Close
Close

Jadę do Warszawy w przedziale nabitym jak Pinhead, gdzie froteryści mieliby permanentny wzwód, bo jest tak gęsto, że nie da się znaleźć pozycji, w której nikt się o Ciebie nie ociera. Z prawej przykleja się do mnie czyjeś ramię, z lewej kolano, a z naprzeciwka czuję – niby niecelowe, ale jednak – smyrnięcia po łydce. Można by pomyśleć, że to miniaturowa wersja „Igrzysk Śmierci”, gdyby nie fakt, że w tej pociągowej klatce panuje cisza jak na spotkaniu kółka fanów języka migowego. Jest tak cicho, że aż uszy zaczynają puchnąć, wysilając się, aby wyłapać jakikolwiek dźwięk wydobywający się z tych ludzi. Mimo, że fonia sugeruje, że jestem w przedziale z nieboszczykami, to powonienie dobitnie przypomina, że to jednak żywi ludzie. Umarlaki nie mieszają Fahrenheita z Bondem. I potem.

Owa eksperymentalna mieszanka zapachowa, której nie powstydziłby się główny bohater „Pachnidła”, dość szybko zaczyna drażnić mi nozdrza, sprawiając, że wydaję z siebie bezwarunkowe, przeszywające całą przestrzeń, donośne:

– AAAAAPSIK!

W sensie, że kicham.

Trochę mi głupio, bo kichnięcie jest tak mocne, że odbija się jeszcze 3 razy od ścian tej pociągowej puszki, zanim zupełnie wybrzmi, ale kiedy łapię oddech, orientuję się, że nikt, ale to zupełnie, totalnie i absolutnie NIKT nie zwrócił na nie uwagi. Ani na mnie. A tym bardziej nie powiedział mi „na zdrowie”. Ani nie wydobył z siebie żadnej innej reakcji sugerującej, że odnotował moje kurewsko głośne „apsik” i fakt, że w ogóle istnieję. A istnieję jak najbardziej, bo od 5 minut stykam się skórą na łokciu z prawie elegancką przedtrzydziestką, więc jeśli tylko nie przeżyła poparzenia trzeciego stopnia w tym miejscu, to musi to czuć. Czuć też musi garniturowy, lekko podstarzały – ale jak widać po krawacie we flamingi, tylko ciałem – jegomość, smyrający mnie od czasu do czasu po wcześniej wspomnianej łydce. Czemu musi czuć? Bo w konsekwencji bezwarunkowego kichnięcia, równie bezwarunkowo uniosła mi się prawa stopa, i tym razem to ja go smyrnąłem po kostce. No i przypomnijmy, że cały czas jedziemy w 8 osób, w nieco większej paczce zapałek, więc moim współpasażerom musiano by podać naprawdę mocne leki psychotropowe, żeby nie odnotowali choć jednego z moich ruchów.

Mimo to, ZERO reakcji.

Pan garniturowy odnotował moją obecność dopiero, gdy drugi raz zebrało mi się na kichanie i owe zebranie było na tyle gwałtowne, że nie zdążyłem zakryć ręką ust, przez co część zawartości mojej jamy ustnej, wylądowała na jego uniformie z BYTOMia. Co bardzo – niechętnie, ale jednak – skwitował wzrokiem pełnym pogardy i zgorszenia, i ciężkim, krótkim syknięciem wydobywającym się z amfetaminowego szczękościsku:

– Psze uwaszadź.

Nie piszę tego tylko dlatego, żeby pochwalić się, że potrafię odróżnić zapach drogich perfum od taniego dezodorantu, bo z sytuacją znieczulania się ludzi na całe otoczenie i unikania kontaktu za wszelką cenę, spotykałem się dużo więcej niż raz. I u lekarza, gdy wchodząc do poczekalni pytałem „czy tu przyjmuje doktór Goździkowa”, bo na drzwiach nie było tabliczki lub po prostu pytając „kto z państwa jest ostatni?” i dostając w odpowiedzi wzrok zaciekle wbity w sznurowadła. I w 19-ce, gdy wracając z zakupami z Tesco przeszacowałem wytrzymałość siatek i nektarynki rozsypały mi się po całym tramwaju – od motorniczego, po łączenie z drugim wagonem – na co pasażerowie nie zareagowali nawet uniesieniem nóg, gdy wyciągałem owoce spod ich kończyn. I gdy, zdyszany jak matka Gilberta Grape’a po wejściu na półpiętro, wpadłem na peron, dobiegając do ruszającego pociągu i krzycząc do ludzi wewnątrz, czy jedzie do Warszawy, bo jak tak, to żeby hamował i mnie zabrał, nie uzyskując żadnej zwrotnej informacji, poza rozbawionym spojrzeniem osób zgromadzonych na peronie, które wiedziały, że to była kolejka do Łodzi, ale nie zdecydowały się mnie o tym poinformować.

Piszę o tym, bo bardzo mi przykro, że żyjemy pogrążeni w jakiejś zawiesinie z apatii. Celem nadrzędnym przemieszczania się po mieście jest odizolowanie się od ludzi i pod groźbą śmierci, a przynajmniej trwałego uszczerbku na zdrowiu, nienawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem. Źle mi z tym, że unikanie powiedzenia „na zdrowie” obcej osobie, wzbranianie się od bezinteresownego udzielenia jej informacji, czy nawet powstrzymywanie odwzajemnienia uśmiechu, premiowane jest złotem i dobrym samopoczuciem. Bo naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś za darmo wprawia się w taki autyzm.

Przykro mi, że omamia nas znieczulica. Że stajemy się coraz bardziej na siebie ślepi, a drugi człowiek zauważa, że istniejesz dopiero, gdy naplujesz mu na spodnie.

Apsik.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Michael Shaheen
(niżej jest kolejny tekst)

7 wniosków z używania Snapchata jako twórca

Skip to entry content

Gdy Snapchat – aplikacja do publikowania znikających treści wizualnych – zaczął zdobywać popularność w Polsce, głównym zarzutem osób, które nie mogły się na nim odnaleźć było hasło, że „to apka tylko dla gimbazy”. Tak jakby miejsce w jakim publikuje się treści z góry narzucało jakiego mają być one typu. O YouTube też takie kiedyś mówiono, po czym okazało się, że i można zamieszczać na nim relacje z podróży, i program historyczne, i kursy nauki angielskiego. I każdy inny typ filmów jaki tylko ma się ochotę stworzyć.

I ze Snapchatem jest tak samo. To, że na większość kanałów to nudne gówno polane sosem braku pomysłu, nie znaczy, że nie chaotyczne, a przemyślane i ustrukturyzowane treści nie mogą się tam pojawić, czego najlepszym przykładem jest Snapchat TVNu (nick: TVN24.pl). Rozpoczynając własną przygodę z tym kanałem komunikacji chciałem zrobić coś zupełnie innego niż dotychczas można było tam znaleźć, dlatego wymyśliłem, że będę prowadził codzienny program śniadaniowy. „3 zdania do śniadania” był skonkretyzowany formatem, w którym codziennie o 9 rano omawiałem istotny temat z dnia poprzedniego. Innymi słowy, była to socialmediowa adaptacja telewizyjnej śniadaniówki.

Co wyciągnąłem z zabawy z tą aplikacją? Poniżej 7 wniosków wynikających z użytkowania Snapchata jako twórca.

 

Brak oceny tego co robisz

Przez to, że nie ma ani facebookowych polubień, ani instagramowych serduszek, ani komentarzy nie dostajesz ani nienawiści, ani miłości od odbiorców. O ile w pierwszym przypadku brak dopierdalaczy cieszy, o tyle brak pozytywnego oddźwięku jest nieco dziwny, jeśli miałeś już doświadczenie z publikacją treści w innych mediach społecznościowych. Nieświadomość jak podszedł ludziom dany filmik, z jednej strony daje wolność tworzenia nieograniczoną reakcją, z drugiej brak przekonania, że to co robisz ma sens i idzie w dobrą stronę. Na samym początku to bardzo przeszkadza.

 

Słabo widać, słabo słychać

Do gównianej jakości filmików, które aplikacja kompresuje jakby były nagrywane Nokią 3310 w blaszanym garażu pod wodą, można się przyzwyczaić, ale jako twórca i tak się wkurwiasz, że Twoje starania mają taką mizerną formę.

 

Dużo większe zaangażowanie odbiorców niż w jakimkolwiek innym kanale

Treści na moim fanpage widzi średnio 9000 osób, wchodzi w interakcję z nimi jakieś 200. Czyli ponad 2%. Na blogu jeden tekst czyta przeciętnie 5000 osób, komentuje 30. Wychodzi poniżej 1% . A na Snapie? Na Snapie jak zapytałem o coś moich widzów i poprosiłem, żeby przesłali mi filmik z odpowiedzią, to zrobiło to ponad 10%! Czyli procentowo 5 razy więcej niż na Facebooku i 10 razy więcej niż na blogu! Spoko, co?

 

Masz wrażenie jakbyś gadał z kimś w 4 oczy

Przez to, że w tej aplikacji nie publikuje się tekstów, tylko treści wizualne, które najczęściej są poruszającą ustami facjatą drugiej osoby, masz wrażenie jakbyś siedział z tym kimś na browarze przy jednym stole. A przynajmniej prowadził wideorozmowę. To miłe, ale jednocześnie dziwne uczucie. Bo przecież tak naprawdę Ci ludzie po drugiej stronie telefonu nie znają Cię, a już na pewno Ty nie znasz ich. Tak drastyczne, a mimo wszystko naturalne, skrócenie dystansu między obcymi osobami, to mega ciekawe doświadczenie, polecam!

 

Zalew atencyjnych żebraków

Przez to, że na Snapchacie wciąż jest mało ludzi, przez co prowadzi się stosunkowo niewiele bezpośrednich konwersacji, wiadomo, że jeśli wyślesz coś komuś prywatnie, to ta osoba odczyta Twoją wiadomość. Przez co, jest to raj dla osób żebrzących o uwagę, które wysyłają w prywatnych wiadomościach te same treści, które umieszczają publicznie. To mniej więcej tak, jakby Twoi znajomi z Facebooka wysyłali Ci na czacie dokładnie WSZYSTKO, co publikują na swoich tablicach. Wkurwiające co?

Po tym jak kolejny raz dostałem jakieś z dupy zdjęcie ogórkowej, każdego kto spamował mnie prywatnie tymi samymi treściami, które wrzucał na mystory, zacząłem pytać po cholerę mi to wysyła. Ani razu nie dostałem odpowiedzi, ale nachalne błaganie o zainteresowanie ustało.

 

Ogromne pole do popisania się kreatywnością

Maksymalna długość pojedynczej treści jaką można stworzyć to 10 sekund. W pierwszej chwili wydaje się, że to za mało, by móc cokolwiek przekazać. W drugiej przypomina się, że pętle na Vine są jeszcze krótsze, a mimo to ich twórcy potrafią opowiedzieć równie poruszające historie, co reżyserowie oskarowych filmów. Innymi słowy, ogranicza Cię tylko wyobraźnia, a biorąc, że na każde wideo możesz nakładać filtry, pieczątki i malować po nim wykonując ręczne ilustracje, te ograniczenia są naprawdę niewielkie.

 

Na Snapchacie nie da się powiększać zasięgu organicznie

To główny powód dla którego zaprzestałem komunikacji na tej platformie. W każdym innym medium społecznościowym można rosnąć organicznie, czyli publikując dobre treści, za pomocą jego mechanizmów docierać do nowych odbiorców. Robisz dobre filmy na YouTube? Serwis wypycha Cię na główną. Celnie komentujesz wydarzenia na Twitterze? Ludzie puszczają dalej Twoje tweety i docierasz do ich znajomych. Klepiesz najlepsze memy na Facebooku? Edge rank daje znać o tym innym.

Kręcisz angażujące Snapy? Aplikacja ma to w dupie nikt więcej, poza ludźmi, których już zgromadziłeś na swoim kanale, tego nie zobaczy.

To frustrujące, że jedynym sposobem na poszerzanie widowni na Snapchacie jest konwertowanie odbiorców z innych kanałów. Czyli spamowanie wszędzie swoim nickiem i molestowanie swoich czytelników na blogu i Fejsie po kilka razy w tygodniu, żeby pobrali aplikację i zaczęli Cię w niej śledzić. Starałem się to robić możliwie nienachalnie i w szczytowym momencie oglądało mnie 260 osób. 260 osób w skali 60 000 czytelników miesięcznie na blogu, czy nawet 10 000 na fanpage to nic. ZERO. To tak jakby mnie oglądała moja mama i 2 jej koleżanki.

 

***

Nie skreślam Snapchata na zawsze i nie odżegnuję się od niego rękami i nogami, ale dopóki nie zacznie promować treści tworzonych przez użytkowników wewnątrz siebie samego, to mówię nara. Bo zupełnie nie widzę sensu angażowania się w kolejny kanał komunikacji tylko po to, żeby zamieszczać w nim treści, które zobaczy promil osób i tak już zgromadzonych w innych miejscach. Zdecydowanie lepiej umieścić materiały, które tam zamieszczałem, w miejscach gdzie Ci ludzie już są.

To tak a propos propagandy, że TRZEBA być na Snapchacie.

Czego blogerzy i startupowcy mogą się od siebie nauczyć?

Skip to entry content

Podczas tegorocznego Blog Forum Gdańsk byłem panelistą w dyskusji skupionej na różnicach i podobieństwach łączących blogerów i startupowców, i tym czego wzajemnie możemy się od siebie nauczyć. Rozmowa była merytoryczna i obie strony mogły się nią zainspirować, wyciągając budujące wnioski, jednak 30 minut to bardzo mało czasu jak na tak szeroki temat i 4 wypowiadające się osoby. Dlatego, postanowiłem poruszyć go na blogu omawiając najważniejsze kwestie dotyczące obu środowisk i uzupełniając o dodatkowe przemyślenia, które nie padły w dyskusji.

 

Czego blogerzy mogą się nauczyć od startupowców?

Myślenie od początku o modelu biznesowym. W startupach już we wczesnym stadium rozwoju, a czasem nawet na poziomie idei, myśli się o tym jak będzie się je monetyzować. Czyli już w trakcie tworzenia rewolucyjnej apki nakładającej filtr maskujący pryszcze na zdjęciu, twórcy myślą o tym, w jaki sposób na niej zarobią. U blogerów tego nie ma i wydaje im się, że pieniądze same spadną z nieba, zapominając, że sam to może spaść meteoryt. Szkoda, bo gdyby taka przeciętna blogerka kulinarna już w momencie zakładania bloga zastanowiła się w jaki sposób może na nim za robić, nie musiałaby wklejać spamerskich banerów z adsense’ów, ani modlić się o kampanię ze słodzikami.

A opcji jest całkiem sporo.

Na przykład mogłaby już od pierwszego posta z przepisem pokazywać się na zdjęciach w fartuszkach własnego autorstwa. Powiedzmy ze śliwką. Po pół roku, gdy miałaby już jako takie grono czytelników, nic nie stałoby na przeszkodzie, żeby na blogu otworzyć sklep z akcesoriami kulinarnymi i sprzedawać fartuszki, rękawice kuchenne, czy chochle sygnowane własną marką, która od dawna byłaby utrwalona w świadomości jej odbiorców. Mogłaby też na samym początku założyć, że blog to jej trampolina do bycia najbardziej rozpoznawalnym kucharzem w kraju i prowadzenia własnych warsztatów kulinarnych. Oczywiście za hajs. Albo, że to sposób na zgromadzenie grupy osób, które będą zainteresowane jej książką z niepublikowanymi dotąd, wyjątkowymi przepisami.

Oczywiście powyższe pomysły można zrealizować na każdym etapie, ale gdy jest się ich świadomym na samym starcie ta droga jest o wiele prostsza.

 

Testowanie rozwiązań. W przypadku startupów, niezależnie, czy to nowy portal, czy aplikacja mobilna, zanim wprowadzi się na stałe jakieś rozwiązanie testuje się je. Dla przykładu, każda zmiana wyglądu Facebooka – wielkości treści na osi czasu, ikon z powiadomieniami, formatu zdjęcia w tle – zanim wejdzie globalnie, testowana jest na małej grupie użytkowników. W momencie gdy okaże się, że reagują na nią pozytywnie/potrafią posługiwać się nową funkcja, dane rozwiązanie wprowadzane jest u wszystkich. A jeśli okaże się, że nowy pomysł nie jest tak zajebisty jak się twórcom wydawało, nie wprowadzają go globalnie.

Na blogach testowanie rozwiązań nie istnieje.

Jeśli bloger wybierze sobie szablon przy zakładaniu swojej strony, to zazwyczaj aż do jej śmierci nic się w nim nie zmieni. Ewentualnie, aż najpopularniejszy bloger w jego kategorii nie zmieni wyglądu, przypominając tym samym taka opcja jest dostępna nawet na Blogspocie. A przecież to, jakiej wielkości są ikony wpisów na stronie głównej, w jakiś sposób są ułożone, czy w jednej, czy w dwóch, czy w trzech kolumnach, ma bardzo duży wpływ na liczbę odsłon. Podobnie jak umiejscowienie przycisku z Facebooka na stronie wpisu. I fakt, czy jest to „lubię to”, czy „udostępnij”, bo działają inaczej. Położenie i sposób prezentacji ramki z powiązanymi tekstami też ma wpływ na to, czy ktoś w nie klika, czy nie.

Niestety blogerzy kompletnie tego nie sprawdzają, ignorując, że coś mogłoby działać lepiej u nich na stronie.

 

Czego startupowcy mogą nauczyć się od blogerów?

Nadawanie ludzkiej twarzy produktowi. Blog nie istnieje bez jego autora i myśląc o tych najpopularniejszych, już po usłyszeniu nazwy, widzimy w głowie twarz osoby, która go tworzy. Przez to, że wiecie jak wyglądam, jaką mam mimikę, jaką mowę ciała, mamy dużo bliższy kontakt, niż w czasach, gdy byłem zabandażowanym autorem widmo, a blog cieszy się bez porównania większą popularnością. Upublicznienie swojego wizerunku pozwala nawiązać z odbiorcami więź emocjonalną i zaangażować ich w to co robisz. Dać im poczucie, że obcują z człowiekiem.

Dlaczego Brand24 jest liderem narzędzi do monitorowania internetu? Bo myśląc o tej firmie momentalnie masz przed oczami Michała Sadowskiego. Marka jest tak mocno powiązana z człowiekiem, że odbierasz ją przez jego pryzmat. Czemu nigdy nie ma takiego szumu w okół konkurencji? Czemu ludzie nie podniecają się SentiOne, mimo, że pod kątem skuteczności wcale nie jest gorsze? Bo to jedna z tysiąca bezosobowych usług, której nazwa wpada jednym uchem i wypada drugim, nie zostawiając nic w głowie przy przelocie, a myśląc o Brand24, mimo, że to działalność wirtualna, namacalnie czujesz, że tworzą ją ludzie. Ludzie z krwi i kości, a nie korpo-roboty o facjatach fantomów.

Startup potrzebuje lidera, który będzie jego oficjalnym reprezentantem, rzecznikiem, piarowcem, ale przede wszystkim ludzką twarzą. W Stanach wiedzą to już od dawna, bo myśląc Microsoft, myślisz Bill Gates, myśląc Apple, myślisz Steve Jobs, myśląc Facebook, myślisz Mark Zuckerberg. U nas się tego dopiero uczą.

 

Robienie dedykowanych akcji reklamowych. Blogi bardzo szybko wyrosły z banerków i reklamy displayowej. Nie trzeba było długo czekać, żeby okazało się, że jest coś efektywniejszego i przede wszystkim ciekawszego dla odbiorcy, niż walenie po oczach gifem z logiem i napisem „Nowy smak! Spróbuj!”. Obecnie promocja produktu w blogosferze, to lokowanie go w codziennej narracji blogera – wplatanie historii o nim w pojawiającej się na blogu treści. Mówiąc mniej enigmatycznie, to relacje z wyjazdów, na których produkt był obecny, testy ukazujące jak produkt sprawdza się w realnym życiu, czy opowiadanie o wartościach i ideach powiązanych z nim.

W startupach zdarza się to sporadycznie.

Jeśli są aplikacje, czy portale zarabiające nie na użytkownikach, a na reklamodawcach, to produkt sponsora rzadko kiedy zaimplementowany jest do ich ekosystemu. Marki najczęściej pojawiają się na osobnej powierzchni reklamowej w postaci standardowego displayu, na który użytkownicy jeśli nawet nie są od dawna ślepi, to po prostu nie wchodzą z nim w kontakt, bo traktują jako „zwykłą” reklamę. Czyli format, który znają z telewizji jako idealny moment na zrobienie sobie herbaty, czy pójście do toalety. W skrócie: olanie. A przecież wcale nie musi tak być.

Weźmy choćby na warsztat największego giganta społecznościowego, który zdeklasował konkurencję na samym wejściu – Facebooka. Nie wiem czemu, ale portal Marka cały czas kurczowo trzyma się reklam w prawej szpalcie, tak jakby ktokolwiek zwracał na nie uwagę, za to kompletnie nie wykorzystuje możliwości CAPTCHA – systemu zabezpieczeń – którą wprowadził przy wysyłaniu linków. W momencie kiedy chcemy znajomemu wysłać lub wkleić na tablicę odnośnik do mało popularnej domeny, wyskakuje okienko z 9 obrazkami, na którym mamy zaznaczyć wszystkie zdjęcia z elementem podanym w komunikacie. Na przykład „Jeśli chcesz przesłać link, zaznacz wszystkie zdjęcia na których jest wodospad, aby udowodnić, że nie jesteś robotem”.

Jak można by to wykorzystać reklamowo?

Aż prosi się, żeby ulokować tam markę. Czemu by nie zrobić CAPTCHA, w którą wpleciony jest produkt – na przykład „zaznacz wszystkie zdjęcia, na których jest Samsung Galaxy S5”? W takiej sytuacji użytkownik nie dość, że musiałbym przeczytać nazwę telefonu i odnotować ją w umyślę, to jeszcze szukając go na zdjęciach utrwaliłby sobie jak on wygląda. I to w formie mini-zabawy. To naprawdę efektywniejsze niż ramka z napisem „Nowy Samsung, kliknij!” na marginesie strony internetowej.

Skupiając się bardziej na lokalnym środowisku, na pewno kojarzycie genialną aplikację JakDojade.pl. W wersji na urządzenia stacjonarne w widoku wyszukiwania połączenia ma na prawym pionowym pasku kwadrat z reklamą i na poziomym górnym pasku prostokąt z reklamą, a w wersji mobilnej co jakiś czas wyskakuje pop-up reklamowy na całe okno. Pójście po linii najmniejszego oporu w kwestii implementacji reklamy i trzymanie się podejścia z zeszłej dekady.

Przecież w sytuacji kiedy cała uwaga użytkownika skupiona jest na trasie przejazdu, produkt powinien pojawić się właśnie tam! Wyobraźmy sobie teraz, że JakDojade.pl podpisało kontrakt reklamowy ze Snickersem, co stoi na przeszkodzie, żeby batoniki pojawiły się na mapie miasta? Na przykład jako punkty symbolizujące kolejne przystanki na drodze autobusu, zamiast standardowych kropek? A w wersji mobilnej przy włączeniu nawigacji dodatkowo by znikały, jak pożarte przez Pacmana?

To chyba ciekawsze niż standardowa ramka sygnalizująca „Uwaga, reklama! Natychmiast odwróć wzrok w drugą stronę!”, co?