Close
Close

8 sytuacji, w których możesz skasować czyjś komentarz

Skip to entry content

Jak powszechnie wiadomo, usuwanie komentarzy, a już nie daj boże i niech cię ręka Allaha broni, banowanie ludzi w internecie jest zamachem na wolność słowa. Bo przecież wolność słowa nie polega na tym, że masz prawo wyrazić zdanie na jakiś temat w SWOICH kanałach komunikacji. Nie. Wolność słowa polega na tym, że możesz przyjść do CZYJEGOŚ domu i pouczać go jak ma wychowywać dzieci, udzielać rad na temat odżywiania i spuentować swoją wypowiedź tym, że ma gówniany kolor ścian i natychmiast powinien go zmienić. Bo to przecież tylko Twoja opinia.

Wyrażasz tylko swoje zdanie, co nie? A jak ktoś ma z tym problem, to najwyraźniej nie radzi sobie z krytyką.

Mimo, że, według Januszów i Sebixów, wolność słowa daje ci prawo wejścia do czyjegoś internetowego domu – na jego bloga, konto na Twitterze, fanpage na Facebooku, czy profil prywatny – pouczania go i zachowywania się jakby to miejsce należało do Ciebie i ty byłbyś jego panem, to konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej przewiduje 8 wyjątkowych sytuacji, w których taki komentarz można usunąć. A nawet dać bana jego autorowi. I nie narazić się na wizytę CBŚ, zgłoszenie do prokuratury, interwencję policji, ani kontakt z innymi organami ścigania walczącymi z cenzurą w internecie.

Jakie to sytuacje?

1. Gdy ktoś w jakikolwiek sposób Cię obraża

Nie ma znaczenia, czy to pojazd wprost typu „ale pierdolenie”, czy pośredni „zjedz coś czasem, bo sama skóra i kości”, czy bardziej zawoalowana obraza w stylu „jak na kobietę to całkiem niezły tekst, rozkręcasz się”. Wyobrażasz sobie, że ktoś przychodzi na Twoje urodziny i robi Ci przy wszystkich gościach takie przytyki personalne? Za ucho i za drzwi, nie ma takiego bicia.

2. Gdy ktoś w jakikolwiek sposób obraża innych

Tym razem masz imieniny i jakiś Mirek na gazie, który wbił się na imprezę na krzywy ryj, mówi, że Twój brat ma brzydką koszulę, Twoja dziewczyna krzywe nogi, a Twój kumpel z pracy wygląda jak przez okno. Jeśli ktoś w komentarzach w internecie ciśnie po Twoich znajomych, czytelnikach albo jakimś autorytecie, to zdecydowanie musi zmienić piaskownicę, jeśli nie umie bawić się z innymi.

3. Zarzucanie czegokolwiek niezgodnego z prawdą

Tekst typowo napisany pod kliki.

Napisałeś to tylko po to, żeby wzbudzić kontrowersje, co nie?

Gdyby ci zapłacili zareklamowałbyś nawet gówno, a potem je zjadł?

Bronisz homosiów, bo sam jesteś ciepły.

To prawda, że byłeś z XYZ, ale cię zostawiła bo ABC?

Lewacka propaganda.

Do czego to doszło, żebyś musiał się tłumaczyć we własnym domu. I to z czegoś czego nie zrobiłeś. I co jest absolutnie nieprawdą. Absurd, co? No, to do zsypu z nim.

4. Czepialstwo

Ja rozumiem, że ktoś może dbać o poprawność językową i mieć na względzie prawidłowe posługiwanie się polskim, ale gdy widzisz, że notorycznie komentuje Twoje teksty tylko wtedy, gdy znajdzie w nich błąd – a często szuka błędów na siłę, nawet wtedy, gdy ich nie ma – to jest to zwykłe dopierdalanie się. Podobnie, gdy tworzysz treści wizualne – zdjęcia kulinarne albo modowe – a ktoś jedyne co w nich widzi, to drobne niedociągnięcia, mające marginalny wpływ na odbiór całości. O których oczywiście nie może poinformować Cię wysyłając wiadomość prywatną, tylko pisząc publiczny komentarz, tak by koniecznie inni również zwracali na to uwagę.

Nie jesteś psim ogonem, żeby jakiś rzep tak się Ciebie czepiał. Ban.

5. Podpisywanie się adresem bloga

Zamiast imieniem i nazwiskiem albo ksywką.

Wiesz, czemu ktoś pisząc komentarz u Ciebie na blogu, robi to nie jak Grażyna Nowak, tylko Grazynabloguje.blogspot.com? Bo liczy, że ktoś inny widząc tę porywającą domenę kliknie w nią i przejdzie do niej na bloga. Czyli zrobi sobie u Ciebie darmową reklamę. Bo przecież po to angażujesz tyle czasu, energii, pomysłów i nerwów w prowadzenie swojego miejsca w sieci, żeby wszystkie domorosłe asy marketingu mogły się u Ciebie reklamować, co nie? Spryciule. Nic, tylko pogratulować genialnego pomysłu. Pogratulować przyciskiem „delete”.

6. Przejaw buractwa

Jeśli ktoś w komentarzu, choćby na Twoim prywatnym profilu na Facebooku, pisze, że „murzyny to maupy, hehe, i tak śmisznie skaczom na teledyskach, hehe”, ewentualnie „i po ch*j sie te baby pchają do polityki, poje*ane, trza było zostać przy garach, a nie”, to nie ma sensu dyskutować. Jeśli jego najbliższe otoczenie przez tyle lat go nie uświadomiło, że pojmuje świat jakby go właśnie wyciągnięto z piwnicy, to Ty też nie zrobisz tego w batalii w internecie. Tylko stracisz czas i nerwy, bo bardziej prawdopodobne, że on ściągnie Cię do swojego poziomu, niż, że Ty wciągniesz go na swój.

7. Gdy ktoś pyta czemu skasowałeś jego komentarz

Oczywiście nie w prywatnej wiadomości bezpośrednio do Ciebie, tylko w kolejnym, publicznym komentarzu, tak żeby przypadkiem nikomu to nie umknęło i, a nuż, udało się wywołać gównoburzę.

8. Gdy jakiś komentarz Ci się nie podoba

Jeśli to nie było czytelne, to na początku tego tekstu się zgrywałem. Kasowanie komentarzy i banowanie ludzi nie jest zamachem na wolność słowa. Jest zadbaniem o swoje miejsce w sieci. Twoje konto na Instagramie, Twój kanał na Youtube, Twój profil na Naszej-Klasie, Twój blog, to wszystko Twoje miejsca w sieci. Internetowe domy. Niezależnie, czy jesteś osobą „prywatną”, czy „publiczną”. I tak jak w rzeczywistym domu, tym, w którym budzisz się i zasypiasz, możesz zrobić co tylko Ci się podoba, bo jest TWÓJ.

Nikt nie ma prawa czegokolwiek na Tobie wymuszać, masz absolutnie wolną rękę.

Wyobraź sobie, że na kanapie w salonie, gdzie na co dzień się relaksujesz i korzystasz z rozrywki, usiadł obok Ciebie jakiś przypadkowy typ. Ani nie jest wulgarny, ani Cię nie obraża, ani nie przejawia buractwa w inny sposób, ale mimo to niewiarygodnie Cię irytuje. Wkurza Cię sposób w jaki się wypowiada, jego poglądy albo częstotliwość z jaką je manifestuje. Z jakiegoś powodu, zupełnie nieistotne jakiego, budzi w Tobie bardzo silną niechęć.

Jaki jest tego skutek? Coraz rzadziej przychodzisz do SWOJEGO salonu posiedzieć na SWOJEJ kanapie, bo on cały czas tam jest i Cię wkurza. Dochodzi do tego, że TWÓJ salon, który tak bardzo lubiłeś zaczął być powodem pojawiania się w Tobie negatywnych uczuć. Co robisz z człowiekiem, który znikąd pojawił się w TWOIM WŁASNYM DOMU i sprawia, że źle się w nim czujesz? Jestem pewien w 100%, że jeśli tylko będziesz mieć taką możliwość, to go stamtąd usuniesz.

I dokładnie to samo możesz zrobić w internecie.

Nie masz obowiązku kochać wszystkich ludzi na całym świecie i nie ma znaczenia, czy Twoja niemiłość do kogoś jest poprawna politycznie. Nie musisz nikogo prosić o zgodę, ani przed nikim tłumaczyć się z tego, że kogoś nie chcesz mieć w swoim miejscu w sieci. Bo to Twoje miejsce i najważniejsze, żebyś Ty się w nim dobrze czuł.

Dlatego możesz usunąć czyjś komentarz, a nawet go zablokować, jeśli tylko Ci się on nie podoba. To zupełnie wystarczający powód.

autorem zdjęcia w nagłówku jest flattop341
(niżej jest kolejny tekst)

Porównanie: podryw na żywo vs. podryw na Tinderze

Skip to entry content

Przy okazji ostatniego tekstu o najpopularniejszej aplikacji randkowej, jeden z czytelników zasugerował, żebym zrobił porównanie – podryw przez Tindera kontra podryw na żywo. Sugerując, że uwodzenie w rzeczywistości, a nie przez internet jest efektywniejsze. I w ogóle lepsze. Czy faktycznie tak jest? Czy może jednak chodzenie po klubach to tylko strata czasu?

Żeby móc choć trochę sensownie odpowiedzieć na to pytanie, postanowiłem, że zrobię porównanie podrywu przez Tindera i na żywo, rozbijając tę kwestię na podstawowe składowe.

Strach przed podejściem

Tinder: przez to, że możesz nawiązać jakikolwiek kontakt z drugą osobą dopiero w momencie, gdy jesteście już sparowani i wiecie, że się sobie podobacie i chcecie się poznać, strach przed podejściem praktycznie nie istnieje (to „praktycznie” zarezerwowane jest dla turbo-ultra-introwertyków, dla których każdy kontakt z drugim człowiekiem wiąże się z dyskomfortem).

Na żywo: zależy to oczywiście od uosobienia, doświadczenia w podrywie i poziomu pewności siebie, ale dla kogoś, kto nie jest wytrawnym graczem, zawsze pojawia się mniejsza lub większa ściana, którą trzeba przeskoczyć zanim zacznie się podrywać kobietę i mniej lub bardziej paraliżujące widmo odrzucenia.

Łatwość prowadzenia rozmowy

Tinder: może to być dla Was paradoksem, ale nienawidzę rozmawiać przez internet i wszelkie komunikatory, i tego typu kontakt jest dla mnie strasznie męczący, jednak wiem, że dla większość ludzi tego typu forma prowadzenia konwersacji jest ułatwieniem, bo nie trzeba reagować natychmiast i gdy nie wie się co powiedzieć, można na spokojnie, bez presji obecności drugiej osoby, zastanowić się.

Na żywo: nie żebym był jakimś ekstra ekstrawertykiem, ale to dla mnie najbardziej komfortowy sposób prowadzenia komunikacji, jednak, znowu ujmując rzecz statystycznie, wiem, że wiele osób ma z tym problem, bo ze stresu łatwiej powiedzieć coś głupiego, a jak się rozmowa nie klei, to trzeba modlić się o cud, żeby ktoś wylał trochę Butaprenu.

Pewność, że druga strona jest wolna

Tinder: prawdopodobieństwo jest ogromne, bo teoretycznie to aplikacja dla singli szukających partnera, ale nigdy nie masz pełnych 100% pewności, że osoba, z którą rozmawiasz nie jest w związku i po prostu nie szuka opcji na seks na boku. To marginalne przypadki, ale mnie się zdarzało na takie trafić.

Na żywo: w tramwaju, na ulicy, w bibliotece, a nawet w klubie, nigdy, ale to nigdy nie możesz być pewien, czy człowiek, którego chcesz uwieść ma kogoś, czy nie. Za każdym razem musisz to sprawdzać empirycznie.

Chęć spotkania się

Tinder: tak jak wyżej, teoretycznie Tinder jest apką dla ludzi bez pary, którzy chcą tę sytuację zmienić, ale nie znaczy to, że nie spotkasz na nim gawędziar, które przyszły tu tylko „popisać z kimś”, żeby nacieszyć się namiastką relacji i nawet, gdy gadka klei się jak tapety z Castoramy, zupełnie nie zamierzają wychodzić z nią poza internet.

Na żywo: to czy poznana „na mieście” dziewczyna da Ci swój numer, a potem będzie chciała umówić się na randkę, zależy od tryliona czynników, bo mogła podać Ci swoje 9 cyfr na złość chłopakowi, z którym aktualnie się pokłóciła, być pijana, gdy Cię spotkała, realizować przegrany zakład z koleżankami, albo – jak to kobiety często mają w zwyczaju – wrócić do domu i się rozmyślić. Ewentualnie przypomnieć sobie, że jest lesbijką i tylko się zgrywała. Nie ma reguły.

Możliwość wpakowania się na minę

Tinder: ryzyko, że osoba, z którą rozmawiasz w rzeczywistości okaże się niezrównoważona emocjonalnie lub absolutnie nie podobna do tej z aplikacji, jest całkiem spore, bo jak w tej kampanii społecznej – „nigdy nie wiesz, kto jest po drugiej stronie”. Powiedzmy sobie, że trafienie na kolekcjonera kości albo blogera, który tylko udaje dziewczynę, żeby zebrać materiał do tekstu jest niewielkie, ale prawdopodobieństwo tego, że będzie brzydsza niż na zdjęciach jest już całkiem duże.

Na żywo: widziały gały co brały – w kwestii wizualnej masz podane danie na tacy. Jeśli oczywiście nie poznaliście się po pijaku w ciemnym klubie. W kwestii tego, czy przypadkiem nie jest jebnięta w głowę jest gorzej, bo takie rzeczy wychodzą po czasie i wszystkiego nie jesteś w stanie wyłapać w trakcie 15-minutowej rozmowy.

Czasochłonność

Tinder: założenie konta to jakieś 3 kliki, znalezienie pierwszej pary to jakiś kwadrans, a umówienie się na spotkanie to jakaś godzina pisania. Góra dwie.

Na żywo: wyjście do klubu to przynajmniej 3 godziny, a w przeważającej liczbie przypadków, CAŁA NOC, która później kończy się spaniem do południa i całym dniem kaca. A jeśli nie jesteś aktywnie działającym PUA to i tak nie masz pewności, czy COKOLWIEK z tego będzie.

Prawdopodobieństwo, że będziecie uprawiać seks / prawdopodobieństwo, że będzie z tego związek

Zarówno w przypadku Tindera jak i rzeczywistości, ile przypadków, tyle możliwości. Ani w jednej, ani w drugiej opcji nic nie daje Ci pewności, że – w zależności od potrzeb – znajomość skończy się szybkim seksem lub spotkasz materiał na związek. I w trakcie zakupów w galerii handlowej możesz trafić na osobę, z którą będziesz się tego samego wieczoru wymieniał płynami ustrojowymi, i na Tinderze możesz znaleźć miłość, która zaowocuje wspólnym kupowaniem poszewek na kołdrę w IKEA. A równie prawdopodobne, że spotkacie się raz i wyjdzie z tego tyle, co zawartość pełnego Pampersa.

Loteria.

Werdykt: czy podryw na żywo jest lepszy od podrywu na Tinderze?

Bardzo nie chciałem udzielać tej odpowiedzi pisząc „to zależy”, ale prawda jest taka, że niestety, to zależy.

To czy wyklikiwanie par na Tinderze i potem pisanie z nimi jest efektywniejsze od uwodzenia na mieście, zależy od tego, czy jesteś na etapie licealno-studenckim, czy pouczelniano-dorosłym. Jeśli chodzisz na zajęcia w trybie dziennym i do tego mieszkasz w koedukacyjnym mieszkaniu studenckim, to aplikacja randkowa nie ma Ci do zaoferowania nic, czego na co dzień nie znajdziesz w rzeczywistości. Jest tyle imprez, domówek, grilli, juwenaliów, projektów grupowych, czy zwykłego stania w kolejce do dziekanatu, że każdego dnia masz okazję w naturalny sposób poznać dziesiątki lasek. I nie zastanawiać się, czy na żywo są dużo grubsze niż na profilowym.

Jeśli jednak okres kupowania najtańszych parówek z Biedry i żywienia się zupkami chińskim wszelkich odmian masz już za sobą, to klikając serduszka i krzyżyki otwiera się przed Tobą całkiem nowe źródło znajomości. Jeśli dłuższy czas pracujesz na etacie lub, nie daj boże, jesteś wolnym strzelcem i zarabiasz na życie siedząc w domu, a Twoi znajomi albo dawno są po ślubie, albo właśnie takowy planują i większość spotkań wygląda jak zajęcia w szkole rodzenia, to Tinder daje Ci możliwość zaczerpnięcia świeżego powietrza. Bez konieczności duszenia się w papierosowym dymie, otępiania słuchu dudniącą muzyką, zarywania nocek i rozbijania świnki skarbonki przed wyjściem na miasto.

Podsumowując: jeśli jesteś około 20-tki, bujanie się po imprezach jest dużo lepsze niż Tinder, jeśli jednak jesteś około 30-tki, Tinder jest dużo efektywniejszy niż szlajanie się po klubach.

Zasada szczoteczki, czyli skąd wiadomo, że nie chodzi mu tylko o seks

Skip to entry content

Nie chciałaś być sama. Już nawet nie chodziło o to, że na spotkaniach ze znajomymi, gdzie pary licytowały się na kupione szafki w IKEA, czułaś się jak piąte koło u wozu, równie na miejscu, co heteryk w gejowskim klubie. Wkurwiało Cię to jak bezpłatne nadgodziny, ale istotniejsze było co innego. Nie chciałaś być sama, bo miałaś już dość trzymania w sobie miłości na później. Tłamszenia wewnątrz tych wszystkich uczuć w pastelowych kolorach, które chciałaś dzielić z drugą osobą, ale wciąż musiałaś odkładać je na później. Później, które nie nadchodziło. Bałaś się, że stanie się z nimi to samo, co z tym winem, które dostałaś po obronie magistra i trzymałaś na specjalną okazję. Że od tego czekania, przekroczą datę ważności i zamienią się w ocet, a okazja nie nadejdzie.

Wzięłaś sprawy w swoje ręce. Poznaliście się przez tę straszną aplikację. Tę, którą wszyscy nazywali wirtualnym burdelem. To znaczy, wszyscy którzy o niej słyszeli, ale nigdy jej nie używali.

Napisał, że masz ładne okulary i wyglądasz w nich trochę jak Audrey Hepburn, co całkiem Cię ujęło, bo kupując je faktycznie myślałaś o swojej ulubionej aktorce. I było to o niebo lepsze, niż te wszystkie teksty o spadaniu z nieba i wiadomości typu kopiuj-wklej. Przed pierwszym spotkaniem pół dnia zastanawiałaś się jak się ubrać, chciałaś zrobić na nim wrażenie, ale jednocześnie nie chciałaś, żeby za dużo sobie pomyślał, starając się przy tym, abyś ani nie wyglądała jak po treningu na siłowni, ani jakbyś właśnie szła na studniówkę. Ostatecznie ubrałaś się jak na rozmowę o pracę. W charakterze hostessy. A on po prostu włożył luźne dżinsy, polówkę i sweter.

Mimo turbo dekoltu, udało mu się nie patrzeć na Twoje cycki przez całą randkę i nawet dał radę na tyle skupić się na rozmowie, by kilka razy Cię rozśmieszyć. Coś z tego będzie?

Wylądował między Twoimi udami na czwartym spotkaniu i na dobrą sprawę nie byłaś w stanie stwierdzić, czy to się stało „już”, czy „dopiero” na czwartym spotkaniu. Klasyczny dylemat singielki zmęczonej byciem singielką – zaspokoić swoją potrzebę bliskości, czy nie wyjść na łatwą? Na drugi dzień zadzwonił. I na trzeci. I na czwarty. I po tygodniu trudno było Ci wytrzymać więcej niż dobę bez usłyszenia jego głosu. I dosiadania go.

Seks był dobry. Bardzo dobry. Po takim czasie celibatu zadowoliłabyś się nawet kwadransowym misjonarzem, byleby tylko ktoś Cię wziął po, a nie przed grą wstępną, i dał się wtulić już po wszystkim, a tu nieoczekiwanie dostałaś mistrza minety i wirtuoza łechtaczki w jednym.

Kiedy lepka od podniecenia wchodziłaś na niego, wiedział co z Tobą zrobić. Wiedział jak Cię dotykać, kiedy przyspieszyć i w którym momencie złapać Cię za szyję żebyś doszła. Wiedział to tak dobrze, że zaczęłaś się zastanawiać ile innych musiał mieć przed Tobą, żeby posiąść tę wiedzę. I ile będzie miał po Tobie.

Pobawi się i zostawi? Zależy mu tylko na seksie?

Poza byciem w Tobie, zdarzało Wam się być razem też w innych sytuacjach. Zdobywaliście się na takie wariactwa jak wyjście do kina, obiad na mieście, a nawet spacer. Raz doszło do tego, że aż wyszliście na piwo z Twoimi znajomymi i jakimś cudem nie pozabijałaś ich tulipanem z barowego kufla, gdy zaczęli przerzucać się kompromitującymi faktami z Twojego życia. Był pierwszym facetem od 3 lat, z którym chciałaś robić coś więcej niż udawać zainteresowanie i wmawiać sobie, że nie ma ideałów i najważniejsze to, żeby mentalnie był choć trochę dojrzalszy niż Kuba Wojewódzki. Wpadałaś w niego jak w ruchome piaski i bałaś się, że po drugiej stronie może jednak nie być tęczy i gara ze złotem.

Było Ci z nim dobrze, gdy przychodził do Ciebie wieczorami… ej, ej, stop! Koniec o seksie! Ustaliliśmy, że znaleźliście w tym temacie wspólną płaszczyznę. Mówiąc dosłownie. Dobra już, wróćmy na ziemię niewyżyta kobieto, życie nie kręci się tylko wokół łóżka! Jeszcze raz: było Ci z nim dobrze, był inteligentny, potrafił Cię rozśmieszyć i miał dużo mniejsze ego niż kutasa, przez co lubiłaś z nim spędzać czas również w pozycji wertykalnej. I miałaś wrażenie, że jest to lubienie z wzajemnością. Tyle, że wrażenia mają to do siebie, że bywają złudne, a Ty ciągle nie byłaś pewna na czym stoisz. Mijały już 2 miesiące, a Ty wciąż nie poznałaś żadnego z jego znajomych, bywały dni, że nawet nie wysłał Ci głupiego smsa o tym, że pada i jest wtorek, nigdy nie mówił o Was w liczbie mnogiej, a na imprezę firmową poszedł sam. Lub z inną.

Kolejne zestawy pościeli lądowały w praniu, a Ty wciąż nie wiedziałaś, czy coś z tego będzie.

Nie składaliście sobie żadnych deklaracji, nie wpuścił Cię do swojego świata na tyle, byś mogła czuć się jego częścią i zastanawiałaś się, czy znów nie otworzyłaś serduszka przed kimś, kto nie chciał się w nim zadomowić, tylko sprawdzić, czy wygodne. Kolejny raz, bo już trafiłaś na pana, który pozwolił zakwitnąć uczuciom, które w Tobie rosły, by z dnia na dzień odciąć im dopływ wody i pozwolić im zwiędnąć jak zwykłym chwastom. Bolało za pierwszym razem. Bolało za drugim razem. I nie chciałaś po raz trzeci czuć bólu, gdy ktoś ususza to, co najdelikatniejszego nosisz w sobie. Bałaś się, że to, co Ty widziałaś jako ziarno kiełkującego związku, dla kogoś było tylko zbędny nasieniem, które się oddaje, wdeptuje w glebę i idzie dalej.

Piętrzący się chaos w Twojej głowie poukładało jedno niepozorne zdanie, wypowiedziane tuż przed tym, jak znowu miałaś ułożyć się do snu, opierając o jego ramię i zastanawiając, czy będzie następny raz.

– Zostawiam u ciebie swoją szczoteczkę, pamiętaj, że ty masz z Colgate, a ja Oral-B, bo obie są zielone.

– Szczoteczkę?

– Yhym.

Jeśli mężczyzna zostawia u Ciebie swoją szczoteczkę do zębów, to możesz mieć pewność, że coś z tego będzie. Gdyby interesował go tylko seks, nawet by o tym nie pomyślał, nie mówiąc już o wykonaniu tak skomplikowanego procesu, jakim jest pójście do sklepu i kupienie jej. Nie wiedziałaś, że faceci to lenie i dopóki się nie zaangażują, mogą całe tygodnie myć zęby palcem, jak na zielonej szkole?

Teraz już wiesz. Nie ma za co.