Close
Close

O tym jak dobiłem do 99 kilogramów, a potem schudłem 13

Skip to entry content

Wychowałem się na muzyce promującej samostanowienie o sobie, nasiąkając przekazem motywacyjnym od 6 klasy podstawówki. Moim pierwszym idolem byłem Eminem, jednym z kolejnych Peja – osoby, których życiorysy są gotowym scenariuszem na film „od zera do bohatera”. Żywe przykłady, że od każdego dna można odbić się tak mocno, że doleci się do gwiazd. Nie jestem jakimś coachingowym świrem, po prostu od zawsze wierzyłem, że to ja jestem osobą, która ma największy wpływ na moje życie i ponosi za nie odpowiedzialność. Dlatego nie rozumiałem dlaczego ludzie otyli nie chudną, mimo że teoretycznie chcą. Przecież jeśli ktoś nie chce być gruby, wystarczy że po prostu się ogarnie i będzie mniej jeść. Co to za problem?

Zrozumiałem, kiedy dobiłem do 99 kilogramów żywej wagi.

Ale po kolei.

Młody Jan

Ani w dzieciństwie, ani w szeroko rozumianej młodości (która w moim mniemaniu wciąż trwa, ale umownie przyjmijmy, że to okres do rzucenia studiów), nigdy nie miałem problemów z nadwagą. Jako dzieciak byłem szczupły, jako nastolatek byłem szczupły, a na samym początku studiów byłem przeraźliwie chudy. Odkąd przestałem rosnąć ważyłem plus minus 80 kilogramów, co było adekwatne do moich 180 centymetrów wzrostu, jednak tuż po wyprowadzce z domu zjechałem 12 kilo w dół i wyglądałem jakby skóra miała się zaraz rozedrzeć na moich kościach.

Nagła niedowaga wynikała z beznadziejnych warunków bytowych. Pracując fizycznie po kilkanaście godzin na dobę spalałem od groma kalorii, a mając 10 złotych dziennie do wydania nie miałem jak ich uzupełnić. Po kilkukrotnej zmianie pracy na taką, w której pracodawcy udawało się wypłacać pracownikom zarobione pieniądze, wróciłem do swojej „normalnej wagi”, czyli do mniej więcej 80 kilogramów.

Przez kolejne lata nie działo się nic spektakularnego – ot, typowe życie młodego człowieka z szybkim metabolizmem, który bez problemu radził sobie ze śmieciowym żarciem i litrami alkoholu. Zmiany zaczęły się pojawiać dopiero w okolicach 25 roku życia. Kiedy rzuciłem studia i na spokojnie mogłem zająć się pracą. Z domu.

Okrągły Jan

autor zdjęcia: Fotoryka

Praca na własny rachunek we własnym domu, dla osób pracujących w biurze często wydaje się ziemią obiecaną. Zazwyczaj do momentu, aż szef nie wyśle ich na home office na dłużej niż tydzień. Odpisywanie na maile w piżamie jest super przez dwa dni w miesiącu. Później, jeśli nie masz wystarczająco dużo samodyscypliny, okazuje się, że brak odgórnej kontroli to Twoja największa zmora, a dni są piaskiem przelatującym przez palce. Wstajesz o 12, jesz śniadanie o 14, za pracę bierzesz się, kiedy większość ludzi już ją kończy i siedzisz przy kompie do północy. I jeśli nie masz wystarczająco dużo silnej woli, żeby się ogarnąć, to po kwartale marzysz o tym, by wrócić na etat. Dzisiaj jednak chcę zwrócić uwagę na inny negatywny aspekt „pracy z domu”. Na brak ruchu.

Kiedy zwolniłem się z pracy w start-upie, żeby zająć się wyłącznie blogowaniem, moja codzienna trasa skróciła się z kilku kilometrów do kilku metrów. Nawet jeśli do biura docierałem tramwajem, to i tak trzeba było dojść na przystanek, przesiąść się i często załatwić coś po drodze. Po zrezygnowaniu z etatu mój zakres ruchów zawężał się do zwleczenia się z łóżka, umycia zębów i zrobienia herbaty. Zawsze byłem dość towarzyski, więc jakaś tam aktywność pojawiała się wieczorami, kiedy po pracy wychodziłem z domu spotkać się ze znajomymi. Bilansował ją pogłębiający się nawyk jedzenia przed monitorem.

Nie wiem, czy też tak macie, ale jak intensywnie myślę, to robię się głodny. A w zasadzie nawet nie głodny, tylko mam potrzebę gryzienia. W jakiś sposób w mojej głowie proces kreatywny jest powiązany z potrzebą ruszania szczęką, w związku z czym, kiedy mam wymyślić jakąś strategię albo napisać scenariusz, włącza mi się potrzeba gryzienia. Jakbym niemal dosłownie wyciskał pomysły z tego, co mam między nimi. Siedząc i pisząc nauczyłem się pochłaniać czipsy, batony, lody, kabanosy, orzechy i w zasadzie wszystko, co było w lodówce. Jaki był tego efekt? Na początku prawie żaden. Przez 3 lata pracy w domu, przytyłem ledwo 6 kilo. Prawdziwy wjazd na masę zaczął się dopiero zeszłej zimy.

Rok 2017 był dla mnie wyjątkowo eksploatujący psychicznie i czułem się po nim totalnie wykończony. Pisanie i wydawanie „Lunatyków” zużyło całe paliwo, które w sobie miałem, a nie zapowiadało się na szybkie tankowanie. Krótkie dni, zimno i ciągła szarość za oknem też nie dodawały energii. Przez styczeń i luty czułem się jak wydmuszka, a wstanie z łóżka i ubranie się było jednym z większych sukcesów. Potrzebowałem poczuć się lepiej, więc jadłem. A w odróżnieniu od czasów studenckich, w końcu miałem na to pieniądze, więc jadłem sporo. Jedzenie było dla mnie sposobem na zniechęcenie i brak motywacji. Wiedziałem, że jak zjem coś dobrego, to brzusio będzie uśmiechnięty i świat mniej odpychający. Tym sposobem udało mi się jakoś przetrwać polską niekończącą się zimę.

A kiedy stanąłem na wadze w maju, wyświetlacz pokazał 99 kilogramów. Przekrój moich myśli w tamtej chwili można zawrzeć w wyrażeniu „o, kurwa!”.

Jan Król Fitnessu

Na co dzień nie czułem się źle. Kiedy zaczęło się robić cieplej zauważyłem, że mamy twardą wodę i część moich ubrań się skurczyła, ale nie myślałem o sobie w kategoriach „jestem gruby”. Patrząc w lustro przy myciu zębów nie widziałem drastycznej zmiany. Dopiero w momencie, gdy waga pokazała, to co pokazała, dotarło do mnie jak sytuacja wygląda w rzeczywistości. Że to już nie jest żadna „zimowa oponka” i pieszczotliwe nazywanie moich niemal stu kilo, to robienie dobrej miny do złej gry. To był zimny prysznic, wstrząs zapalający czerwoną lampkę wielkości przemysłowej chłodziarki, jednak ostateczny cios zadał Facebook. Wyświetlając wspomnienie z moim zdjęciem sprzed 4 lat, na którym – w porównaniu do stanu bieżącego – wyglądałem jakby ktoś wziął nóż do kebaba i ściął ze mnie zimowy kombinezon.

W swojej głowie cały czas byłem szczupłym człowiekiem i bardzo chciałem, żeby rzeczywistość dogoniła ten obraz. Wiedziałem, że trzeba działać natychmiast, bo jeśli przez tyle czasu nie zauważyłem, co się ze mną dzieje, to jeszcze chwila i uznam, że sylwetka beczki z piwem nie jest taka zła i zostanę uwięziony w tym kokonie z tłuszczu. Zapisałem się do dietetyka i zacząłem biegać.

Na pierwszej wizycie u Pani Dietetyk dostałem gumową pałką po głowie. Z pomiaru składu ciała wynikało, że ponad 1/4 mnie to tłuszcz, a mój wiek metaboliczny to 45 lat. Cooooo? Jak to możliwe? Przecież dopiero skończyłem 30!

Aż się zacząłem jąkać jak to usłyszałem. Nie chciałem w to uwierzyć. Było mi na maksa wstyd przed samym sobą, że do tego doprowadziłem. Po rozmowie i ustaleniu mojej motywacji, potrzeb i planu działania, dostałem solidną rozpiskę jedzeniową z jadłospisem na cały tydzień i tabelką, co ile ma białka, tłuszczu i węglowodanów. To było jak połknięcie czerwonej pigułki przez Neo. Zacząłem widzieć kod Matrixa.

Przestałem postrzegać jedzenie jako przekąski, słodycze, przystawki, dania główne, desery i napoje, a zacząłem widzieć tam kalorie i skład. I odkrywać, że połowa produktów z dopiskiem „fit” na etykiecie, wcale takie fit nie jest. „Light” podobnie. „Bio” też. Przy czym i tak największym zaskoczeniem dla mnie było to, że alkohol ma kalorie. Jak to, to kilka piwek nie przelatuje przez człowieka jak woda? Niemożliwe.

Kupiłem mini-wagę w Rossmannie, odinstalowałem UberEatsa w telefonie i wróciłem do biegania. Miałem już kilka podejść do tej formy aktywności fizycznej, ale najpierw przeszkodził mi smog i zima, a potem „Dom z papieru” na Netflixie. Tym razem wjechałem w temat na pełnej: miałem dobrze dobrane do mojego typu stopy buty, seksualnie niebezpieczne leginsy, szybkoschnącą koszulkę i turbo przekminioną playlistę. I od kopa przebiłem 10 kilometrów.

Nie wiem jak czuł się Aleksander Macedoński, kiedy młócił Persów, ale podejrzewam, że czuł się jak ja, tylko ze świadomością, że ma gorsze ciuchy. Bieganie i systematyczne przekraczanie własnych granic było nieanimowaną reklamą Red Bulla. Człowiek dostawał skrzydeł i leciał nad miastem.

Przynajmniej do momentu, aż nie wypadł mi dysk.

Jan Spacerowicz, Jan Matematyk

Po tym jak zniszczyłem sobie kręgosłup od biegania, czułem, że jestem na krawędzi. Nie dość, że już nie dostawałem 3 razy w tygodniu zastrzyku endorfin, po którym rosłem pół metra w górę, to przez pierwsze kilka dni chciało mi się płakać, gdy musiałem się schylić i zawiązać buta. To nie było użalanie się nad sobą, tylko ucisk przemieszczonego kręgu na nerw lewej nogi. Bolało. Bardzo.

Zostało mi przygotowywanie 4 posiłków dziennie po 500 kalorii każdy, odważanie każdego składnika z osobna i wyczekiwanie tego jednego dnia w tygodniu, kiedy mogę zjeść coś na mieście. Coś, co będzie tak obrzydliwie tłuste, że popłaczę się ze szczęścia jak wezmę to do ust. I chodzenie. Pani Dietetyk zaleciła minimum 6 000 kroków dziennie, a że już nie biegałem, to jakoś musiałem wyrobić tę normę – co przypominam, że nie było takie łatwe pracując w domu – więc chodziłem na siłę. W sensie, bez jakiegoś konkretnego powodu, byleby tylko wyrobić plan.

Chodzenie tak bardzo weszło mi w nawyk, że nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałem komunikacją miejską, a po pół roku nabijam średnio 10 000 kroków w ciągu dnia.

Tłuste jedzenie to cholerny nałóg. Uzależniłem się

Po 6 miesiącach diety – a w zasadzie, to po 6 miesiącach pilnowania tego co i ile jem – schudłem 13 kilogramów.

Pierwsze tygodnie były dość łatwe. Byłem nakręcony, żeby zrzucić z siebie te beczki smalcu, które zawisły mi na twarzy i brzuchu, więc zamiast pacierza rano i przed spaniem, czytałem maila z instrukcjami od Pani Dietetyk i konsekwentnie jechałem z tematem. Na kontroli po półtora miesiąca wyszło, że zrzuciłem 6,5 kilo, więc duma tak mnie rozpierała, że prawie przebiłem głową sufit. Problemy zaczęły się pojawiać, kiedy ten początkowy głos krzyczący „chcę być szczupły!” zaczął cichnąć, a coraz głośniejszy zaczął się stawać „ale bym zjadł trzypiętrowego burgera z bekonem i miskę frytek z majonezem! NATYCHMIAST!!!!!!!”.

Jedzenie, które dostałem w rozpisce było smaczne i – co równie ważne – nie byłem po nim głodny. Jedząc pierwsze śniadanie, drugie śniadanie, obiad i kolację według zaleceń, nie miałem potrzeby dojadać. Nie odczuwałem głodu. Fizycznego. Zacząłem za to odczuwać kurewski głód psychiczny.

Mimo że mój organizm nie potrzebował dodatkowych kalorii, to głowa mówiła mi, że muszę zjeść pizzę. Albo ramen. Albo kubełek classic z KFC. Albo schabowego zapiekanego z serem i pieczarkami. W zasadzie, to nawet mógłby być bez tego sera i pieczarek. BYLEBY BYŁ TŁUSTY! TŁUSTY I W CHOLERĘ SŁONY!!! I PRZEDE WSZYSTKIM TERAAAAAZ!!!!!!!

Czułem, że jestem uzależniony. Że tak jak ludzie uzależnieni od kokainy, wiedzą, że po wciągnięciu kreski grubości małego palca będą królami świata, tak ja wiedziałem, że po pochłonięciu małych frytek belgijskich z sosem miodowo-musztardowym będę czuł się lepiej. Nie, „lepiej” to złe słowo. BĘDĘ CZUŁ SIĘ JAK MŁODY BÓG! SZYBKO, DAJCIE MI COŚ OCIEKAJĄCEGO TŁUSZCZEM, BO ZARAZ ZWARIUJĘ!!! GDZIE JEST NAJBLIŻSZA BUDA Z KEBABAMI?????

Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale to faszerowanie od małego mielonymi z ziemniakami musiało mieć jakieś konsekwencje. I najwyraźniej ma. Oczywiście nie jestem naukowcem i nie prowadziłem badań, które pokazałyby bezpośrednie powiązanie między ładowaniem w siebie pierogów ze skwarkami od dzieciństwa i silną potrzebą pochłaniania tłustego żarcia w dorosłym życiu, ale jeśli miałbym strzelać, co miało wpływ na tę sytuację, to wystarczyłby mi jeden pocisk.

Ta walka z samym sobą, żeby nie wejść na KFC Dostawa i nie zamówić wszystkiego co mają w ofercie była wykańczająca. Cały mój wysiłek związany z chudnięciem tak naprawdę nie dotyczył ciała, tylko psychiki. A konkretnie walki z głęboko zakorzenionymi gównianym nawykami. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” mówi stare góralskie przysłowie i siedząc w prawie stukilogramowym Janie zmieniłem spojrzenie na grubych ludzi. Dalej uważam, że pozbycie się kilogramów to kwestia chęci i determinacji, ale teraz już wiem, jak frustrujące to może być. Ile trudu trzeba w to włożyć i jakie przeszkody pokonać. A raczej pokonywać każdego dnia. W kółko i w kółko, i w kółko, i w kółko, i w kółko.

I że czasem po wizycie u dietetyka warto pójść na wizytę do psychoterapeuty.

(niżej jest kolejny tekst)

Cliffhanger – czemu film się urywa, gdy akurat mają się całować?

Skip to entry content

wpis jest wynikiem współpracy z kanałem TNT

Co to jest cliffhanger i czemu w ogóle miałoby Was to interesować? Cliffhangery wzięły się z literatury, a obecnie są wykorzystywane w serialach i tasiemcowych filmach. Po co? Po to, by utrzymać uwagę odbiorców.

Cliffhanger (z angielskiego „zawieszenie na krawędzi klifu”) – nagłe urwanie wątku toczącej się historii. Zakończenie epizodu w momencie, kiedy główny bohater jest w środku konfliktu, dowiedział się szokujących rewelacji lub dosłownie wisi na klifie.

Zabiegu tego używa się, by mieć pewność, że czytelnik nie straci zainteresowania historią bohatera w trakcie przerwy. I kupi kolejny tom książki albo pójdzie na kolejną część filmu do kina.

Innymi słowy, cliffhanger, to ten moment, kiedy dwójka postaci, którym kibicujemy od samego początku w końcu ma się pocałować i… właśnie wtedy wjeżdżają końcowe napisy. Albo reklamy. Chamskie urwanie wątku potrafi podnieść ciśnienie lepiej niż list z Urzędu Skarbowego, a jeśli nie byłem zatopiony w historii po szyję, to zwyczajnie wychodzę z tego bagna i porzucam serial. Za to nieoczywiste zakończenie rozwiązujące główną intrygę i zgrabnie wprowadzające nową, sprawia, że jaram się nim jeszcze bardziej i czekam z hajsem w dłoni na kolejny sezon.

Według większości źródeł, pierwszym dziełem, w którym pojawił się cliffhanger był arabski zbiór „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, który opowiada historię sułtana Szachrijara i jego żony Szeherezady. Sułtan, turbo mizogin, tuż po nocy poślubnej chce ściąć żonę, bo uroiło mu się, że wszystkie kobiety to latawice. Ta bierze go sposobem i mówi, że zanim ją zetnie, chce opowiedzieć mu historię. Która nigdy się nie kończy, bo za każdym razem, kiedy wstaje słońce i sułtan musi iść do roboty, żona urywa opowieść w najbardziej emocjonującym momencie, przedłużając swoje życie o kolejną noc.

Nikomu nie życzę wstąpienia w taki związek małżeński, ale na wszelki wypadek warto zapoznać się z najczęściej stosowanymi typami cliffhangerów.

Ratunku, człowiek wisi na klifie!

Typ cliffhangeru: zbliżająca się zagłada Przykład: „Na krawędzi”

Cliffhanger dosłowny, czyli sytuacja, kiedy ktoś jest na skraju skarpy, właśnie spada, spala się, topi albo zaraz zginie od wystrzelonego pocisku. Jest o włos od śmierci, jak to mawiają fryzjerzy po nieudanym balejażu.

Takim zabiegiem zaczyna się film „Na krawędzi”, który był inspiracją do powstania tego tekstu,  a jego oryginalny tytuł to… uwaga, uwaga, „Cliffhanger”! Dłonie pocą się już od pierwszej sceny, gdy Sylvester Stallone podciąga się na półce skalnej jakieś 7 000 metrów nad ziemią. A potem, w trakcie seansu, robi to jeszcze kilkukrotnie. I, cholera, to działa! Działa, bo fabuła w taki sposób pokazuje nam bohaterów, że nam na nich zależy, a sytuacja zagrożenia życia wynika z miejsca akcji (rzecz dzieje się górach), a nie z nadprzyrodzonych mocy antagonistów.

Powisieć w napięciu, patrząc jak Sylvester wisi nad przepaścią, możecie już w piątek 28 grudnia o 21:00 na kanale TNT. „Na krawędzi” wyemitowane zostanie w ramach cyklu „Piątki w akcji”.

Masz oklep!

Typ cliffhangeru: podjęcie decyzji / złożenie obietnicy Przykład: co drugi film o superbohaterach

Dotyczy to zwłaszcza pierwszych części, w których bohaterowie odkrywają swoje supermoce. Młody Peter Parker uczy się skakać po ścianach, po czym gdy już opanuje chodzenie w leginsach i sklepie facjatę jakiemuś hultajowi wyłudzającemu VAT, podejmuje decyzję strzeżenia dobra. Albo składa obietnicę hersztowi mafii paliwowej, że on jest następny w kolejce i lepiej, żeby już szykował wrotki, bo będzie dojazd. W kolejnej części oczywiście.

Powiedzieć swojej dziewczynie, że jestem jej ojcem, czy lepiej nie?

Typ cliffhangeru: mega dylemat Przykład: „Oldboy”

Mimo że „Oldboy” nie jest częścią żadnej większej całości, to kończy się cliffhangerem zmuszającym do myślenia o jego zakończeniu jeszcze przez wiele godzin, jeśli nie dni. Dojrzały mężczyzna zakochuje się na zabój w młodej dziewczynie, po to, by w scenie finałowej dowiedzieć się, że jest ona jego córką. Jeśli powie jej prawdę, to zrujnuje ich relację, jeśli zachowa ją dla siebie, kazirodcza tajemnica będzie zżerać go od środka przez resztę życia. Zobaczyłbyś kontynuację, żeby dowiedzieć się jaką decyzję podjął, co?

Oj, nie spodziewałem się tego schodząc do piwnicy

Typ cliffhangeru: wielkie odkrycie Przykład: „Planeta małp”

Wielkie odkrycie zupełnie zmieniające zasady gry lub postrzeganie świata przez głównego bohatera pojawia się zarówno w filmach science-fiction, jak i w powieściach obyczajowych. Kiedy Leo Davidson z „Planety małp” wraca na Ziemię i dowiaduje się, że rządzą nią małpy, minę ma nietęgą i chętnie by coś zrobił albo chociaż dowiedział się jak to się stało, ale historia się kończy. Przynajmniej dopóki nie powstanie sequel.

Znowu w życiu mi nie wyszło

Typ cliffhangeru: chwilowa porażka Przykład: „Avengers: Wojna bez granic”

Czy zło może pokonać dobro? No jasne, tak właśnie wygląda dorosłe życie. A czy zło może pokonać dobro w ekranizacji komiksu? Tak, ale góra na długość jednego epizodu. Jeśli Thanos obił maskę Kapitanowi Ameryce w ostatnim odcinku „Avengersów” i połowa ekipy poszła do piachu, to widz nie ma wątpliwości, że jego ulubione postacie zostaną wskrzeszone. I przebiera nogami, żeby dowiedzieć w jaki sposób wstaną z martwych.

Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

Typ cliffhangeru: fundamentalne pytanie Przykład: „Incepcja”

„Incepcja” to totalny numer 1 w moim rankingu ulubionych filmów i kończy się takim zawieszeniem na klifie, że odruchowo wyciągam telefon i dzwonię po pomoc, bo mam wrażenie, że dyndam nad przepaścią razem z głównym bohaterem. W dużym skrócie, film pyta widza, czy aby na pewno jego życie jest rzeczywiste, czy przypadkiem nie jest tylko snem? Ostatnia scena bije nas tym pytaniem z pięści w twarz i wbrew oczekiwaniom nie przynosi odpowiedzi. Co akurat w tym przypadku jest rozwiązaniem najlepszym z możliwych, bo jednoznaczna odpowiedź byłaby zwyczajnie rozczarowująca.

Ufff, w końcu zdechł! A nie, jednak żyje…

Typ cliffhangeru: sygnał, że coś się stanie Przykład: 95% amerykańskich horrorów

Kiedy jesteśmy pewni, że Michael Myers siedzi w psychiatryku, Freddy Krueger dostał kosę pod żebra, a Laleczka Chucky kopci się w piecu krematoryjnym, nagle słyszymy kroki w oddali. Albo pukanie do drzwi. Albo cienie na ścianie. Albo któraś z ocalałych postaci mówi, że ma dziwne przeczucie. I już wiadomo, że chłop jakimś cudem przeżył i za niedługo znów zobaczymy wideo-tutorial z filetowania człowieka.

Mój chłopak zdradził mnie z moją najlepszą przyjaciółką, więc prześpię się z jej chłopakiem, którego nienawidzę

Typ cliffhangeru: niespodziewany zwrot akcji Przykład: „Plotkara”

Żaden film sensacyjny nie ma tylu zwrotów akcji, co seriale obyczajowe, a już na pewno nie tyle, co te dla nastolatków. W „Plotkarze” kierunek wydarzeń zmienia się co przerwę reklamową, najlepsza przyjaciółka zostaje największym wrogiem, a potem znów wraca do łask w ciągu jednego odcinka, a w ciągle rozrastającej się sieci kontaktów seksualnych zagubiliby się nawet poliamoryści. Mimo że doskonale wiedziałem jak to działa, obejrzałem wszystkie 6 sezonów, a odkrycie, kto naprawdę jest Plotkarą przeżywałem przez resztę dnia.

Ile kosztuje wydanie książki w self-publishingu? Jakieś 37 200zł

Skip to entry content

Kiedy media poruszają temat self-publishingu, najczęściej robią to w kontekście zysku. Jest ktoś choć trochę zainteresowany rynkiem wydawniczym, kto nie wie jak duża przepaść dzieli wynagrodzenie dla autora z jednego sprzedanego egzemplarza w modelu self-publishingowym i w wariancie z wydawcą? Tak? To w skrócie: we współpracy z dużym wydawnictwem, przy dobrych wiatrach, dostajesz 10% z ceny sprzedaży, wydając się samemu od 50% w górę.

Zakładając, że średnia cena książki w Polsce to 40zł, w pierwszej opcji są to maksymalnie 4 zł brutto, w drugiej minimum 20. Najczęściej jednak 3zł przy wydawnictwie i 30zł przy publikowaniu się samemu. Spora różnica? No, raczej. W pierwszym wariancie nie starcza Ci nawet na 2forU w Maku, w drugim możesz zabrać koleżankę na Happy Meala i jeszcze zostanie Ci na oranżadę.

Jest tylko jedna kwestia, która często bywa przemilczana przy huraoptymizmie związanym z zyskami w self-publishingu: koszty. Autor wydając się samemu ponosi WSZYSTKIE koszty. Zarówno „Lunatyków” jak i „To tylko seks” wydałem samodzielnie, tak że trochę o kosztach wiem.

Jaki koszt powstania książki ponosi autor przy self-publishingu?

(wszystkie poniższe kwoty, to wyliczenia oparte na mojej ostatniej powieści – „To tylko seks” – liczącej 300 000 znaków i podane są wraz z VATem, w zależności od typu książki, objętości i poziomu tekstu, poszczególne składowe mogą pójść w górę lub w dół)

Redakcja. Z punktu widzenia czytelnika kwestia najistotniejsza, z punktu widzenia autora temat często pomijany. Dzięki dobrej redakcji z piramidalnych głupot może powstać książka całkiem znośna. To redaktor odpowiada za wyłapanie nielogicznych zachowań bohaterów, rozmijania się z realiami, czy wycięcie fragmentów ciągnących się w nieskończoność rozdziałów.

Redakcja jest jak dobry warsztat samochodowy – z Poloneza Caro może zrobić samochód. Niestety, wielu autorów przekonanych o swym geniuszu, nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że ich tekst mógłby wymagać poprawek. Odpuszcza redakcję wierząc, że ich książka to Bentley Continental, gdy w rzeczywistości to bity Fiat Multipla.

Ile to kosztuje? Profesjonalna redakcja w Twardej Oprawie, prowadzonej przez Kingę Rak, to około 2 300zł.

Korekta. To nie tylko przecinki. To również zapis dialogów, liczb, dat, nazw własnych i drugie sito wyłapujące wszelkie błędy.

Ile to kosztuje? Korekta, w tym samym miejscu co wyżej, to około 1 600zł.

Okładka. W kwestii promocji i sprzedaży kluczowy element.

Stare góralskie przysłowie mówi „nie oceniaj książki po okładce”. Realia rynku mówią „z brzydką okładką książki nie sprzedasz”. W środku możesz mieć materiał na Paszport Polityki, ale jeśli opakowanie będzie odstraszać, to nikt się o tym nie dowie. Możesz się wściekać i przeklinać stwórcę, ale właśnie tak to działa. Dlatego nie warto przycinać na dobrym grafiku, czy ilustratorze, zwłaszcza, że nie są to wyjątkowo drogie rzeczy, a jeśli projekt faktycznie będzie ładny, ludzie sami będą wrzucać zdjęcia książki na Instagrama, robiąc Ci darmową promocję.

Wyjątkiem są tu czytelnicy kryminałów – im bardziej okładka przypomina sklejkę w Paincie, tym większe prawdopodobieństwo, że kupią dany tytuł.

Ile to kosztuje? U Agaty Dębickiej piękna okładka oparta na ilustracji to około 1 200zł.

Skład. Czyli to jak tekst wygląda po wydrukowaniu. Konkretnie, to jak wygląda strona tytułowa rozdziału – czy są wodotryski, upiększacze, cudawianki? Jak wygląda strona w środku rozdziału – jakie marginesy, interlinia, numerowanie, tytuł rozdziału w rogu, nazwisko autora w drugim, telefon do Telepizzy w trzecim? Podzielenie zdań na linijki, tak by między wszystkimi słowami był dokładnie takim sam odstęp.

Ile to kosztuje? Sprawny i fachowy skład w Zuchowym Studiu to około 700zł.

Druk. W przypadku powieści, w której rdzeniem jest słowo pisane, najczęściej jedyny kolorowy element to okładka, przez co koszt druku jest stosunkowo niewielki. W zależności od liczby stron i rodzaju papieru jaki wybierzemy, to od 4 do 7 złotych za egzemplarz przy nakładzie 1000 sztuk. Przy tematach gęściej ilustrowanych, typu poradnik z obrazkami, robi się z tego kilkanaście złotych, a przy książkach dla dzieci, czy publikacjach kulinarnych, cena dochodzi do kilkudziesięciu złotych. Czyli na granicy opłacalności.

Ile to kosztuje? Za druk 1100 egzemplarzy „To tylko seks” liczących 280 stron, z okładką z kredą matową 300 gram i papierem w środku ecobook 80 gram, zapłaciłem 5500zł w Drukarni Sowa.

Jaki koszt promocji książki ponosi autor przy self-publishingu??

Strona sprzedażowa. Po okładce to chyba najważniejszy element całego self-publishingu. Jeśli zastanawiasz się, czy warto ją mieć, to znaczy, że absolutnie nie masz pojęcia o sprzedaży. Mamy XXI wiek, algorytm Facebooka wie o Tobie więcej niż własna matka, a pogodę częściej sprawdzasz wpisując nazwę miasta w Google, niż wyglądając za okno. Jeśli nie da się czegoś znaleźć w wyszukiwarce, to znaczy, że nie istnieje. A niełatwo sprzedać coś, czego nie ma.

Strona sprzedażowa to wizytówka Twojej książki w sieci i jednocześnie Twoja własna księgarnia. Miejsce, w którym potencjalny czytelnik może ją obejrzeć, dowiedzieć się co jest w środku i przede wszystkim kupić. To, jak będzie wyglądała, ile treści na niej umieścisz i w jakiej formie, a przede wszystkim, czy w ogóle się otworzy, decyduje o tym, czy ktoś kliknie magiczny przycisk „zamów”, a potem „zapłać”.

Widziałem naprawdę wiele stron sprzedażowych powstałych na zlecenie, wydawać by się mogło, dużych i poważnych wydawnictw, a wyglądały jak śniadanie po przejściu przed układ pokarmowy. I zgadnij: co? Nie kupiłem tych książek, mimo że byłem nimi zainteresowany. Zaryzykowałbyś obiad w restauracji, która z zewnątrz wygląda jak melina?

Ile to kosztuje? Responsywna strona internetowa z podpiętymi płatnościami, regulaminami, wizualizacjami książki i wsparciem technicznym, to 3000zł u Andrzeja Kozdęby z Brave New.

Film promocyjny. Żyjemy w dobie treści wizualnych z naciskiem na wideo, dlatego Youtube już lata temu zaorała blogosferę pod kątem zasięgów, a Instastories jest trendującą formą komunikacja. To pierwszy powód, dla którego powinieneś mieć film opowiadający o Twojej książce. Drugi jest taki, że jeśli zdecydowałeś się napisać powieść, czyli najtrudniejszą formę literacką z punktu widzenia promocji, to zwiastun filmowy jest najsensowniejszym pomysłem, żeby pokazać „co jest w środku”.

W przypadku poradników sprawę załatwia wrzucenie spisu treści, w przypadku biografii pokazanie facjaty osoby, której dotyczy książka. Przy beletrystyce niestety to nie działa. Stawanie na głowie i kręcenie się wokół własnej osi również. Mając do czynienia z fabułą możemy oczywiście pokazać czytelnikom jej fragmenty, ale działa to głównie na osoby, które są już na tyle zainteresowane danym tytułem, by poświęcić swój czas na czytanie. Większość chce, żeby przekazać im w maksymalnie kilkudziesięciosekundowym skrócie „o czym to, do cholery, jest?” .

I na to pytanie zrozumiale odpowiada film.

Ile to kosztuje? U Michała Sulicha z Salty Skills Films, wideo do internetu z dwoma aktorami, lektorem i scenariuszem nawiązującym do książki, to 4000zł.

Grafiki promocyjne. Sam film, to oczywiście za mało. Żeby kampania promująca Twoją książkę miała sens, czyli żeby ktoś ją kupił, materiałów promocyjnych potrzebujesz przynajmniej kilkanaście. Zazwyczaj odbiorca musi spotkać się kilka razy z informacją o produkcie, żeby w ogóle odnotował jego istnienie, przekonanie go do podjęcia decyzji zakupowej wymaga jeszcze większej aktywności.

W trakcie przedsprzedaży „To tylko seks” publikowałem zarówno filmy promocyjne, materiały od patronów, zdjęcia książki, fragmenty tekstu, jak i grafiki przedstawiające bohaterów powieści, a i tak wiem, że powinienem zrobić więcej.

Ile to kosztuje? Koszt 7 ilustracji z sylwetkami bohaterów, narysowanych przez Agatę Dębicką, to 1500zł.

Sesja zdjęciowa. Po co i na co to komu? Profesjonalne zdjęcia autora i książki przydadzą się:

a) na stronę internetową, bo selfie w kiblu średnio uwiarygadnia Cię przed potencjalnymi czytelnikami

b) do mediów społecznościowych, by pokazać ludziom, że książka nie jest tylko wizualizacją sklejoną w Photoshopie, ale naprawdę istnieje

c) do mediów nie-społecznościowych, żeby miały co pokazać w artykule, kiedy informacja prasowa o Twojej książce powali ich na kolana i będą chcieli o niej napisać, a fota zrobiona tosterem w nieoświetlonej piwnicy średnio będzie się nadawać

d) dla patronów, bo wiesz, że powinieneś mieć patronów medialnych książki i to, jak zaprezentują ją w swoich kanałach, wpłynie na to, ile sztuk zejdzie w przedsprzedaży?

Ile to kosztuje? Profesjonalna sesja zdjęciowa u uzdolnionego Marcina Malickiego, to 1400zł.

Reklama na Facebooku. Za darmo umarło. To że Facebook nie pobiera opłaty za założenie profilu promującego Twoją działalność, nie znaczy, że jest instytucją charytatywną. Nawet jeśli masz turbozaangażowaną społeczność, to na pewnym etapie za dotarcie do niej trzeba zapłacić. Zwłaszcza za dotarcie z komunikatem sprzedażowym.

Ile to kosztuje? Od 1 grosza, do nieskończoności, przy czym sugerowałbym mieć większy budżet na sponsorowanie treści niż mniejszy. Wydając „To tylko seks” zakładałem, że reklama na Facebooku będzie mnie kosztować 3000 złotych, co w moich wyliczeniach było optymalnym budżetem. Skończyło się na tysiącu, ponieważ przez „seks” w tytule, algorytm stwierdził, że próbuję sprzedać usługi dla dorosłych i banował mi reklamy.

Coś jeszcze? Tak. Pół roku pracy

Mało kto bierze to pod uwagę, ale powieści ani nie piszą, ani nie wydają się same. To praca na pełen etat, a tuż przed premierą, bywa, że i na półtora etatu.

Wszystkie działania, które wymieniłem wyżej musisz zaplanować, najlepiej równolegle z pracą nad tekstem, a przede wszystkim znaleźć osoby, które je zrealizują. Trafić na niekompetentnych ludzi, którzy powiedzą, że postawią Ci stronę sprzedażową za dwie stówki, po czym skasują zaliczkę i przestaną odpisywać na maile, jest naprawdę łatwo. Trudno za to opanować emocje w momencie, kiedy dochodzi do Ciebie, że straciłeś półtora miesiąca i znów jesteś w punkcie wyjścia, bo chciałeś oszczędzić kilka złotych.

Przy „Lunatykach”, mimo że był to mój debiut wydawniczy, zaliczyłem tylko kilka małych wpadek, a całość pracy nad książką zajęła mi 12 miesięcy. Napisanie i wydanie „To tylko seks” trwało połowę tego czasu. Z jednej strony, dlatego że nie była to taka kobyła jak mój debiut („Lunatycy”, to ponad 600 000 znaków!), a z drugiej, dzięki doświadczeniu i wiedzy jak wygląda cały proces i gdzie są punkty zapalne, potrafiłem go zoptymalizować. Choć i tu nie obyło się bez potknięć i zarwanych nocy.

Ile to kosztuje? W zależności od kosztów życia w danym mieście, może to wyglądać różnie, 6 miesięcy w Krakowie w standardzie nie-studenckim, to od 15 000zł wzwyż.

To ile w końcu kosztuje ten cały self-publishing?

Sumując wyliczenia, które podałem powyżej, same koszta podwykonawców to 22 200zł brutto, przy czym, są to oczywiście ceny dla osób z ulicy. U mnie suma faktur stanęła na 14 900zł, bo z większością wymienionych wyżej osób znam się osobiście i część wykonała swoją pracę za półdarmo, za co jestem im ogromnie wdzięczny.

Licząc więc całkowity koszt wydania „To tylko seks” (niecałe 300 000 znaków, 1100 sztuk nakładu) po stawkach rynkowych i wliczając w to koszt swojej pracy, a konkretnie pół roku życia w jednym z największych polskich miast, dobijamy do 37 200zł brutto.

Mało? Dużo? Ciekaw jestem Twojej opinii.

zdjęcia w nagłówku pochodzą od czytelników, którzy opisali je hashtagiem #jestempatronem na Instagramie