Lotnisko w Pyrzowicach, siedzimy z Wiktorem na tarasie widokowym i podziwiamy technikę odśnieżania pasa startowego przez 6 spychaczy i autobus, czekając na nasz samolot. Pląsom dużych samochodów po dywanie z białego puchu przypatruje się też małżeństwo z kilkuletnim dzieckiem. Małym, ale na tyle dużym, że potrafi już mówić. I pytać. O wszystko.
– Mama, mama, a co te auta robią?
– Odśnieżają pas startowy Oleńko.
– A muszą to robić samochody, a nie może jakiś pan z łopatą?
– Nie Oleńko, płyta lotniska jest za duża, żeby ktoś sam ją odśnieżał.
– Czemu?
– Tak jest łatwiej po prostu.
– A czemu te auta jadą jedno za drugim, a nie obok siebie?
– Bo tak muszą jechać.
– Ale czemu? Przecież jakby jechały obok siebie to by szybciej odśnieżyły pal startowy.
– „Pas startowy” Olu, nie „pal”.
– Ale mama, czemu nie jadą obok siebie?
– Nie wiem Olu. Musiałabyś spytać tego pana w niebieskim kombinezonie, bo ja nie wiem.
– A czemu ty mama nie spytasz, jak nie wiesz?
– Ja jestem dorosła Olu, mnie nie wypada.
Przysłuchując się tej rozmowie nagle mnie olśniło, że faktycznie tak jest. Że ludzie kończący etap edukacji, po którym idą do pracy na pełen etat, uznawani są za dorosłych i od momentu wypalenia tego stygmatu na pasku wypłaty, drastycznie zmienia im się zakres praw, obowiązków i przywilejów. O ile w bycie dzieckiem naturalnie i trwale wpisane jest dociekanie, drążenie i odkrywanie, o tyle w przypadku dorosłych, jest to już dużo mniej akceptowalne społecznie, a w zasadzie wręcz naganne.
Jakoś tak dziwnie się przyjęło, że dorosły, to człowiek, któremu już skończył się czas na poznawanie. On ma po prostu wiedzieć. Lub, najzgrabniej jak tylko jest w stanie, zamaskować tę niewiedzę.
To absurdalne, ale o dorosłości stanowi niepytanie. Im mniej drążysz codzienność, złożoność świata, to czemu samoloty nie są zbudowane z tego samego materiału co czarne skrzynki, kromki spadają masłem do dołu, a Kate Winslet nie wciągnęła Leonardo DiCpario na dryfującą deskę w ostatniej scenie Titanica, mimo, że oboje by się zmieścili, tym bardziej poważnym człowiekiem jesteś. Utarło się, że zadawanie pytań obnaża niewiedzę, na którą mogą pozwolić sobie tylko dzieci z racji ich wieku. I wyrzutki społeczeństwa, zepchnięte z maty szacunku.
Mimo, że gdyby nie ciągłe dociekanie i przewiercanie zagadnień na wylot, nigdy nie dokonałby się postęp cywilizacyjno-technologiczny i dziś oglądalibyśmy telewizję przy świeczkach, to jest to postrzegane negatywnie. Mimo, że bez podważania istniejących teorii, wciąż myślelibyśmy, że Ziemia jest płaska, to tego typu postawa nie jest premiowana. Mimo, że gdyby nie ciągłe rzucanie „czemu tak?”, „a dlaczego?”, „z czego to wynika?”, „skąd to się wzięło?”, modernizacja, ani restrukturyzacja żadnej firmy nie mogłaby mieć miejsca, to w codziennym życiu ludzie uważają, że te pytania to powód do wstydu. To głupie, ale tak jest.
Dorosłym nie wypada pytać, dorosłym nie wypada nie wiedzieć, dorosłym nie wypada być ciekawym świata. Jak to dobrze, że mentalnie wciąż jestem dzieciakiem.
Bloguję ponad 3 lata, od 2 zarabiam na blogu, a od 1 czerwca 2014 utrzymuję się tylko i wyłącznie z niego, bez dorabiania gdzieś na boku. Rewelacja do sześcianu i przeogromnie satysfakcjonujące, że zrobiłem sobie pracę z hobby, a luźny wytwór mojej wyobraźni zamieniłem w realny sposób na życie. Polecam każdemu! Jednak jeśli już się za to bierzecie, to róbcie to profesjonalnie, bo czasem serce mi się kraje i świnka skarbonka zakrywa oczy ze wstydu, jak widzi totalną amatorszczyznę powstałą w wyniku współpracy komercyjnej.
Ja wiem, że nie od razu Pendolino zbudowano, każdy jakoś zaczyna i nikt od samego startu nie jest Stephenem Hawkingiem marketingu. Wiem. Stąd ten tekst, który nie ma na celu wykpić, a wskazać blogerom najgorsze błędy, które popełniają w działalności komercyjnej i przestrzec przed nimi w przyszłości. Po to, żeby wszystkim żyło się lepiej, czytelnicy nie krzyczeli „sprzedałeś się !!!1!!1jedenjedenaście”, Wam wpadało więcej hajsu, a reklamodawcy po kolejnej kampanii nie dochodzili do wniosku, że „ci blogerzy to banda partaczy i lepiej rozpikselować banerek na Kwejku”.
No to po kolei, co jest nieprofesjonalnego przy akcjach reklamowych na blogach?
Wstydzenie się reklamy przed czytelnikami
Z bólem piszę te słowa, ale wciąż są autorzy, dla których współpraca komercyjna to rysa na wizerunku, którą mogą wytknąć czytelnicy, więc starają się ją przed nimi ukryć. „Zasłaniając” posta reklamowego po godzinie od publikacji „normalnym” postem lub w ogóle nie linkując go na fanpage na Facebooku. Czyli sprawiając tym samym, że – w zależności od przyzwyczajeń odbiorców danego twórcy – nie zobaczy go od 30% do 70% osób.
Pomijając moralny aspekt tego zachowania, to z biznesowego punktu widzenia strzelasz sobie w kolano. Bo sponsorzy po zakończeniu kampanii chcą raporty. I je porównują. I widzą, że z tą ilością odsłon na tekście reklamowym coś się nie zgadza. Więc jak myślisz, wrócą do Ciebie z kolejną propozycją lub polecą komuś innemu?
Brak selekcji współprac
Absolutnie nie mam nic do szafiarek, z kilkoma jestem prywatnie w zażyłych kontaktach, ale to niestety tyczy się głównie tej grupy. Często nie zastanawiają się, czy dany produkt faktycznie do nich pasuje, jest zgodny z tym co komunikują na blogu albo czy nie współpracowały z ich bezpośrednią konkurencją tydzień temu, tylko biorą wszystko jak leci. I potem okazuje się, że w jednym miesiącu reklamują trzy marki piwa albo pozują w skórzanych kurtkach, mimo, że od dawna są wegankami i walczą o prawa zwierząt.
I potem trzeba wstydzić się akcji przed czytelnikami.
Robienie akcji na odwal się
Bo nie wczytała się w brief, bo nie zrozumiała o co chodzi w kampanii, bo nie zastanowiła się jak to kreatywnie pokazać na blogu. Bo jej się, nie chciało. Wybaczcie dziewczyny, ale przez to, że statystycznie jest Was więcej niż facetów, to najczęściej dotyczy właśnie Was.
„To”, czyli podchodzenie do reklamy jak do zła koniecznego, zadania, które najlepiej odbębnić z jak najmniejszym zaangażowaniem, jak egzamin na studiach, i mieć to już z głowy, a nie potraktować jako wyzwanie i okazję do zrobienia czegoś absolutnie oszałamiającego. Czegoś po czym czytelnicy napiszą „wpis życia!”, a klient będzie podawał Cię za wzór do naśladowania przy kolejnych kampaniach.
Zamiast tego, często widzę 2 akapity wyklepane na telefonie godzinę przed publikacją i jedno, góra dwa, arcy nudne zdjęcia, na których produkt wygląda jak szpinak między zębami. No, statuetki Effie to za to nie będzie.
Brak indywidualnego podejścia
Ja rozumiem, że można mieć wypracowane, sprawdzone schematy jak robić recenzję filmu, jak test słuchawek, a jak konkurs z błyszczykami do rozdania. Rozumiem jak najbardziej, bo też staram sobie ułatwiać życie, a nie utrudniać, ale to nie może być „kopiuj-wklej”, gdzie zmienia się tylko nazwa marki. Zostawcie tę metodę „redaktorom” naTemat. Serio, mierzcie wyżej, bo dno jest już ich pełne.
Chwalenie się prezentami. Za darmo
Wiem jakie to miłe, gdy dostajesz pierwszy dar losu i napawa Cię duma, że jesteś już tym-znanym-blogerem-któremu-wysyła-się-prezenty. Wiem, bo jak kurier pierwszy raz przywiózł mi piwo-niespodziankę od jednego z największych browarów w Polsce, to tak się podnieciłem, że aż cały wpis na blogu o tym spłodziłem. Co było równie głupie, jak wiara, że przechodzenie pod drabiną przynosi pecha.
Głupie, bo po pierwsze powinienem wziąć za to kasę, a po drugie zablokowałem sobie tym samym możliwość płatnej akcji z inną marką piwną. No, a już w ogóle po trzecie, dałem jasny sygnał im i całej agencji, która ich obsługiwała, że mogę robić reklamę za 4-pak warty 16 złotych i nie trzeba mi płacić. Popełniłem ten błąd jeszcze kilka razy. Myślisz, że w którymś momencie po „grzecznościowym” opublikowaniu prezentu zaproponowali mi współpracę za kasę?
Nie bądź frajerem, za pokazywanie produktów na Fejsie, Instagramie, Vine’ie, czy w każdym innym miejscu, gdzie są Twoi odbiorcy powinieneś brać pieniądze. Agencje wysyłające Ci prezenty w imieniu marek, kasują za to równo.
Wypróżnianie się na czytelników
W akcji na blogu spotykają się 3 strony: bloger, klient i czytelnicy. Dla wszystkich oczywiste jest, że z danej reklamy musi być zadowolony bloger, niektórzy rozumieją, że satysfakcja klienta też jest tu istotna, natomiast mam wrażenie, że część twórców kompletnie pomija trzecią stronę, czyli odbiorców. Myśli, że jak hajs na umowie się zgadza i kobita z agencji dała akcept na publikację, to wszystko gra i można iść już odpalać cygaretkę za 2 zeta. No nie, nie jest tak.
ABY AKCJA NA BLOGU SIĘ UDAŁA, WSZYSTKIE 3 STRONY MUSZĄ BYĆ RÓWNIE ZADOWOLONE!
Czytelnicy muszą dostać tekst wystrzelony w kosmos jak Łajka, który ich zaangażuje i poruszy na tyle, że klikną magiczne „udostępnij”, klient musi być pewien, że cele założone w briefie zostały spełnione, a produkt nie pojawia się jako tło tła w jednym zdaniu i bloger musi być ukontentowany cyferkami, które widnieją po magnetyzującym słowie „wynagrodzenie” i przed równie skupiającym uwagę „netto”. Inaczej wyjdzie z tego kupa w złotym papierku, którą wypadałoby posprzątąć, a nie wystawiać na widok publiczny.
Wypróżnianie się
na klienta
Asami w tej materii są YouTuberzy. Wielu z nich, jeśli dostanie kampanię niewizerunkową (która nie polega tylko na ulokowaniu produktu w naturalnym kontekście w filmiku), ale akcję aktywizującą (której celem jest wykonanie jakiegoś działania przez widzów – najczęściej kliknięcia w link i przejścia na stronę docelową klienta), partaczą to po całości.
Powiedzmy sobie wprost, jeśli osią akcji jest strona zewnętrzna (na której jest konkurs, galeria zdjęć, informacje o produkcie, czy sklep internetowy), to w całym materiale, który przygotowujesz NAJWAŻNIEJSZY JEST LINK! A co robi wielu youtuberów? Wrzuca przekierowanie do swojego fanpage, profilu prywatnego, profilu na Instagramie, Twitterze, Vine’ie, Tumblrze, Naszej-Klasie, Sexfotce i dopiero na samym końcu, gdy już przeciętny użytkownik YouTube usnął albo poszedł odrabiać lekcje, umieszczają odnośnik do strony klienta.
No brawo! O to chodziło!
Nieoznaczanie współprac reklamowych
Bo myślą, że jak nie oznaczą, to czytelnicy nie będą się czepiać, zaglądać im w kieszeń i burzyć się na zbyt dużą ilość reklam. Poranny stolec prawda razy milion! Zawsze, gdy tekst jest wynikiem współpracy z jakąś marką, piszę o tym na początku wpisu i jeszcze NIGDY nie zdążyło mi się, żeby, któryś z czytelników zarzucił mi COKOLWIEK. Ba, często dostaję wręcz przeciwne informacje zwrotne.
Za to gwarantuję Ci, że jeśli będziesz robił kryptoreklamę, to Twoi odbiorcy zaczną się jej doszukiwać WSZĘDZIE. W każdym jednym zdjęciu, które wrzucisz do sieci będą widzieć nieoznaczony materiał sponsorowany, dopytywać, gnoić i drążyć, ale przede wszystkim stracą zaufanie. Zaufanie, które jest fundamentem bycia opiniotwórcą i publikowania w sieci.
– Dobra chłopaki, zaraz wchodzicie! – głos typa z RMFu nadzorującego „Dni miasta”, z subtelnością wepchnięcia do lodowatej wody w upalny dzień, wyrywa mnie z mikrośpiączki, w której byłem pogrążony od jakiegoś kwadransa, starając się uspokoić.
– Luz – odpowiada Dawid, choć nie wygląda na specjalnie wyluzowanego, ale i tak daleko mu do mnie. Ja jestem pospinany jak kable w skrzynce na półpiętrze i choć staram się to opanować, to dłonie mi drżą jakbym miał zaawansowanego Parkinsona. Tak, zdecydowanie pełen luzik.
– …czyli zwycięzcy konkursu „Spoko Dzieciak”! Powitajcie ich brawami! – anons prowadzącego dobiegł zza moich pleców uzmysławiając mi, że nie ma już odwrotu. Trzeba tam wyjść, pokazać co potrafimy i zrobić dobrą robotę. I najlepiej nie upuścić mikrofonu przy tym, ani nie zemdleć.
– No to wbijamy! – rzucił Dawid najmniej przekonująco jak to było możliwe i zaczął wchodzić na scenę. Mimo, że schody przede mną miały raptem półtora metra, gdy postawiłem stopę na pierwszym, miałem wrażenie, że są wielkości Kilimandżaro i bez sprzętu do wspinaczek wysokogórskich nie mam szansy ich zdobyć.
W końcu udało mi się po nich wejść bez awaryjnego lądowania twarzą na betonie i gdy postawiłem stopę na ostatnim, a Dawid podał mi mikrofon, stało się coś magicznego. Didżej po lewej, akustyk po prawej, za mną mój kumpel, a przede mną całe miasto. Kilka tysięcy osób patrzy na mnie spod sceny i czeka na to, co teraz zrobię. Wyczekuje jak dzwonka na przerwę pod koniec matmy widowiskowego przedstawienia, które ich poruszy, rozśmieszy albo rozczuli. Napięcie właśnie sięgnęło zenitu i robi drugie okrążenie.
– Siema Sosnowieeec! – krzyczę w ich stronę niemal łamiącym się głosem i gdy już chcę zamknąć oczy i udać, że teleportowałem się do innego wymiaru, słyszę głośne, chóralne „sieeemaaa!”. Jest dobrze, będzie dobrze, damy radę! Biorę najgłębszy oddech w swoim życiu i gdy didżej puszcza nam bit, czuję, że krew w moim ciele krąży jak wyścigówki po torze NASCAR. Łouł!
***
Blog Forum Gdańsk 2014, Teatr Szekspirowski, impreza integracyjna. Tańce, hulańce, swawole i zero jedzenia. A jak człowiek potańczy i się powydziera, to nawet nie musi pić tych 8 piw, żeby zgłodniał. Mimo wszystko, z Maćkiem Trojanowiczem woleliśmy nie ryzykować. A gdy już się to stało i gastrofaza zdominowała nasze połączenia neuronowe, wymknęliśmy się na miasto wrzucić coś na ząb. Oczywiście lekkostrawnego, wegetariańskiego i bezglutenowego, wszak było już po północy i inne danie o tej porze byłoby wbrew kodeksowi harcerza.
Szukając czynnej burgerowni bądź kebaba z dobrych jakościowo szczurów, rozkoszowaliśmy się klimatem Gdańska i pijanymi studentkami nieradzącymi sobie w szpilkach na zabytkowej kostce brukowej. Z racji, że Maciej wychował się w tym mieście, między jednym, a drugim łykiem piwa, nagle go olśniło, że dwie ulice dalej jest dość przyzwoita całodobowa buda z żarciem. W owym lokalu wyższej klasy spotkać można było wszelkiej maści imprezowiczów. Od gimnazjalistów wracających łukiem ze szkolnej dyskoteki, po 50-latków na gigancie. Takich co to powiedzieli żonie, że idą po fajki do Żabki i od dekady mają problemy ze znalezieniem drogi powrotnej.
I jeden z takich typów bardzo się nami zainteresował.
Gdy już dostaliśmy po bułce z mięsem z tablicą Mendelejewa w postaci sosu czosnkowego, pewien kolo jedzący równie wykwintne danie, zadał pytanie zwiastujące kłopoty niezależnie od kodu pocztowego miejsca, w którym aktualnie się znajdujesz: „skąd jesteście?”. Maciek coś tam mu odpowiedział, chyba nawet zgodnie z prawdą, ale wiadome było, że to tylko pretekst. Pretekst, żeby to spotkanie skończyło się źle. A przecież przyjechaliśmy nad morzem z tak dobrymi intencjami, w tak sprzyjających okolicznościach – blogerzy, konferencja, wiedza, doświadczenia, integracja, miłość i darmowy internet.
Niestety, nawciągany 50-kilkulatek z sumiennie zbudowaną masą nie chciał się dzielić z nami miłością. Wręcz przeciwnie.
Po bezsensownej wymianie zdań będącej tylko zbędnym preludium do fizycznego starcia, czarujący jegomość, w aurze odoru przetrawionej Starogardzkiej i wcześniej wspomnianego sosu czosnkowego, oświadczył, że zaraz wydłubie mi oko widelcem. Jak zabawnie by to teraz nie brzmiało, to wtedy, widząc jego mętne spojrzenie, przez które przebijał się błysk niepoczytalności, dziko tętniące żyły na szyi i nerwowe ruchy, wcale nie było mi do śmiechu.
Jego deklaracja brzmiała bardzo przekonująco, a napierdalanka była kwestią sekund.
Zawsze w takich momentach staram się zachować spokój. Tworzę w głowie jasne scenariusze kończące tego typu spotkania, gdzie uznajemy to za pomyłkę, którą nie warto psuć sobie krwi i rozchodzimy się w pokoju pozdrawiając swoje rodziny, Buddę, Allaha i panie ze spożywczaka dające na kreskę. Jednak, jeśli kiedykolwiek byliście w takiej sytuacji, wiecie, że czasem jest to trudne. Zwłaszcza, jeśli ktoś stoi od Ciebie na odległość zapałki, tak, że czujesz kipiącą w nim agresję na swojej twarzy i widzisz jak celuje zębami widelca w Twoje oko. Wtedy jest to bardzo trudne.
Wtedy wszystkie Twoje zmysły są wyostrzone jak noże do filetowania mięsa, adrenalina rozsadza Ci skronie jak bomby zrzucone na Nagasaki i czujesz w absolutnie całym ciele jak w Twoich żyłach płynie krew. Wrząca, napędzająca cały organizm, buzująca krew.
***
Wracamy furą z weekendowego wypadu do Pragi. Było lepiej niż nieźle, bo i pogoda nam się trafiła i jedzenie smaczne i piwa można się było napić w plenerze jak człowiek, a nie jak kryminalista, który właśnie zakopał zwłoki 6-osobowej rodziny w lesie i kryje się po bramach przed organami ścigania. No i przede wszystkim doborowe towarzystwo, z którymi można iśc i do tańca, i do zadań z termodynamiki. Innymi słowy, luz, relaks i nieznośna lekkość bytu wypełniająca każde pomieszczenie.
I mimo, że właśnie wracamy, to mózg wciąż produkuje endorfinki.
Droga pusta, bak pełny, jedzenia pod dostatkiem, picia też, za oknem ciemno jakby ktoś wpisał #000000 w programie ustalającym kolor nieba i Lykke Li z głośników. Śmiech, podśpiewywanie, nucenie i upajanie się chwilą. Błogość, wszechogarniająca błogość. Trwająca do momentu, aż ta czerń za oknem nie zaczyna się rozświetlać. I to bynajmniej nie dlatego, że wjeżdżamy do miasta i pozdrawiają nas latarnie, czy neony reklam. Nie są to nawet auta z naprzeciwka. To nawałnica.
W przeciągu kilku minut niebo zaczynają rozdzierać dziesiątki piorunów, a droga przed nami staje się niemal niewidoczna od deszczu gęstego jak smoła. No kurwa, biały szkwał.
Musimy zwolnić ze 120 do 15 kilometrów na godzinę, a po kwadransie takiej jazdy, gdy z każdym uderzeniem kropli o szybę nasłuchujemy, czy przypadkiem tym razem nie pęknie, zastanawiamy się, czy lepiej się nie zatrzymać. Muzyka z trudnością przebija się przez dudnienie deszczu o karoserię, a gdy ten zamienia się w rytmiczne gradobicie z akompaniamentem grzmotów, niknie zupełnie. Tak jak cały świat przed i za nami, gdy nie rozświetlają go wyładowania atmosferyczne przecinające przestrzeń jak urodzinowy tort.
W takim momencie dociera do ciebie jak nieznaczącą drobinką z perspektywy wszechświata jesteś. Łupinką na środku oceanu.
Euforia i hiper-optymizm z przed kwadransa zaczyna mieszać się z wszechogarniającym przerażeniem i panicznym lękiem przed śmiercią. W głowie zaczyna dziać się to, co na zewnątrz – dwie przeciwstawne siły ścierają się ze sobą materializując chaos. Cieszysz się, że jesteś z przyjaciółmi i przeżywałeś piękne chwile dosłownie chwilę temu i jednocześnie wizualizujesz jak kolejny piorun trafia w auto, będące dla niego marnym pudełkiem zapałek, i spopiela Was żywcem, a Twoja przygoda na tym świecie w ułamku sekundy dobiega końca.
Zdajesz sobie z tego wszystkiego sprawę, a najsilniejsze co czujesz w tym momencie, to jak w Twoich żyłach płynie krew.
***
Podobnych sytuacji było wiele, a ostatnia z nich zdarzyła się wczoraj. Mimo, że nie każdą wspominam z uśmiechem nas ustach i do wielu nie chciałbym wracać, to każdą z nich sobie cenię. Bo w każdej z nich – nie metaforycznie, wprost, dosłownie – czułem, że żyję. Że mam ciało, umysł i jestem tu i teraz całym sobą.
A Ty? Kiedy ostatni raz doświadczyłeś tego, że żyjesz? Kiedy ostatnio czułeś jak w żyłach płynie krew?