Jestem pewien, że w młodości miałeś marzenie z serii tych dużych, nie mieszczących się w wąskim naczyniu własnej czaszki. Typu zostać piłkarzem reprezentacji Polski. Albo Manchesteru United. Albo miałaś fantazję. Zostać baletnicą i tańczyć w „Jeziorze łabędzim”. I jeździć w trasy od Teatru Bolszoj po Broadway. Nosiliście je w głowie rok, dwa, trzy… pewnie więcej, pewnie z sześć, czy z siedem lat, aż się rozlały. Pokonując wyboje codzienności nie daliście rady ich utrzymać i ściekły po karku razem z potem, wsiąkły w t-shirt, aż w końcu rozmyły się pod prysznicem. Mam rację?
A teraz wyobraźcie sobie, że jednak nie, że stało się zupełnie inaczej. Że zacząłeś grać mecze na największych stadionach świata, mając na sobie nieustannie kilkadziesiąt tysięcy par oczu. Że zaczęłaś chodzić na palcach w białych baletkach za pieniądze i dostawać mogące burzyć ściany nośne brawa, za każdym razem, gdy się ukłonisz. Fajnie, co? To teraz pomyślcie, że nie dochodziliście do tego latami, tylko stało się to w ciągu dwóch tygodni, z dnia na dzień. Szliście spać jako zlane z monolitem miasta trybiki w maszynie, a budzicie jako pieprzeni celebryci. I wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, czegoś od Was chcą. Waszej sławy, pieniędzy, seksu, ale przede wszystkim zdjęcia na Instagram.
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
Męczące?
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
Trochę męczące, co?
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
Chcielibyście to zatrzymać?
PSTRYK!
PSTRYK!
ZRÓB SOBIE ZE MNĄ ZDJĘCIE! JESTEŚ WOLNY? POŻYCZ PIĘĆ DYCH! CO ROBISZ WIECZOREM?
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
NO POŻYCZ WEŹ, JUTRO ODDAM! EJ, LALECZKO, WIDZIAŁEM CIĘ W TELEWIZJI, ŁADNIE TAM WYWIJAŁAŚ!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
Kula burząca starą rzeczywistość poszła w ruch i…
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
PSTRYK!
…nie zatrzyma się, póki nie zrówna wszystkiego z ziemią.
Właśnie o tym są „Lunatycy”. O sukcesie, na który zupełnie nie jesteście gotowi.
Co to jest?
„Lunatycy” to powieść, czyli „utwór narracyjny, opisujący zwykle rozbudowany ciąg zdarzeń”, cytując Wikipedię.
Główny bohater to Michał SirNick Sernicki, osiemnastolatek, którego całym światem jest muzyka i ze wszystkich sił wierzy w to, że będzie z niej żył. Grał koncerty, nagrywał płyty i liczył miliony na YouTube i w kieszeni. Mimo, że nic nie wskazuje na to, aby miało się tak stać. Więcej, całe otoczenie, łącznie z uczącymi go nauczycielami, wysyła mu jeden komunikat: jesteś nikim, będziesz nikim i zgnijesz w blokowisku rozdeptany pod butem rzeczywistości.
Cały świat SirNicka jest pomalowany szarą matową farbą aż do pewnego dnia. Dnia, w którym nagrywa z kolegą teledysk i wrzuca go do sieci. A wszystko się zmienia, jak po rzucie kośćmi do gry w Jumanji, bo klip staje się viralem, a oni z dnia na dzień gwiazdami.
Po co to jest?
Wiecie, że pierwszy wpis na tego bloga dodałem pod koniec września 2011 roku? Czyli ponad 6 lat temu? Dawno, co? To były tak zamierzchłe czasy, że YouTube’a oglądało się przy świeczkach, i to na komputerze, a telefon miały aparat tylko z jednej strony i żeby być na zdjęciu trzeba było prosić o pomoc innego człowieka. Czasem obcego.
Prowadzę ten pamiętnik internetowy już naprawdę długo, dłużej trwa chyba tylko „Moda na sukces”, i po takim czasie pisania do sieci, wirtualnie, chciałem zrobić coś realnego. Coś, czego będzie można dotknąć. A przede wszystkim coś innego. Choć „coś” w tym przypadku to złe słowo, bo sugeruje, że szukałem po omacku, a ja bardzo dobrze wiedziałem co chcę zrobić. Odkąd w klasie maturalnej przeczytałem „Grę” Neila Straussa, która miała ogromny wpływ na moje życie, chciałem napisać równie barwną, mocną, ale przede wszystkim wciągającą opowieść.
Wierzę, że podołałem.
Czemu sam to wydaję?
Bo nie widzę powodu, dla którego miałbym to robić przez wydawnictwo. Grupę odbiorców mam, kanał dystrybucji mam i pomysły na promocję też mam. Zresztą, kiedy ostatnio widzieliście dobrą promocję książki zorganizowaną przez wydawnictwo? W sensie coś więcej, niż wrzucenie informacji o premierze na fanpage autora i wysłanie egzemplarzy recenzenckich do mediów? W tym temacie szczytem kreatywności są dary losu dla blogerów i zorganizowanie kilku spotkań autorskich. Coś co jest w stanie zrobić każda osoba posiadająca telefon i adres e-mail. Czyli każda osoba.
A propos spotkań autorskich, przed wakacjami byłem na jednym takim. Autor ze ścisłej czołówki polskich pisarzy, znany, lubiany, ledwo po premierze książki. Spotkanie nie dość, że w galerii handlowej na wydupiu, to jeszcze nie w Empiku, tylko przed. W pasażu handlowym. Między schodami, a KFC. Krzesła na 30 osób, przyszło 35, nie mieli gdzie siedzieć, a autor próbując coś powiedzieć musiał przekrzykiwać ludzi robiących zakupy i radiowęzeł z informacjami o zniżkach w Rossmannie. Wydarzenie oczywiście organizowało wydawnictwo. Szacun.
O cenach pisałem już wczoraj, więc tylko powtórzę: tradycyjne wydawnictwa uczą czytelników, że pierwsi nabywcy to frajerzy, bo kupują tytuł za największą możliwą cenę, a wystarczyłoby poczekać miesiąc, żeby został przeceniony o połowę. Podobnie jak Michał Szafrański, przyjąłem odwrotny model: niższa cena zarezerwowana jest dla pierwszych kupujących, którzy obdarzają mnie zaufaniem co do treści, a wyższa dla kolejnych, którzy z recenzji w sieci wiedzą, czego spodziewać się po książce.
Wydaje mi się to najuczciwszą strategią wobec Was, dlatego „Lunatycy” nigdy nie będą kosztować mniej niż 39zł. A po okresie przedsprzedaży cena wzrośnie o 10zł w związku z kosztami wysyłki, które w tym momencie pokrywam ja. Inna kwestia, to, że ta książka kosztowała mnie bardzo dużo emocjonalnie i, naprawdę, chyba bym się rozpłakał, jakbym ją zobaczył po kilku miesiącach na dnie jakiegoś kosza z przecenami.
I jeszcze jeden ważny aspekt, przez to, że nikt nie mógł mi niczego narzucić, sam mogłem wybrać ludzi do pracy przy powstawaniu powieści. Od redakcji po skład. Dzięki czemu na okładce widzicie piękną pracę utalentowanej Dixie Leota. A nie moją twarz, jak sugerowałby wydawca, argumentując, że to lepiej sprzeda książkę. Mimo, że moja facjata ma się tak do treści, jak keczup do włoskiej pizzy.
Na koniec szybka lekcja matematyki. Ile jest 10% brutto z 39.99zł? Niecałe 4 złote. A netto? Tyle, że nawet na banię w Pijalni Wódki nie starczy. I właśnie takie grosze dostają autorzy wydający w „zwykłym” wydawnictwie. Robiąc to samemu twórca, czyli najistotniejsze ogniowo w całym procesie powstawania i sprzedaży książki, ma od 4 do 7 razy więcej. Czyli na obiad w porze lunchowej już się uzbiera.
Kiedy to będzie?
Premiera „Lunatyków” przewidziana jest na 26.10.2017 i tego dnia książka wyląduje w Waszych rękach, jeśli zamówicie ją w trakcie trwającej właśnie przedsprzedaży. Później wysyłki realizowane będą na bieżąco, a my będziemy się widzieć na spotkaniach autorskich w Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu i Gdańsku. Ale kiedy dokładnie, to w tym momencie Wam nie powiem, bo póki co skupiam się na tym, żeby nakład wyszedł z drukarni cały i zdrowy. I żeby zostawić taga na każdym egzemplarzu, który zamówicie przed premierą. Co jest całkiem sporym wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że ostatni raz posługiwałem się długopisem na egzaminie z ekonometrii w 2011.
Jeśli macie jakiekolwiek pytania związane z książką, pisaniem albo wydawaniem się samemu, to śmiało, pytajcie o wszystko jakbym był botem na Gadu-Gadu.