Close
Close

Przestań żreć i zacznij żyć, grubasie! Przecież to takie proste…

Skip to entry content

Od jakiegoś czasu na przystankach można zobaczyć poniższe plakaty, które są elementem akcji „Jedz ostrożnie”. I nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś kampania społeczna tak podzieliła ludzi. Chyba ta z 2013 roku twierdząca, że Zespół Downa jest jak plama na koszuli. Chociaż wtedy podział był wyłącznie miedzy twórcami hasła i odbiorcami. Teraz reakcje są skrajne również w tej drugiej grupie i sam wśród bliskich znajomych mam osoby, z którymi nie zgadzam się odnośnie tego, czy to dobra akcja.

Wyróżnienie – Anna Gawron, Dariusz Ogrodowczyk

Opublikowany przez Outdoor jest Cool! AMS Środa, 14 listopada 2018

Wyróżnienie – Karolina Lubaszko

Opublikowany przez Outdoor jest Cool! AMS Środa, 14 listopada 2018

Zwolennicy mówią, że hasło jest trafione, w punkt i że ludźmi trzeba potrząsnąć, bo inaczej się nie ockną.

Przeciwnicy, że to policzek dla wszystkich otyłych osób i plakaty bardziej piętnują, niż zachęcają do zmiany.

Jak odbieram przekaz plakatów „Ż(r)yj!” jako osoba, która mogłaby być ich adresatem? Z jednej strony lubię mocne komunikaty i uważam, że faktycznie do niektórych się nie dotrze bez wytoczenia ciężkich dział. Z drugiej, gdybym teraz ważył te prawie 100 kilo, sterczał na przystanku i czekał na tramwaj, czując się w swoim ciele i zimowych ciuchach jak wał przeciwpowodziowy, a plakat krzyczałby do mnie, że mam przestać żreć i zacząć żyć, to chyba bym się popłakał.

Rzadko kiedy jest tak, że grubi ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że są grubi i jakiś element przestrzeni publicznej musi ich o tym uświadomić. Oni to wiedzą, serio. Tak jak człowiek mający metr sześćdziesiąt wie, że nie jest Yao Mingiem. Nie trzeba mu o tym przypominać plakatami na mieście. Wystarczy, że wsiądzie do autobusu i spróbuje złapać się uchwytu nad jego głową. Jeśli ktoś dotarł w swoim życiu do momentu, gdy plaża jest dla niego bardziej powodem do zmartwień niż radości, to raczej potrzebuje pomocy ze wskazówkami jak schudnąć, niż uderzenia w policzek z okrzykiem „przestań żreć!”.

Obżarstwo, brak kontroli nad przyjmowanym pokarmem, uzależnienie od tłuszczu, trudności w zrzuceniu nadwagi, to problemy mające swoje podłoże w psychice. Zewnętrzny objaw wewnętrznych problemów. I oprócz wizyt u dietetyka często wymagają również psychoterapii. Czego główni zainteresowani równie często nie wiedzą i nie dowiedzą się. Przynajmniej nie z kampanii, która w teorii ma im pomóc. Bo ta mówi im, że po prostu mają przestać żreć. I tyle. To tak, jakby zrobić akcję skierowaną do osób z depresją z komunikatem „przestań mieć depresję i ciesz się życiem!”. Super, tylko jak to zrobić? Od czego zacząć? Do kogo się zwrócić? Jak? Jak? Jak? Cholera, jak?

Tu nie chodzi o to, żeby utwierdzać ludzi w przekonaniu, że jeśli łatwiej ich przeskoczyć niż obejść, to wszystko jest w porządku i nie ma się czym przejmować. Jest. Jak najbardziej powinno się coś z tym zrobić, przede wszystkim w trosce o własne zdrowie i powie to każdy lekarz. Dlatego trzeba tym ludziom pomóc, ale realnie – kierując do specjalistów, a nie tylko pozornie – przypominając im, że mają problem.

Plakaty „Ż(r)yj!” nie otworzą oczu ludziom z nadwagą, mogą za to być profilaktyką dla osób, które jeszcze nie mają, ale mogłyby mieć problem z otyłością. A w zasadzie nie profilaktyką, tylko groźbą: jeśli nie będziesz kontrolować tego, co jesz, zostaniesz grubasem wyśmiewanym na przystankach. O takie kampanie społeczne walczyłem.

Na koniec najcięższa broń zwolenników tej akcji: jak po Polsce były porozklejane plakaty „Papierosy są do dupy”, to nikt nie miał pretensji. Zgadza się, tyle, że przekaz mówił „papierosy są do dupy”, a nie „palacze są do dupy”. Analogicznie, tu powinno być „tłuszcz jest do dupy”, a nie „tłuściochy są do dupy”, widać różnicę? To raz. Dwa, nawet jeśli jesteś uzależniony od nikotyny, papierosa możesz schować, gdy kogoś spotkasz albo nie palić, kiedy jesteś poza domem, żeby nikt nie widział, że jesteś do dupy. Nadwagi nie schowasz przed ludźmi, możesz jedynie siebie. Możesz schować się w swoim mieszkaniu przed plakatem, który Cię policzkuje i zamówić jedzenie na dowóz, żeby poprawić sobie humor.

A chyba nie o to chodzi, co?

autorami plakatu w nagłówku są Anna Gawron i Dariusz Ogrodowczyk
(niżej jest kolejny tekst)

O tym jak dobiłem do 99 kilogramów, a potem schudłem 13

Skip to entry content

Wychowałem się na muzyce promującej samostanowienie o sobie, nasiąkając przekazem motywacyjnym od 6 klasy podstawówki. Moim pierwszym idolem byłem Eminem, jednym z kolejnych Peja – osoby, których życiorysy są gotowym scenariuszem na film „od zera do bohatera”. Żywe przykłady, że od każdego dna można odbić się tak mocno, że doleci się do gwiazd. Nie jestem jakimś coachingowym świrem, po prostu od zawsze wierzyłem, że to ja jestem osobą, która ma największy wpływ na moje życie i ponosi za nie odpowiedzialność. Dlatego nie rozumiałem dlaczego ludzie otyli nie chudną, mimo że teoretycznie chcą. Przecież jeśli ktoś nie chce być gruby, wystarczy że po prostu się ogarnie i będzie mniej jeść. Co to za problem?

Zrozumiałem, kiedy dobiłem do 99 kilogramów żywej wagi.

Ale po kolei.

Młody Jan

Ani w dzieciństwie, ani w szeroko rozumianej młodości (która w moim mniemaniu wciąż trwa, ale umownie przyjmijmy, że to okres do rzucenia studiów), nigdy nie miałem problemów z nadwagą. Jako dzieciak byłem szczupły, jako nastolatek byłem szczupły, a na samym początku studiów byłem przeraźliwie chudy. Odkąd przestałem rosnąć ważyłem plus minus 80 kilogramów, co było adekwatne do moich 180 centymetrów wzrostu, jednak tuż po wyprowadzce z domu zjechałem 12 kilo w dół i wyglądałem jakby skóra miała się zaraz rozedrzeć na moich kościach.

Nagła niedowaga wynikała z beznadziejnych warunków bytowych. Pracując fizycznie po kilkanaście godzin na dobę spalałem od groma kalorii, a mając 10 złotych dziennie do wydania nie miałem jak ich uzupełnić. Po kilkukrotnej zmianie pracy na taką, w której pracodawcy udawało się wypłacać pracownikom zarobione pieniądze, wróciłem do swojej „normalnej wagi”, czyli do mniej więcej 80 kilogramów.

Przez kolejne lata nie działo się nic spektakularnego – ot, typowe życie młodego człowieka z szybkim metabolizmem, który bez problemu radził sobie ze śmieciowym żarciem i litrami alkoholu. Zmiany zaczęły się pojawiać dopiero w okolicach 25 roku życia. Kiedy rzuciłem studia i na spokojnie mogłem zająć się pracą. Z domu.

Okrągły Jan

autor zdjęcia: Fotoryka

Praca na własny rachunek we własnym domu, dla osób pracujących w biurze często wydaje się ziemią obiecaną. Zazwyczaj do momentu, aż szef nie wyśle ich na home office na dłużej niż tydzień. Odpisywanie na maile w piżamie jest super przez dwa dni w miesiącu. Później, jeśli nie masz wystarczająco dużo samodyscypliny, okazuje się, że brak odgórnej kontroli to Twoja największa zmora, a dni są piaskiem przelatującym przez palce. Wstajesz o 12, jesz śniadanie o 14, za pracę bierzesz się, kiedy większość ludzi już ją kończy i siedzisz przy kompie do północy. I jeśli nie masz wystarczająco dużo silnej woli, żeby się ogarnąć, to po kwartale marzysz o tym, by wrócić na etat. Dzisiaj jednak chcę zwrócić uwagę na inny negatywny aspekt „pracy z domu”. Na brak ruchu.

Kiedy zwolniłem się z pracy w start-upie, żeby zająć się wyłącznie blogowaniem, moja codzienna trasa skróciła się z kilku kilometrów do kilku metrów. Nawet jeśli do biura docierałem tramwajem, to i tak trzeba było dojść na przystanek, przesiąść się i często załatwić coś po drodze. Po zrezygnowaniu z etatu mój zakres ruchów zawężał się do zwleczenia się z łóżka, umycia zębów i zrobienia herbaty. Zawsze byłem dość towarzyski, więc jakaś tam aktywność pojawiała się wieczorami, kiedy po pracy wychodziłem z domu spotkać się ze znajomymi. Bilansował ją pogłębiający się nawyk jedzenia przed monitorem.

Nie wiem, czy też tak macie, ale jak intensywnie myślę, to robię się głodny. A w zasadzie nawet nie głodny, tylko mam potrzebę gryzienia. W jakiś sposób w mojej głowie proces kreatywny jest powiązany z potrzebą ruszania szczęką, w związku z czym, kiedy mam wymyślić jakąś strategię albo napisać scenariusz, włącza mi się potrzeba gryzienia. Jakbym niemal dosłownie wyciskał pomysły z tego, co mam między nimi. Siedząc i pisząc nauczyłem się pochłaniać czipsy, batony, lody, kabanosy, orzechy i w zasadzie wszystko, co było w lodówce. Jaki był tego efekt? Na początku prawie żaden. Przez 3 lata pracy w domu, przytyłem ledwo 6 kilo. Prawdziwy wjazd na masę zaczął się dopiero zeszłej zimy.

Rok 2017 był dla mnie wyjątkowo eksploatujący psychicznie i czułem się po nim totalnie wykończony. Pisanie i wydawanie „Lunatyków” zużyło całe paliwo, które w sobie miałem, a nie zapowiadało się na szybkie tankowanie. Krótkie dni, zimno i ciągła szarość za oknem też nie dodawały energii. Przez styczeń i luty czułem się jak wydmuszka, a wstanie z łóżka i ubranie się było jednym z większych sukcesów. Potrzebowałem poczuć się lepiej, więc jadłem. A w odróżnieniu od czasów studenckich, w końcu miałem na to pieniądze, więc jadłem sporo. Jedzenie było dla mnie sposobem na zniechęcenie i brak motywacji. Wiedziałem, że jak zjem coś dobrego, to brzusio będzie uśmiechnięty i świat mniej odpychający. Tym sposobem udało mi się jakoś przetrwać polską niekończącą się zimę.

A kiedy stanąłem na wadze w maju, wyświetlacz pokazał 99 kilogramów. Przekrój moich myśli w tamtej chwili można zawrzeć w wyrażeniu „o, kurwa!”.

Jan Król Fitnessu

Na co dzień nie czułem się źle. Kiedy zaczęło się robić cieplej zauważyłem, że mamy twardą wodę i część moich ubrań się skurczyła, ale nie myślałem o sobie w kategoriach „jestem gruby”. Patrząc w lustro przy myciu zębów nie widziałem drastycznej zmiany. Dopiero w momencie, gdy waga pokazała, to co pokazała, dotarło do mnie jak sytuacja wygląda w rzeczywistości. Że to już nie jest żadna „zimowa oponka” i pieszczotliwe nazywanie moich niemal stu kilo, to robienie dobrej miny do złej gry. To był zimny prysznic, wstrząs zapalający czerwoną lampkę wielkości przemysłowej chłodziarki, jednak ostateczny cios zadał Facebook. Wyświetlając wspomnienie z moim zdjęciem sprzed 4 lat, na którym – w porównaniu do stanu bieżącego – wyglądałem jakby ktoś wziął nóż do kebaba i ściął ze mnie zimowy kombinezon.

W swojej głowie cały czas byłem szczupłym człowiekiem i bardzo chciałem, żeby rzeczywistość dogoniła ten obraz. Wiedziałem, że trzeba działać natychmiast, bo jeśli przez tyle czasu nie zauważyłem, co się ze mną dzieje, to jeszcze chwila i uznam, że sylwetka beczki z piwem nie jest taka zła i zostanę uwięziony w tym kokonie z tłuszczu. Zapisałem się do dietetyka i zacząłem biegać.

Na pierwszej wizycie u Pani Dietetyk dostałem gumową pałką po głowie. Z pomiaru składu ciała wynikało, że ponad 1/4 mnie to tłuszcz, a mój wiek metaboliczny to 45 lat. Cooooo? Jak to możliwe? Przecież dopiero skończyłem 30!

Aż się zacząłem jąkać jak to usłyszałem. Nie chciałem w to uwierzyć. Było mi na maksa wstyd przed samym sobą, że do tego doprowadziłem. Po rozmowie i ustaleniu mojej motywacji, potrzeb i planu działania, dostałem solidną rozpiskę jedzeniową z jadłospisem na cały tydzień i tabelką, co ile ma białka, tłuszczu i węglowodanów. To było jak połknięcie czerwonej pigułki przez Neo. Zacząłem widzieć kod Matrixa.

Przestałem postrzegać jedzenie jako przekąski, słodycze, przystawki, dania główne, desery i napoje, a zacząłem widzieć tam kalorie i skład. I odkrywać, że połowa produktów z dopiskiem „fit” na etykiecie, wcale takie fit nie jest. „Light” podobnie. „Bio” też. Przy czym i tak największym zaskoczeniem dla mnie było to, że alkohol ma kalorie. Jak to, to kilka piwek nie przelatuje przez człowieka jak woda? Niemożliwe.

Kupiłem mini-wagę w Rossmannie, odinstalowałem UberEatsa w telefonie i wróciłem do biegania. Miałem już kilka podejść do tej formy aktywności fizycznej, ale najpierw przeszkodził mi smog i zima, a potem „Dom z papieru” na Netflixie. Tym razem wjechałem w temat na pełnej: miałem dobrze dobrane do mojego typu stopy buty, seksualnie niebezpieczne leginsy, szybkoschnącą koszulkę i turbo przekminioną playlistę. I od kopa przebiłem 10 kilometrów.

Nie wiem jak czuł się Aleksander Macedoński, kiedy młócił Persów, ale podejrzewam, że czuł się jak ja, tylko ze świadomością, że ma gorsze ciuchy. Bieganie i systematyczne przekraczanie własnych granic było nieanimowaną reklamą Red Bulla. Człowiek dostawał skrzydeł i leciał nad miastem.

Przynajmniej do momentu, aż nie wypadł mi dysk.

Jan Spacerowicz, Jan Matematyk

Po tym jak zniszczyłem sobie kręgosłup od biegania, czułem, że jestem na krawędzi. Nie dość, że już nie dostawałem 3 razy w tygodniu zastrzyku endorfin, po którym rosłem pół metra w górę, to przez pierwsze kilka dni chciało mi się płakać, gdy musiałem się schylić i zawiązać buta. To nie było użalanie się nad sobą, tylko ucisk przemieszczonego kręgu na nerw lewej nogi. Bolało. Bardzo.

Zostało mi przygotowywanie 4 posiłków dziennie po 500 kalorii każdy, odważanie każdego składnika z osobna i wyczekiwanie tego jednego dnia w tygodniu, kiedy mogę zjeść coś na mieście. Coś, co będzie tak obrzydliwie tłuste, że popłaczę się ze szczęścia jak wezmę to do ust. I chodzenie. Pani Dietetyk zaleciła minimum 6 000 kroków dziennie, a że już nie biegałem, to jakoś musiałem wyrobić tę normę – co przypominam, że nie było takie łatwe pracując w domu – więc chodziłem na siłę. W sensie, bez jakiegoś konkretnego powodu, byleby tylko wyrobić plan.

Chodzenie tak bardzo weszło mi w nawyk, że nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałem komunikacją miejską, a po pół roku nabijam średnio 10 000 kroków w ciągu dnia.

Tłuste jedzenie to cholerny nałóg. Uzależniłem się

Po 6 miesiącach diety – a w zasadzie, to po 6 miesiącach pilnowania tego co i ile jem – schudłem 13 kilogramów.

Pierwsze tygodnie były dość łatwe. Byłem nakręcony, żeby zrzucić z siebie te beczki smalcu, które zawisły mi na twarzy i brzuchu, więc zamiast pacierza rano i przed spaniem, czytałem maila z instrukcjami od Pani Dietetyk i konsekwentnie jechałem z tematem. Na kontroli po półtora miesiąca wyszło, że zrzuciłem 6,5 kilo, więc duma tak mnie rozpierała, że prawie przebiłem głową sufit. Problemy zaczęły się pojawiać, kiedy ten początkowy głos krzyczący „chcę być szczupły!” zaczął cichnąć, a coraz głośniejszy zaczął się stawać „ale bym zjadł trzypiętrowego burgera z bekonem i miskę frytek z majonezem! NATYCHMIAST!!!!!!!”.

Jedzenie, które dostałem w rozpisce było smaczne i – co równie ważne – nie byłem po nim głodny. Jedząc pierwsze śniadanie, drugie śniadanie, obiad i kolację według zaleceń, nie miałem potrzeby dojadać. Nie odczuwałem głodu. Fizycznego. Zacząłem za to odczuwać kurewski głód psychiczny.

Mimo że mój organizm nie potrzebował dodatkowych kalorii, to głowa mówiła mi, że muszę zjeść pizzę. Albo ramen. Albo kubełek classic z KFC. Albo schabowego zapiekanego z serem i pieczarkami. W zasadzie, to nawet mógłby być bez tego sera i pieczarek. BYLEBY BYŁ TŁUSTY! TŁUSTY I W CHOLERĘ SŁONY!!! I PRZEDE WSZYSTKIM TERAAAAAZ!!!!!!!

Czułem, że jestem uzależniony. Że tak jak ludzie uzależnieni od kokainy, wiedzą, że po wciągnięciu kreski grubości małego palca będą królami świata, tak ja wiedziałem, że po pochłonięciu małych frytek belgijskich z sosem miodowo-musztardowym będę czuł się lepiej. Nie, „lepiej” to złe słowo. BĘDĘ CZUŁ SIĘ JAK MŁODY BÓG! SZYBKO, DAJCIE MI COŚ OCIEKAJĄCEGO TŁUSZCZEM, BO ZARAZ ZWARIUJĘ!!! GDZIE JEST NAJBLIŻSZA BUDA Z KEBABAMI?????

Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale to faszerowanie od małego mielonymi z ziemniakami musiało mieć jakieś konsekwencje. I najwyraźniej ma. Oczywiście nie jestem naukowcem i nie prowadziłem badań, które pokazałyby bezpośrednie powiązanie między ładowaniem w siebie pierogów ze skwarkami od dzieciństwa i silną potrzebą pochłaniania tłustego żarcia w dorosłym życiu, ale jeśli miałbym strzelać, co miało wpływ na tę sytuację, to wystarczyłby mi jeden pocisk.

Ta walka z samym sobą, żeby nie wejść na KFC Dostawa i nie zamówić wszystkiego co mają w ofercie była wykańczająca. Cały mój wysiłek związany z chudnięciem tak naprawdę nie dotyczył ciała, tylko psychiki. A konkretnie walki z głęboko zakorzenionymi gównianym nawykami. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” mówi stare góralskie przysłowie i siedząc w prawie stukilogramowym Janie zmieniłem spojrzenie na grubych ludzi. Dalej uważam, że pozbycie się kilogramów to kwestia chęci i determinacji, ale teraz już wiem, jak frustrujące to może być. Ile trudu trzeba w to włożyć i jakie przeszkody pokonać. A raczej pokonywać każdego dnia. W kółko i w kółko, i w kółko, i w kółko, i w kółko.

I że czasem po wizycie u dietetyka warto pójść na wizytę do psychoterapeuty.

Cliffhanger – czemu film się urywa, gdy akurat mają się całować?

Skip to entry content

wpis jest wynikiem współpracy z kanałem TNT

Co to jest cliffhanger i czemu w ogóle miałoby Was to interesować? Cliffhangery wzięły się z literatury, a obecnie są wykorzystywane w serialach i tasiemcowych filmach. Po co? Po to, by utrzymać uwagę odbiorców.

Cliffhanger (z angielskiego „zawieszenie na krawędzi klifu”) – nagłe urwanie wątku toczącej się historii. Zakończenie epizodu w momencie, kiedy główny bohater jest w środku konfliktu, dowiedział się szokujących rewelacji lub dosłownie wisi na klifie.

Zabiegu tego używa się, by mieć pewność, że czytelnik nie straci zainteresowania historią bohatera w trakcie przerwy. I kupi kolejny tom książki albo pójdzie na kolejną część filmu do kina.

Innymi słowy, cliffhanger, to ten moment, kiedy dwójka postaci, którym kibicujemy od samego początku w końcu ma się pocałować i… właśnie wtedy wjeżdżają końcowe napisy. Albo reklamy. Chamskie urwanie wątku potrafi podnieść ciśnienie lepiej niż list z Urzędu Skarbowego, a jeśli nie byłem zatopiony w historii po szyję, to zwyczajnie wychodzę z tego bagna i porzucam serial. Za to nieoczywiste zakończenie rozwiązujące główną intrygę i zgrabnie wprowadzające nową, sprawia, że jaram się nim jeszcze bardziej i czekam z hajsem w dłoni na kolejny sezon.

Według większości źródeł, pierwszym dziełem, w którym pojawił się cliffhanger był arabski zbiór „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, który opowiada historię sułtana Szachrijara i jego żony Szeherezady. Sułtan, turbo mizogin, tuż po nocy poślubnej chce ściąć żonę, bo uroiło mu się, że wszystkie kobiety to latawice. Ta bierze go sposobem i mówi, że zanim ją zetnie, chce opowiedzieć mu historię. Która nigdy się nie kończy, bo za każdym razem, kiedy wstaje słońce i sułtan musi iść do roboty, żona urywa opowieść w najbardziej emocjonującym momencie, przedłużając swoje życie o kolejną noc.

Nikomu nie życzę wstąpienia w taki związek małżeński, ale na wszelki wypadek warto zapoznać się z najczęściej stosowanymi typami cliffhangerów.

Ratunku, człowiek wisi na klifie!

Typ cliffhangeru: zbliżająca się zagłada Przykład: „Na krawędzi”

Cliffhanger dosłowny, czyli sytuacja, kiedy ktoś jest na skraju skarpy, właśnie spada, spala się, topi albo zaraz zginie od wystrzelonego pocisku. Jest o włos od śmierci, jak to mawiają fryzjerzy po nieudanym balejażu.

Takim zabiegiem zaczyna się film „Na krawędzi”, który był inspiracją do powstania tego tekstu,  a jego oryginalny tytuł to… uwaga, uwaga, „Cliffhanger”! Dłonie pocą się już od pierwszej sceny, gdy Sylvester Stallone podciąga się na półce skalnej jakieś 7 000 metrów nad ziemią. A potem, w trakcie seansu, robi to jeszcze kilkukrotnie. I, cholera, to działa! Działa, bo fabuła w taki sposób pokazuje nam bohaterów, że nam na nich zależy, a sytuacja zagrożenia życia wynika z miejsca akcji (rzecz dzieje się górach), a nie z nadprzyrodzonych mocy antagonistów.

Powisieć w napięciu, patrząc jak Sylvester wisi nad przepaścią, możecie już w piątek 28 grudnia o 21:00 na kanale TNT. „Na krawędzi” wyemitowane zostanie w ramach cyklu „Piątki w akcji”.

Masz oklep!

Typ cliffhangeru: podjęcie decyzji / złożenie obietnicy Przykład: co drugi film o superbohaterach

Dotyczy to zwłaszcza pierwszych części, w których bohaterowie odkrywają swoje supermoce. Młody Peter Parker uczy się skakać po ścianach, po czym gdy już opanuje chodzenie w leginsach i sklepie facjatę jakiemuś hultajowi wyłudzającemu VAT, podejmuje decyzję strzeżenia dobra. Albo składa obietnicę hersztowi mafii paliwowej, że on jest następny w kolejce i lepiej, żeby już szykował wrotki, bo będzie dojazd. W kolejnej części oczywiście.

Powiedzieć swojej dziewczynie, że jestem jej ojcem, czy lepiej nie?

Typ cliffhangeru: mega dylemat Przykład: „Oldboy”

Mimo że „Oldboy” nie jest częścią żadnej większej całości, to kończy się cliffhangerem zmuszającym do myślenia o jego zakończeniu jeszcze przez wiele godzin, jeśli nie dni. Dojrzały mężczyzna zakochuje się na zabój w młodej dziewczynie, po to, by w scenie finałowej dowiedzieć się, że jest ona jego córką. Jeśli powie jej prawdę, to zrujnuje ich relację, jeśli zachowa ją dla siebie, kazirodcza tajemnica będzie zżerać go od środka przez resztę życia. Zobaczyłbyś kontynuację, żeby dowiedzieć się jaką decyzję podjął, co?

Oj, nie spodziewałem się tego schodząc do piwnicy

Typ cliffhangeru: wielkie odkrycie Przykład: „Planeta małp”

Wielkie odkrycie zupełnie zmieniające zasady gry lub postrzeganie świata przez głównego bohatera pojawia się zarówno w filmach science-fiction, jak i w powieściach obyczajowych. Kiedy Leo Davidson z „Planety małp” wraca na Ziemię i dowiaduje się, że rządzą nią małpy, minę ma nietęgą i chętnie by coś zrobił albo chociaż dowiedział się jak to się stało, ale historia się kończy. Przynajmniej dopóki nie powstanie sequel.

Znowu w życiu mi nie wyszło

Typ cliffhangeru: chwilowa porażka Przykład: „Avengers: Wojna bez granic”

Czy zło może pokonać dobro? No jasne, tak właśnie wygląda dorosłe życie. A czy zło może pokonać dobro w ekranizacji komiksu? Tak, ale góra na długość jednego epizodu. Jeśli Thanos obił maskę Kapitanowi Ameryce w ostatnim odcinku „Avengersów” i połowa ekipy poszła do piachu, to widz nie ma wątpliwości, że jego ulubione postacie zostaną wskrzeszone. I przebiera nogami, żeby dowiedzieć w jaki sposób wstaną z martwych.

Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

Typ cliffhangeru: fundamentalne pytanie Przykład: „Incepcja”

„Incepcja” to totalny numer 1 w moim rankingu ulubionych filmów i kończy się takim zawieszeniem na klifie, że odruchowo wyciągam telefon i dzwonię po pomoc, bo mam wrażenie, że dyndam nad przepaścią razem z głównym bohaterem. W dużym skrócie, film pyta widza, czy aby na pewno jego życie jest rzeczywiste, czy przypadkiem nie jest tylko snem? Ostatnia scena bije nas tym pytaniem z pięści w twarz i wbrew oczekiwaniom nie przynosi odpowiedzi. Co akurat w tym przypadku jest rozwiązaniem najlepszym z możliwych, bo jednoznaczna odpowiedź byłaby zwyczajnie rozczarowująca.

Ufff, w końcu zdechł! A nie, jednak żyje…

Typ cliffhangeru: sygnał, że coś się stanie Przykład: 95% amerykańskich horrorów

Kiedy jesteśmy pewni, że Michael Myers siedzi w psychiatryku, Freddy Krueger dostał kosę pod żebra, a Laleczka Chucky kopci się w piecu krematoryjnym, nagle słyszymy kroki w oddali. Albo pukanie do drzwi. Albo cienie na ścianie. Albo któraś z ocalałych postaci mówi, że ma dziwne przeczucie. I już wiadomo, że chłop jakimś cudem przeżył i za niedługo znów zobaczymy wideo-tutorial z filetowania człowieka.

Mój chłopak zdradził mnie z moją najlepszą przyjaciółką, więc prześpię się z jej chłopakiem, którego nienawidzę

Typ cliffhangeru: niespodziewany zwrot akcji Przykład: „Plotkara”

Żaden film sensacyjny nie ma tylu zwrotów akcji, co seriale obyczajowe, a już na pewno nie tyle, co te dla nastolatków. W „Plotkarze” kierunek wydarzeń zmienia się co przerwę reklamową, najlepsza przyjaciółka zostaje największym wrogiem, a potem znów wraca do łask w ciągu jednego odcinka, a w ciągle rozrastającej się sieci kontaktów seksualnych zagubiliby się nawet poliamoryści. Mimo że doskonale wiedziałem jak to działa, obejrzałem wszystkie 6 sezonów, a odkrycie, kto naprawdę jest Plotkarą przeżywałem przez resztę dnia.