. Przy czym, lont do niej musi być na tyle długi, by nie dochodziło do eksplozji co 5 stron, bo padnie na zawał i nie doczyta do końca, a przynajmniej się tym zmęczy. Nie może być też zbyt długi, bo uśnie albo z rozwojem fabuły wygra przeglądanie śmiesznych zdjęć kotów na Facebooku.

Momenty intensywne i nieco bardziej stosowane muszą być długą sinusoidą. Coś jak chęć zabicia wszystkich ludzi i niepohamowana miłość do świata w zależności, czy jest poniedziałek, czy piątek.

Musisz stworzyć postacie, musisz stworzyć świat, musisz być bogiem, w którego ludzie uwierzą

Wiecie co jest gorsze niż stanięcie gołą stopą na klocku Lego? Stworzenie historii, której bohaterów wszyscy mają w dupie.

Dlaczego śledziliśmy z zapartym tchem doskonalenie techniki syntezy i sprzedaży metaamfetaminy przez Waltera White’a i Jessiego Pinkmana w „Breaking Bad”? Czemu co drugi student płci męskiej chciał być jak Hank Moody w „Californication”? Skąd wzięło się to, że Frank Underwood miał większe poparcie wśród Polaków niż Andrzej Duda? Bo uwierzyliśmy, że te postacie i świat, w którym się poruszają, naprawdę może istnieć. Bo autorzy tych seriali stworzyli je interesującymi.

Te odpowiedzi są dość proste, ale to zadanie jest naprawdę trudne, bo to właśnie przejmowanie kompetencji boga. Żeby odbiorcy uwierzyli w świat, w którym toczy się akcja musi on zostać im szczegółowo przedstawiony, ale jednocześnie na tyle interesująco, by chciało im się w ogóle go poznawać. Żeby ktoś przejął się losami bohaterów muszą być wyraziści, ale jednocześnie nie przerysowani, powinno dać się z nimi utożsamić, ale nie do końca, tak by zostało jakieś pole na domysły i spekulacje. Rozwój wydarzeń ma być prawdopodobny, ale nie oczywisty. A wszystko takie jak w realnym świecie, tyle, że ciekawsze. Chyba, że tworzysz fantasy, wtedy po prostu ma być ciekawsze. Tak czy inaczej, musisz zabawić się w twórcę w pełnym tego słowa znaczeniu i odkryć, że „zabawa” w tym przypadku jest zakamuflowanym synonimem słowa „praca”.

Na ile sposobów potrafisz powiedzieć, że jesteś spięty jak baranie jaja?

Bo pisząc opowieść dłuższą niż przeciętna copypasta powinieneś umieć wyrazić to przynajmniej kilkunastoma różnymi sformułowaniami.

W wakacje po drugiej klasie liceum leżałem w dusznej szpitalnej sali i czytałem „Zwodniczy punkt” Dana Browna, żeby zająć czymś myśli i nie zwariować wysłuchując w kółko rozmów starszych panów po mojej lewej i prawej o umieraniu i zbliżającej się III wojnie światowej. Nie jest to tytuł, po który dziś bym sięgnął, ale wtedy wypełnił mi kilka dobrych dni, czyniąc je całkiem znośnymi, więc rysuję przy nim serduszko. Jednak mimo to, do dziś zapamiętałem jedną rzecz, która drażniła mnie jak zmiana cewnika: bohater za każdym razem kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia omiatał je wzrokiem. Nie skanował, nie prześwietlał, nie przyglądał mu się, nawet nie oglądał go. Omiatał. Za. Każdym. Jednym. Razem.

Nie wiem, czy tłumacz miał wcześniej jakieś praktyki jako konserwator powierzchni płaskich i stąd to skrzywienie, czy w oryginale czynność zapoznawania się z nową przestrzenią również była nazywana za każdym razem w ten sam sposób, ale to było naprawdę nudne. I odbierało przyjemność z czytania. I obniżało jakość książki.

Dlatego postanowiłem, że u mnie tak nie będzie i jeśli u głównego bohatera raz pojawia się w wewnętrznym monologu, że stres ściska mu skronie imadłem, albo że zaraz żyłka na czole zamieni się w deltę Nilu, a potem wybuchnie, to to określenie nie pojawi się już nigdy więcej. I przy kolejnych sytuacjach, gdy w Michale, bo tak właśnie ma na imię, zrodzi się napięcie w związku z wydarzeniami, których doświadcza, to za każdym razem będę opisywał je inaczej. A napięcie się pojawia i to wielokrotnie, w związku z czym w tym momencie mógłbym wydać całą antologię z obrazowymi metaforami stresu.

Z kolei w przypadku internetowego felietonu wystarczyłoby użycie porównania, które widzisz w śródtytule powyżej.

***

Trochę się pożaliłem, trochę pomądrzyłem, a teraz czas na konkrety. Tekst przeszedł już redakcję, korektę i skład, i niebawem wybierze się do druku! W międzyczasie, czyli w każdej chwili kiedy nie śpię, dopinam sprawy organizacyjno-techniczne typu zakładanie sklepu internetowego, wyrabianie numeru ISBN, szukanie podwykonawcy, który będzie magazynował i wysyłał książki, i dziesiątki innych rzeczy, którymi nie chcę Cię zanudzać. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to „Lunatycy” ujrzą światło dzienne pod koniec października, ale już dziś mogę ich nieco wychylić z mroku.

Jeśli chcesz posłuchać pierwszego rozdziału mojej powieści (tak, tak, posłuchać, jak czytam go na głos), poczuć jej klimat i wejść w świat, w którym żyją bohaterowie, zostaw poniżej swój adres e-mail!

(obiecuję, że zapisując się na tę listę dostaniesz tylko wiadomości związane z książką i nigdy na Twoją skrzynkę nie wleci reklama tabletek na powiększanie penisa ani list od nieznanego wujka ze Stanów, który zostawił Ci w spadku 50 miliardów dolarów)

(niżej jest kolejny tekst)

9 kłamstw o świecie, w które wierzą ludzie

Skip to entry content

W podstawówce miałem napisać wypracowanie na temat „przysłowia mądrością narodów”. To było jakoś pod koniec roku szkolnego i średnio mi się chciało, bo słońce, koledzy i te sprawy, poza tym miałem jeszcze jedno niewykorzystane nieprzygotowanie. Kto by nie skorzystał? Jak znacie taką osobę, to usuńcie ze znajomych, bo takim ludziom, nie można ufać. Ja skorzystałem i olałem temat. Ale dziś do niego wracam. Udowadniając, że teza w nim zawarta nie zawsze jest prawdziwa.

Pani magister, proszę dopisać jedną szóstkę w dzienniku pod numerem 14to b!

Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – na początek klasyk najklasyczniejszy z klasycznych. Powiedzenie to odnosi się najczęściej do związków i kwestii wracania do byłych partnerów, choć pojawia się również w kontekście ponownego próbowania innych rzeczy, które za pierwszym razem skończyły się niepowodzeniem. Prowadzenie własnego biznesu, gra w polo, sport ekstremalny, seks analny. Gdyby wszyscy ludzie na Ziemi brali je sobie do serca, dalej siedzielibyśmy w jaskiniach i robili selfie mażąc zwierzęcą krwią po ścianach, bo nikt nie wymyśliłby aparatów. Raz by mu się nie udało i więcej by już nie próbował.

„Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki” jest źle zrozumianą, ztabloidyzowaną przeróbką „nie wchodzi się dwa razy do TAKIEJ SAMEJ rzeki”, pochodzącą od filozoficznego „panta rhei”. I Heraklitowi, który sformułował tę myśl, nie chodziło o to, żeby wszyscy odpulający swoich eks mogli to robić zgrabną frazą. Nie. Chodziło mu to, że wszystko płynie i jeśli do danej rzeki wejdziesz ponownie za tydzień, za godzinę, a nawet za 15 sekund, to ona już nie będzie dokładnie taką samą rzeką jak za pierwszym razem. Bo ktoś kilometr wcześniej mógł dorzucić do niej kamień. Albo swój mocz.

Pieniądze szczęścia nie dają – szczęście daje ich zdobywanie, bo świadczy o skuteczności zawodowej i potwierdza poziom naszych umiejętności. Uszczęśliwia również to, co możesz za nie kupić. Na przykład pies, kot albo królik, potrafi dać cała wannę szczęścia. Wanna z hydro-masażem też potrafi poprawić samopoczucie. Zwłaszcza jeśli wchodzisz do niej z kimś. Z kim nie musisz żyć w szałasie z kartonu. I poznałeś go dzięki temu, że poszedłeś do miejsca, gdzie wydaje się pieniądze. Albo przez aplikację działającą na sprzęcie, który też nie spada z nieba.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy – to prawda, tylko w sytuacji, gdy zupełnie nie masz kontroli nad swoim życiem, a wzloty materialne i emocjonalne są wyłącznie dziełem przypadku. Jeśli jesteś świadom decyzji, które podejmujesz, a Twoja ścieżka to sumienna realizacja wyznaczonych celów, a nie dryfowanie w łupinie po orzechu na środku oceanu, dobre rzeczy się nie kończą. Trwają.

Wyśpisz się po śmierci – dewiza pracoholików. Tak jak w życiu ważna jest praca, tak samo ważny jest odpoczynek. To pierwsze nie istnieje bez tego drugiego. Nikt z nas nie jest robotem i zarówno ciało, jak i umysł potrzebują przerwy i snu. Gdyby tak nie było, ludzie nie umieraliby po ciągach amfetaminowych.

Jak podaje mfiles.pl:

W Japonii rok rocznie ok. 10 tys. osób umiera na karoshi (śmierć z przepracowania), pracując po 12 godzin dziennie. Jednak dane te mogą być kilkakrotnie zaniżone. Niestety śmierć z przepracowania jest w tym kraju uznawana za chlubę, a rodzina zmarłej osoby jest wynagradzana wysokim ubezpieczeniem.

Jakość broni się sama – złota myśl pojawiająca się zazwyczaj przy kampanii promocyjnej jakiegoś produktu, bądź wytworu kultury, który szybko zdobywa popularność. Jasne, prawdziwa sztuka nie potrzebuje reklamy, powiedz to wszystkim malarzom i pisarzom, którzy żyli w nędzy i zostali docenieni dopiero po śmierci. Pijąc deszczówkę w zaświatach z pewnością się z Tobą zgodzą.

Gdyby jakość broniła się sama w Walentynki w kinach mielibyśmy francuskie komedie i filmy niezależne, a nie „Listy do M. 17” z Karolakiem. A w radiu leciałaby Justyna Święs, a nie generyczne laski śpiewające o byciu suką i piasku w oczach. I gdyby dobrych produktów nie trzeba było reklamować, to działy marketingu, od Apple po Nike, zniknęłyby z powierzchni Ziemi, bo po co przepalać kasę na promocję, skoro ludzie sami dowiedzą się o nowych butach i ich zajebistości?

Od przybytku głowa nie boli – oj boli, i to nie jednokrotnie. Spytaj ludzi, którzy niespodziewanie weszli na wyższy próg podatkowy. Albo, którym porwano dziecko dla okupu.

Żeby osiągnąć cel, trzeba ciężko pracować – motto życiowe właścicieli małych rodzinnych firm, którzy harują dzień i noc, żeby utrzymać je na powierzchni. Oczywiście, niezależnie, czy sprzedajemy krasnale ogrodowe, gramy na harfie, czy chcemy schudnąć 15 kilo, efekty nie przyjdą same i potrzeba pracy, aby osiągnąć rezultaty, ale jest jedno duże ALE. Nie chodzi o to by „ciężko” pracować, tylko „mądrze”. Co z tego, że będziesz wylewał z siebie siódme poty, jeśli to, co robisz będzie bez sensu?

Mając firmę transportową nie chodzi o to, żeby samemu jeździć TIRem, a pogrzebową, żeby samemu grzebać ludzi.  Na tym opiera się choćby sukces AirBnb – po co męczyć się z budową sieci hoteli na całym świecie, skoro można pomyśleć i zarabiać tyle samo albo i więcej, nie mając ani jednej nieruchomości na własność?

Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni – jedno z moich ulubionych powiedzeń, wypowiadane najczęściej w towarzystwie takich frazesów jak „wszystko będzie dobrze” albo „po nocy przychodzi dzień”. Niezawodny pocieszyciel do każdej tragedii. Czy żona Rafała Piaseckiego – posła PiS – jest wzmocniona duchowo, bo mąż przez lata znęcał się nad nią psychicznie? Jakoś nie jestem do końca przekonany. Czy Żołnierz Fortuny trący w Iraku nogę i słuch przez ładunek wybuchający metr od niego, czuje się silniejszy przez to zdarzenie? Nie wydaje mi się. Czy tą samą mądrość z pełnym przekonaniem powiedziałbyś dziewczynie zgwałconej na plaży w Rimini?

Co Cię nie zabije, to Cię sponiewiera, upodli i pokaleczy duszę. A dusza to nie włosy, od regularnego podcinania nie robi się mocniejsza, tylko dziurawa.

O seksie się nie gada, seks się uprawia – jednozdaniowy przepis na nieudany związek. Jeśli ona uwielbia seks oralny, a Ty najniżej, gdzie mógłbyś ją pocałować, to w pępek, to jeśli o tym nie pogadacie, złotych godów raczej z tego nie będzie. Napięcie będzie narastać, będziesz pytać „Coś się stało? Jesteś zła? Co się dzieje, zrobiłem coś nie tak, że od 7 tygodni nie odzywasz się do mnie?”, a ona będzie odpowiadać „Nie. – cisza – Nic się nie stało. – cisza kłująca w uszy – Wszystko. Jest. W porządku. – cisza kłująca w uszy, która chce Ci poprzebijać bębenki”, aż którego dnia wyjdziesz ze śmieciami i nie wrócisz.

Jeśli rozmawiacie o tym, gdzie pójdziecie na obiad albo na jaki kolor pomalujecie ścianę, to tym bardziej powinniście mówić sobie co lubicie w łóżku, a czego nie i czy jest dobrze, czy już zbliżacie się do granicy poza, którą wolisz to robić sam. O seksie, jak o każdym elemencie związku, się gada. Właśnie po to, by móc go uprawiać.

Jestem dorosły, a miałem być nieśmiertelny

Skip to entry content

Sylwester 2005: nie jestem dorosły

Jest północ, stoimy na ulicy, śnieg pada nam na twarze, ale nie czujemy jego chłodu. Jesteśmy pijani, młodzi i, od całej minuty, rocznikowo już pełnoletni. Drzemy się w niebo, drzemy się do siebie, drzemy się do wszystkiego. Jest zajebiście. Pijemy szampana i oblewamy nim ziemię, jakbyśmy oblewali cały świat. Bo cały świat jest nasz.

W naszych głowach rzeczywistość nie ma granic. Nie ma rzeczy, których nie możemy zrobić, nie ma miejsc, do których nie moglibyśmy pójść, nie ma pomysłów, których nie moglibyśmy zrealizować. Przyszłość to pusty zeszyt w linie, a my mamy od chuja długopisów.

– Jak będę miał syna,wiecie, kiedyś – zaczyna mówić M. z grubą warstwą mgły na oczach – to jak go lekarz już wyciągnie i klepnie w tyłek, to nabiję szkło z czyściocha i chuchnę mu w twarz.

– Żeby się zbakał? –upewniam się, czy przypadkiem nie połączyłem trzech różnych myśli, swojej, M. i kogoś z 50 osób, które nas otaczają, w jedną.

– Nooo! I to będzie pierwsze dziecko na świecie, które po porodzie będzie się śmiać, a nie płakać! – potwierdza M.

– Łooo, grubo! – klepie go po plecach R., wyciąga mu z ręki zieloną butelkę, bierze łyka i zaczyna tańczyć zataczając łuki rękami, z balkonu nad nami ktoś puścił „Stopione słońce” Natural Mystic – Jak kiedyś umrę, to to poleci na moim pogrzebie! –przekrzykuje petardy, race i strzelające korki.

Kiedyś. Kiedyś mój przyjaciel ma odurzać swoje nowonarodzone dziecko marihuaną, kiedyś mój przyjaciel ma zostać zakopany pod ziemią przy akompaniamencie polskiego reggae. „Kiedyś” ma nigdy nie nadejść, bo cały czas jest „teraz”, bo „kiedyś” jest osadzone w dorosłości. A my nie jesteśmy dorośli. I nie zamierzamy być.

Wakacje 2006: nie jestem nieśmiertelny

 

Pracuję w największej fabryce w mieście, a może nawet i w całym regionie, i maluję lakierem deski, żeby zarobić na wyjazd do Zakopanego. Z kumplami. Na tygodniową najebkę. Żar leje się z nieba, pot ze mnie. Odór z miksu ludzkich wydzielin i parującego kleju na hali produkcyjnej kłuje w nozdrza jeszcze mocniej niż na co dzień. Cieszę się, że  mogę pracować na zewnątrz.

W myślach liczę minuty, które zostały do końca dniówki i pieniądze, które, po odliczeniu biletów na pociąg, zostaną na imprezowanie. Wybija 16:00, podmywam pachy, chowam robocze ciuchy do plecaka i idę na autobus do domu.

Leżę na kanapie i gapię się w telewizor, czuję się jakoś dziwnie, słabo mi, próbuję wstać, zataczam się. Jakbym był pijany. Tylko, że nic nie piłem. Mama dotyka mojego czoła i każe mi zmierzyć temperaturę, termometr pokazuje jakieś 40 stopni. Jedziemy do szpitala.

W izbie przyjęć dowiaduję się, że dostałem udaru słonecznego, bo spędziłem 8 godzin na otwartym słońcu bez czapki, i że zatrułem się oparami z farby. Bo je wdychałem.

– To znaczy, że muszę zostać w szpitalu? – dopytuję, bo nie wierzę. Mam 18 lat, to nie jest wiek, w którym idziesz do szpitala, gdy coś Cię boli. W tym wieku jesteś z tytanu, niezniszczalny, jak złamiesz nogę, to pijesz browara, idziesz spać i na drugi dzień jest zrośnięta. W ostateczności łykasz APAP, ale nie idziesz, kurwa, do szpitala.

– Musi, to na Rusi, w Polsce jak kto chce – odpowiada gość w już dawno nie białym, przepoconym kitlu, nie odrywając wzroku, ani długopisu od kartki z moim imieniem i nazwiskiem – ale jak już jesteś, to szkoda, żeby za godzinę karetka specjalnie po ciebie jechała – dodaje podając popisany świstek.

Kolejne dwa tygodnie spędzam w pożółkłej sali bez zasłon z mężczyznami po wylewach i zawałach. Są starzy, bo dużo starsi ode mnie, ich ciała są rozlanymi galaretami, twarze napęczniałymi kiełbasami, penisy wysuszonymi ogórkami. Te ostatnie widzę, gdy są przewijani, bo ich stan nie pozwala im na sikanie w toalecie. Sranie zresztą też nie. W nocy nie mogę spać, słucham ich sapania, kaszlu, walki z demonami.

Ostatniej nocy, pół doby przed moim wypisem, ten na łóżku naprzeciwko mnie umiera. Jakieś trzy metry ode mnie. Ten sam lekarz, którego pytałem, czy muszę tu być, przychodzi stwierdzić zgon. Wywożą go. Przestaję być nieśmiertelny.

Początek lipca 2017: to już?

Mam na sobie garnitur. Czarną marynarkę, która dopina się na mnie na styk, a jeszcze jakiś czas temu była luźna, i czarne spodnie, które nie są od kompletu, bo do tych, które były od kompletu, to mogę się teraz tylko pomodlić o lepszą przemianę materii, ale na pewno nie zmieścić. Mam na sobie ten garnitur, koszulę i buty z Ryłko i cieszę się, że to tylko na chwilę, że to nie na co dzień.

– Obrączki – mówi kobieta z orłem zawieszonym na szyi. Wstaję, wyciągam kwadratowe pudełko z kieszeni i podaję.

Z P. znamy się od podstawówki, dokładnie od czwartej klasy. Od czasów kiedy procesory w komputerach taktowane były w megahercach, a telefony komórkowe służyły do dzwonienia, smsowania i gry w węża. Od bardzo dawna. Jeszcze wczoraj jadłem u jego babci podgrzewaną w mikrofali pizzę Riggę z szynką. Jeszcze kilka dni temu moja babcia pytała go, czy nie chce zalewajki. Jeszcze pamiętam jak po wuefie zrzucaliśmy się po 35 groszy na oranżadę w budce za szkołą, jak strącaliśmy śnieżkami sople z dachów.

– Jakie nazwisko będą nosić państwa dzieci? –urzędniczka pyta patrząc na P., a potem na [dziwnie mi z tym, to słowo jest strasznie obce w odniesieniu do ludzi, z którymi siedziałem w ławce i odrabiałem lekcje, nie pasuje do nich] jego żonę.

– Łączone – odpowiadają razem. Kobieta z trwałą kończy ceremonię. Ogłasza ich mężem i żoną.

To już?

Koniec lipca 2017: to już

Kończę ostatnie poprawki, chucham na tę powieść jakby była noworodkiem i mam tyle rzeczy do ogarnięcia przed wydaniem, że ze stresu nie mogę spać, ale i tak nie wyobrażam sobie, że mogłoby mnie tu dziś nie być. Dziś powinni być wszyscy. Jest sporo osób, nie wiem dokładnie ile, ale naprawdę sporo, ledwo mieszczą się przed kaplicą. Większości nie widziałem od matury. 10 lat. Wszyscy na czarno. Niektórych poznaję dopiero, gdy się przyjrzę, niektórzy są jak wycięci ze szkolnej fotografii, może z dwie zmarszczki im przybyły.

Patrzę się w sznurowadła tych samych butów z Rykło, w których trzy tygodnie temu wznosiłem toast za parę młodą, i zastanawiam jak to się stało. To nie tak miało być, nie powinniśmy się spotykać, nie w takich okolicznościach. Nie mamy jeszcze nawet 30 lat. Wciąż, na zewnątrz nie, ale w środku, głęboko, jesteśmy tymi dzieciakami, które tańczyły na ulicy z ruskim szampanem w dłoni. Dzieciakami traktującymi życie jak grę, którą można zasave’ować i zacząć od checkpointa, gdy coś pójdzie nie tak. To jest przecież za wcześnie. Za wcześnie o dekady, o całą jebaną wieczność, to w ogóle nie powinno mieć miejsca, przecież cały czas jest „teraz”, a nie „kiedyś”.

Gość prowadzący ceremonię mówi coś co ma uśmierzyć bólu, być szwami, taśmą klejącą, która owinie poszatkowane mięso i nie pozwoli mu się rozlecieć, pomoże się zrosnąć. Nie działa. Nie wiem jak u innych, bo ich nie widzę, deszcz na powiekach rozmywa mi otoczenie, kapie na dłonie, na czarne spodnie do garnituru nie od kompletu, na buty. Gadanie nie działa. Mieliśmy w tym zeszycie w linie narysować graffiti, projekt wrzutu na 10 pięter, mural jakiś, a R. odrysował w nim swoje kontury.

Zostaje nas już tylko kilku, stoimy w ciszy w jednej linii, patrzymy jak czterech spoconych chłopa bez koszulek podnosi płytę nagrobną i wstawia do środka urnę. G. wyciąga telefon i puszcza Natural Mistic. „Stopione słońce”.

Kurwa, to już.