Close
Close

10 typów ludzi, których nie chcesz spotkać na ulicy

Skip to entry content

wpis jest wynikiem współpracy z Krajową Radą Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego

Wiesz, że mamy jeden z najwyższych współczynników śmiertelności w wypadkach drogowych w Europie? Że w zeszłym roku w Polsce zginęło przez to 3026 osób? Bo 8 na 100 takich wypadków kończy się śmiercią? Ja też nie, dopóki nie przeczytałem raportu Biura Ruchu Drogowego. Na ulicy pojawiam się i jako kierowca, i jako rowerzysta, a najczęściej jako pieszy, i trafiam na ludzi z każdej z tych grup, którzy zapominają, że nie są tam sami. Przez co wolałbym ich nie spotykać.

Młody gniewny

Odebrał prawko w zeszłym tygodniu i jeszcze dobrze nie opanował sprzęgła, ale już chce lecieć stówką w terenie zabudowanym. Najlepiej ruszając z trójki. Wziął sobie do serca słowa wujka Wiesia na ostatnich imieninach cioci Marzeny, że tak jak na egzaminie, to już nie pojedzie nigdy w życiu. Bo na egzaminie jeździ się, żeby zdać, a w życiu, żeby zdążyć na obiad. Dlatego nigdy nie zatrzymuje się na zielonej strzałce. Przed torami kolejowymi też. I na stopie też nie, jak nic nie jedzie.

Najwięcej wypadków ze skutkiem śmiertelnym spowodowały osoby w wieku 18-24lata.

Rebeliant

Anarchia, wolność i leki na receptę bez recepty dla wszystkich! Buntownik z wyboru, już w przedszkolu walczył o swoją niezależność otwarcie ignorując poobiednie leżakowanie, kontynuując drogę rewolucjonisty i pisząc „mój” przez u otwarte aż do matury. Nikt nie narzuci mu, że białe jest białe, a czarne jest czarne, a tym bardziej, że nie może przechodzić na czerwonym. Czy Luke Skywalker trzymał się zasad narzuconych przez imperialistyczny system? No właśnie!

Janusz biznesu

Miałeś kiedyś w trakcie jazdy tak ważny telefon, że aż zjechałeś na pobocze, żeby go odebrać i porozmawiać? Tak? No i po co to wszystko? Trzeba było jedną ręką trzymać słuchawkę, drugą dźwignię zmiany biegów, zębami kierownicę, a rzęsą włączyć kierunkowskaz. Zestaw słuchawkowy? Głośnomówiący? Bluetooth w uchu? A co Ty z Holiłudu jesteś, czy ze Star Treka? Prawdziwy byznesmen potrafi zmieniając pas ruchu, wyprzedzając na trzeciego i odpalając czerwonego Viceroya w tym samym czasie odebrać ważny telefon. Czyli każdy telefon, bo w byznesie wszystkie telefony są ważne.

Kierowcy jadący 100 km/h i trzymający komórkę przy uchu hamują średnio o 14 metrów później niż nierozmawiający.

Klubowóz

UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY.

– Co?

UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY.

– Co mówiłeś?

UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY.

– Nie słyszę…

UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY-UMCY.

– W końcu przejechał, możesz powtórzyć?

Najwięcej wypadków śmiertelnych jest w piątek i sobotę.

W dni imprezowe.

Ostatnia szara komórka

Koniom zakłada się klapki na oczy, żeby nie patrzyły na boki, a ludziom wkłada w ręce smartfony. Świecący prostokąt przed twarzą i całe otoczenie przestaje istnieć. O ile w przestrzeniach zamkniętych można po prostu popsuć sobie wzrok, o tyle w terenie otwartym można zepsuć sobie nogi, ręce, żebra albo życie. Na przykład przechodząc przez ruchliwą ulicę wpatrzonym w komórkę.

Niespokojna noga

Zwany też lowriderem dla ubogich. Przyśpiesza, zwalnia, przyśpiesza, zwalnia, przyśpiesza, zwalnia, a auto się gibie jak na teledysku do „Still D.R.E.”. Zatrzymuje się zawsze metr za linią stopu na światłach, a gdy stoisz na pasach, nigdy nie wiesz, czy nie zatrzyma się na Tobie. Ani czy nie wjedzie Ci w tyłek, jeśli stoisz przed nim w korku i ruszysz ćwierć sekundy później niż on.

Niezachowanie bezpiecznej odległości między pojazdami, jest jedną z głównych przyczyn wypadków na prostych odcinkach.

Usain Bolt

Rusza z bloków startowych w momencie, gdy w autobusie po drugiej stronie ulicy zamykają się drzwi i biegnie do nich jak po karpia na Wigilię. Ignorując wszystkich uczestników ruchu drogowego dookoła. Gdyby któryś z kierowców samochodów cudem omijających go miał gorszy dzień, albo bardziej zużyte klocki hamulcowe, do celu dojechałby na masce. Kończąc karierę sportową w szpitalu.

Oszczędny

Ładowanie akumulatora? 50 groszy.

Migacz boczny do Opla? 14 złotych.

Emocje z jazdy bez używania kierunkowskazów? Bezcenne!

Nieprawidłowe wyprzedzanie, jest jedną z głównych przyczyn wypadków na prostych odcinkach.

James Bond na rowerze

Szpieg w służbie Jej Królewskiej Mości realizuje tajne zadanie, od powodzenia którego zależą losy starego kontynentu, dlatego musi pozostać incognito. I jedzie na rowerze nocą bez oświetlenia i odblasków, zmieniając pasy jakby miał za sobą ogon odkąd wyszedł z MI6. Dzięki temu jest niewidzialny dla kontrwywiadu. I wszystkich pozostałych uczestników ruchu drogowego.

Szybki i wściekły

Wiesz po co w aucie jest pedał gazu? Żeby go używać! Dlatego dopóki nie czuje pod dużym palcem u prawej stopy podłogi, ciśnie. Ciśnie wyprzedzając ruszający autobus, ciśnie na gasnącym pomarańczowym i ciśnie wymijając matkę z dzieckiem na pasach. Jak im zrobi peeling pięt, to może nauczą się szybciej chodzić. Gdy nie może zasnąć po ciężkim dniu, bo męczą go wyrzuty sumienia, że przez półtorej minuty jechał prawym pasem, układa sobie w głowie, co by powiedział Vin Dieselowi jakby go spotkał. I jakim jechałby autem, gdyby kręcili „The Fast and the Furious: Zabrze Drift”.

W zeszłym roku główną przyczyną aż 7195 wypadków było niedostosowanie prędkości do warunków ruchu.

Kierowcy wczujcie się w rolę pieszych! Tylko wzajemne zrozumienie może zaprowadzić nas bezpiecznie do celu. Druga odsłona naszej kampanii. #kierowcaVpieszy

Opublikowany przez Krajowa Rada BRD na 25 września 2017

Ten tekst jest uszczypliwy, ale tylko po to, by zwrócić uwagę na zachowania, które mogą przyczynić się do tragedii. Niezależnie, czy jesteś kierowcą w nowej, błyszczącej strzale, czy pieszym, który musi zdążyć na tramwaj, zwracajmy na siebie uwagę i pamiętajmy, że nie jesteśmy sami na ulicy. Zaoszczędzimy sobie nerwów, zdrowia, a czasem i życia.

(niżej jest kolejny tekst)

Ludzie, którzy weszli na szczyt, mimo że świat spychał ich na dno

Skip to entry content

W naszej kulturze często sukcesy i porażki łączymy z zewnętrznymi, nieokreślonymi czynnikami. Jeśli kolega z biurka obok awansował na team leadera, dostając tym samym dostęp do magicznego przycisku „prześlij dalej” w skrzynce mailowej, mówimy, że mu się pofarciło. Jeśli z kolei szef zorientował się, że przez większość ostatniego miesiąca symulowaliśmy pracę, oszukując system wykrywania ruchu na komputerze myszką przyklejoną do chomika, i zostaliśmy zwolnieni, mówimy, że mieliśmy pecha. Sprawczość zdarzeń globalnych, mających trwały wpływ na nasze życie, również przypisujemy sile  wyższej. Niezależnej od nas samych.

Ktoś przedwcześnie odszedł z tego świata? Bóg tak chciał. Dwójka ludzi rozstała się po roku małżeństwa? Nie byli sobie przeznaczeni. Obiecujący piłkarz zerwał ścięgna? Kariera sportowa nie była mu pisana. Dziewczyna z rozbitej rodziny skończyła na ulicy? Taki był jej los.

Wychowując się w nieciekawych warunkach społeczno-ekonomicznych, w biedzie, w rozbitej rodzinie, w miejscu, gdzie psy szczekają dupami, cytując XIX-wiecznego poetę, trudno zacząć wierzyć w siebie. Bez bliskich wzorów sukcesu do naśladowania, przekonanie o wpływie na swoje życie i możliwości decydowania o samym sobie spada do zera. A często poniżej niego.

Gdy cały świat pokazuje Ci środkowy palec, otoczenie na każdym kroku utwierdza Cię w przekonaniu, że jesteś nikim, a jedyne co dostałeś w nadmiarze, to czwarty pasek na Superstarach, myśl, że sam kreujesz swoją rzeczywistość jest ciałem obcym. Umysł je odrzuca. I przyjmuje dożylnie koncepcję woli bożej, przeznaczenia bądź losu. Lub wszystkie naraz.

Gdy rzeczywistość próbuje Cię wdeptać między płyty chodnikowe, to wielu z nas uznaje, że tak ma być. Akceptując tym samym, że nie ma wpływu na swoje życie, bo jeśli coś jest zapisane w kartach, na przykład zapicie się na śmierć i zlanie z żelbetonowym osiedlem w jedną bezbarwną masę, to nikt i nic tego nie zmieni. A już na pewno nie Ty.

Czy to słuszne podejście? Czy można oszukać przeznaczenie? Czy przeznaczenie w ogóle istnieje? Czy jeśli gwiazdy na niebie układają się w słowo „śmieć”, to jest jakiś sposób, by „m” obrócić do góry nogami?

Nie odpowiem na te pytania. Bohaterowie dzisiejszego tekstu zrobią to za mnie.

 

Quentin Tarantino – pornobileter bez szkoły

„Magister to podstawa”, „bez studiów nie znajdziesz pracy”, „żeby zarabiać dobre pieniądze, trzeba mieć dobre wykształcenie”. Słyszałeś to? Pewnie, że tak i wątpię, żeby ominęło to również uszy młodego Quentina, który mimo to, w wieku 16 lat rzucił szkołę. By rozpocząć zawrotną karierę biletera w kinie pornograficznym. Z którego i tak został wyrzucony ze względu na kłamstwo odnośnie pełnoletności.

Czy to była przyszłość, jaką chciała zapewnić mu jego matka i ojczym? Wątpię. Czy późniejsza praca jako układacz kaset w wypożyczalni filmów była szczytem ich ambicji? Kurczę, nie sadzę. Jednak bez względu na to, jak decyzje Quentina oceniłoby otoczenie, w jego skali, ta z pozoru byle jaka tyrka, była mocnym 11/10. Bo dzięki niej był blisko kina. I zaczął kręcić swój pierwszy film „My best friend’s birthday”. Który nie został ukończony, bo taśma się spaliła.

Przy kolejnych dwóch – „Wściekłe psy” i „Pulp fiction” – sprawy przyjęły nieco inny obrót, i z nikogo znikąd stał gwiazdą „Hollywood” i ikoną świata filmu.

 

J. K. Rowling – samotna matka z depresją

Dzisiaj to oczywiste, że seria przygód o małym czarodzieju z przekręconym logiem Opla na czole to, oprócz wciągającej historii, maszynka do robienia pieniędzy, ale w momencie, gdy autorka ją tworzyła, wcale nie było to takie oczywiste. I J. K. Rowling ostatnie o czym mogła pomyśleć, to że dzięki swojemu pisaniu zostanie milionerką. Albo chociaż będzie miała czym zapłacić czynsz.

Rowling od dziecka marzyła o byciu pisarką, ale pracując w dorosłym życiu jako sekretarka, nic nie wskazywało, żeby z powodzeniem miała się przebranżowić. Szkicowanie „Harry’ego Pottera” przerwała śmierć jej matki, którą strasznie przeżywała, więc wyjechała z Anglii do Portugalii, żeby zacząć wszystko od nowa. Tam wróciła do pisania, dopóki nie poznała w barze dziennikarza, z którym wzięła ślub i spłodziła córkę. A który okazał się damskim bokserem. Pobita, upodlona kolejny raz musiała od czegoś uciekać. I przerywać pisanie. Po przeprowadzce do Szkocji, bez pieniędzy, bez pracy, za to z małym dzieckiem na utrzymaniu, wpada w depresję i ląduje w szpitalu psychiatrycznym. W trakcie leczenia z obserwacji pacjentów i personelu czerpie inspiracje do książki, i w 1995 w końcu ją kończy. I to by było na tyle, bo 12 wydawnictw z rzędu ma jej powieść w dupie.

Wielu na tym etapie pogrzebałoby pomysł bycia pisarzem głęboko pod ziemią, ale Rowling cały czas trzymała go przy życiu. Wierzyła w niego jak w nic innego na świecie. I w 1997 ukazał się „Harry Potter i kamień filozoficzny”, który do tej pory przetłumaczono na 35 języków, a w 1998 Warner Bros kupił prawa do ekranizacji powieść. A J. K. Rowling stała milionerką. Mimo, że do tej pory była samotną, bezrobotną matką z depresją, tułającą się po świecie.

Walt Disney – porażka, porażka, porażka

Życiorys Walta Disneya przypomina trochę biblijną przypowieść o Hiobie. Jakby przeznaczenie/los/Bóg próbowało sprawdzić ile razy musi go przybić do gleby, żeby w końcu się nie podniósł.

Chodził do szkoły artystycznej, by potem kierować ambulansem w trakcie I wojny światowej. Dostał pracę jako ilustrator w gazecie, by zostać z niej zwolnionym. Założył własne studio rysunku, by od razu zbankrutować. Drugi raz założył własną firmę, by drugi raz zbankrutować i nie skończyć „Alicji w krainie czarów”, na stworzenie której się pozadłużał. Trzeci raz próbował sił w prowadzeniu studia animacji, by wspólnik ukradł mu prawa do stworzonej przez niego postaci. I pracowników. Później przeszedł załamanie nerwowe, później stworzył Myszkę Mickey, która odniosła sukces, a później chciał stworzył „Królewnę Śnieżkę”, która prawie puściła go z torbami, ale ostatecznie odniosła sukces spektakularny.

I tak, nie ulegając sprowadzaniu go przez życie do roli szmaty do podłogi, Disney stworzył imperium, które znamy dziś.

Stephen Hawking – więzień w klatce własnego ciała

Powiem krótko: gość powinien być najpopularniejszym i najlepiej opłacanym mówcą motywacyjnym na świecie.

Nie może chodzić, nie może mówić, nie może pisać. Jest przykuty do wózka, w gardle ma rurkę, a ze światem komunikuje się przez syntezator mowy, który obsługuje policzkiem. PO. LICZ. KIEM. Zgodnie z diagnozą lekarzy miał już dawno umrzeć. A napisał doktorat, napisał bestseller, jest przegenialnym fizykiem i cały czas występuje na scenie. Rzucając do tego żarcikami.

Oprah Winfrey – gwałty, pobicia i narkotyki

Lista tytułów, którymi została odznaczona jest chyba dłuższa niż ten wpis. Czołówka najbardziej wpływowych kobiet świata według Forbesa, czołówka najbardziej wpływowych kobiet świata według Time’a, czołówka najbardziej wpływowych kobiet świata według Life’a. Trzecie miejsce najbardziej rozpoznawalnych postaci medialnych według plebiscytu telewizyjnego z 2003. Oprah znalazła się w nim tuż za Supermanem i Elvisem Presleyem. Decydowała o być albo nie być polityków, pchnęła po wygraną George’a W. Busha i Baracka Obamę.

Grubo, co? To teraz pomyśl, że doszła do tego po tym, jak w dzieciństwie mężczyźni w jej rodzinie ją bili i gwałcili.

Jej matka była nastoletnią robotnicą, jej ojciec żołnierzem na przepustce, a ona ich wpadką. „Rodzice” oddali ją na wychowanie dziadkom, którzy uczyli ją zasad i dyscypliny pięścią. W wieku 9 lat zgwałcił ją jej własny kuzyn, a w wieku 14 – wujek. Z którym zaszła w ciążę. Ich wspólne dziecko zmarło po dwóch tygodniach. Żeby nie skonać z bólu zaczęła pić i ćpać. Jak to piszę, to nie wierzę, że pojedynczy człowiek mógł topić się w tak głębokim oceanie gówna.

I nie utonąć, a po wyjściu z niego zacząć błyszczeć jak gwiazda. Wbrew wszystkiemu.

 

***

 

Dobrego dnia.

autorem zdjęcia jest JD Hancock

„Lunatycy” – moja pierwsza powieść. Co? Jak? Po co? I dlaczego?

Skip to entry content

Jestem pewien, że w młodości miałeś marzenie z serii tych dużych, nie mieszczących się w wąskim naczyniu własnej czaszki. Typu zostać piłkarzem reprezentacji Polski. Albo Manchesteru United. Albo miałaś fantazję. Zostać baletnicą i tańczyć w „Jeziorze łabędzim”. I jeździć w trasy od Teatru Bolszoj po Broadway. Nosiliście je w głowie rok, dwa, trzy… pewnie więcej, pewnie z sześć, czy z siedem lat, aż się rozlały. Pokonując wyboje codzienności nie daliście rady ich utrzymać i ściekły po karku razem z potem, wsiąkły w t-shirt, aż w końcu rozmyły się pod prysznicem. Mam rację?

A teraz wyobraźcie sobie, że jednak nie, że stało się zupełnie inaczej. Że zacząłeś grać mecze na największych stadionach świata, mając na sobie nieustannie kilkadziesiąt tysięcy par oczu. Że zaczęłaś chodzić na palcach w białych baletkach za pieniądze i dostawać mogące burzyć ściany nośne brawa, za każdym razem, gdy się ukłonisz. Fajnie, co? To teraz pomyślcie, że nie dochodziliście do tego latami, tylko stało się to w ciągu dwóch tygodni, z dnia na dzień. Szliście spać jako zlane z monolitem miasta trybiki w maszynie, a budzicie jako pieprzeni celebryci. I wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, czegoś od Was chcą. Waszej sławy, pieniędzy, seksu, ale przede wszystkim zdjęcia na Instagram.

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

Męczące?

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

Trochę męczące, co?

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

Chcielibyście to zatrzymać?

PSTRYK!

PSTRYK!

ZRÓB SOBIE ZE MNĄ ZDJĘCIE! JESTEŚ WOLNY? POŻYCZ PIĘĆ DYCH! CO ROBISZ WIECZOREM?

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

NO POŻYCZ WEŹ, JUTRO ODDAM! EJ, LALECZKO, WIDZIAŁEM CIĘ W TELEWIZJI, ŁADNIE TAM WYWIJAŁAŚ!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

Kula burząca starą rzeczywistość poszła w ruch i…

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

PSTRYK!

…nie zatrzyma się, póki nie zrówna wszystkiego z ziemią.

Właśnie o tym są „Lunatycy”. O sukcesie, na który zupełnie nie jesteście gotowi.

 

Co to jest?

„Lunatycy” to powieść, czyli „utwór narracyjny, opisujący zwykle rozbudowany ciąg zdarzeń”, cytując Wikipedię.

Główny bohater to Michał SirNick Sernicki, osiemnastolatek, którego całym światem jest muzyka i ze wszystkich sił wierzy w to, że będzie z niej żył. Grał koncerty, nagrywał płyty i liczył miliony na YouTube i w kieszeni. Mimo, że nic nie wskazuje na to, aby miało się tak stać. Więcej, całe otoczenie, łącznie z uczącymi go nauczycielami, wysyła mu jeden komunikat: jesteś nikim, będziesz nikim i zgnijesz w blokowisku rozdeptany pod butem rzeczywistości.

Cały świat SirNicka jest pomalowany szarą matową farbą aż do pewnego dnia. Dnia, w którym nagrywa z kolegą teledysk i wrzuca go do sieci. A wszystko się zmienia, jak po rzucie kośćmi do gry w Jumanji, bo klip staje się viralem, a oni z dnia na dzień gwiazdami.

 

Po co to jest?

Wiecie, że pierwszy wpis na tego bloga dodałem pod koniec września 2011 roku? Czyli ponad 6 lat temu? Dawno, co? To były tak zamierzchłe czasy, że YouTube’a oglądało się przy świeczkach, i to na komputerze, a telefon miały aparat tylko z jednej strony i żeby być na zdjęciu trzeba było prosić o pomoc innego człowieka. Czasem obcego.

Prowadzę ten pamiętnik internetowy już naprawdę długo, dłużej trwa chyba tylko „Moda na sukces”, i po takim czasie pisania do sieci, wirtualnie, chciałem zrobić coś realnego. Coś, czego będzie można dotknąć. A przede wszystkim coś innego. Choć „coś” w tym przypadku to złe słowo, bo sugeruje, że szukałem po omacku, a ja bardzo dobrze wiedziałem co chcę zrobić. Odkąd w klasie maturalnej przeczytałem „Grę” Neila Straussa, która miała ogromny wpływ na moje życie, chciałem napisać równie barwną, mocną, ale przede wszystkim wciągającą opowieść.

Wierzę, że podołałem.

 

Czemu sam to wydaję?

Bo nie widzę powodu, dla którego miałbym to robić przez wydawnictwo. Grupę odbiorców mam, kanał dystrybucji mam i pomysły na promocję też mam. Zresztą, kiedy ostatnio widzieliście dobrą promocję książki zorganizowaną przez wydawnictwo? W sensie coś więcej, niż wrzucenie informacji o premierze na fanpage autora i wysłanie egzemplarzy recenzenckich do mediów? W tym temacie szczytem kreatywności są dary losu dla blogerów i zorganizowanie kilku spotkań autorskich. Coś co jest w stanie zrobić każda osoba posiadająca telefon i adres e-mail. Czyli każda osoba.

A propos spotkań autorskich, przed wakacjami byłem na jednym takim. Autor ze ścisłej czołówki polskich pisarzy, znany, lubiany, ledwo po premierze książki. Spotkanie nie dość, że w galerii handlowej na wydupiu, to jeszcze nie w Empiku, tylko przed. W pasażu handlowym. Między schodami, a KFC. Krzesła na 30 osób, przyszło 35, nie mieli gdzie siedzieć, a autor próbując coś powiedzieć musiał przekrzykiwać ludzi robiących zakupy i radiowęzeł z informacjami o zniżkach w Rossmannie. Wydarzenie oczywiście organizowało wydawnictwo. Szacun.

O cenach pisałem już wczoraj, więc tylko powtórzę: tradycyjne wydawnictwa uczą czytelników, że pierwsi nabywcy to frajerzy, bo kupują tytuł za największą możliwą cenę, a wystarczyłoby poczekać miesiąc, żeby został przeceniony o połowę. Podobnie jak Michał Szafrański, przyjąłem odwrotny model: niższa cena zarezerwowana jest dla pierwszych kupujących, którzy obdarzają mnie zaufaniem co do treści, a wyższa dla kolejnych, którzy z recenzji w sieci wiedzą, czego spodziewać się po książce.

Wydaje mi się to najuczciwszą strategią wobec Was, dlatego „Lunatycy” nigdy nie będą kosztować mniej niż 39zł. A po okresie przedsprzedaży cena wzrośnie o 10zł w związku z kosztami wysyłki, które w tym momencie pokrywam ja. Inna kwestia, to, że ta książka kosztowała mnie bardzo dużo emocjonalnie i, naprawdę, chyba bym się rozpłakał, jakbym ją zobaczył po kilku miesiącach na dnie jakiegoś kosza z przecenami.

I jeszcze jeden ważny aspekt, przez to, że nikt nie mógł mi niczego narzucić, sam mogłem wybrać ludzi do pracy przy powstawaniu powieści. Od redakcji po skład. Dzięki czemu na okładce widzicie piękną pracę utalentowanej Dixie Leota. A nie moją twarz, jak sugerowałby wydawca, argumentując, że to lepiej sprzeda książkę. Mimo, że moja facjata ma się tak do treści, jak keczup do włoskiej pizzy.

Na koniec szybka lekcja matematyki. Ile jest 10% brutto z 39.99zł? Niecałe 4 złote. A netto? Tyle, że nawet na banię w Pijalni Wódki nie starczy. I właśnie takie grosze dostają autorzy wydający w „zwykłym” wydawnictwie. Robiąc to samemu twórca, czyli najistotniejsze ogniowo w całym procesie powstawania i sprzedaży książki, ma od 4 do 7 razy więcej. Czyli na obiad w porze lunchowej już się uzbiera.

 

Kiedy to będzie?

Premiera „Lunatyków” przewidziana jest na 26.10.2017 i tego dnia książka wyląduje w Waszych rękach, jeśli zamówicie ją w trakcie trwającej właśnie przedsprzedaży. Później wysyłki realizowane będą na bieżąco, a my będziemy się widzieć na spotkaniach autorskich w Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Warszawie, Wrocławiu i Gdańsku. Ale kiedy dokładnie, to w tym momencie Wam nie powiem, bo póki co skupiam się na tym, żeby nakład wyszedł z drukarni cały i zdrowy. I żeby zostawić taga na każdym egzemplarzu, który zamówicie przed premierą. Co jest całkiem sporym wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że ostatni raz posługiwałem się długopisem na egzaminie z ekonometrii w 2011.

Jeśli macie jakiekolwiek pytania związane z książką, pisaniem albo wydawaniem się samemu, to śmiało, pytajcie o wszystko jakbym był botem na Gadu-Gadu.