„Kler” Smarzowskiego rozbił bank i zebrał prawie 1 000 000 widzów w weekend otwarcia. Szalony wynik, którego życzyłby sobie każdy polski twórca. Wiedziałem, że zainteresowanie filmem jest duże, ale szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że aż tak. Właśnie, zainteresowanie… Miałem wrażenie, że większość osób zdanie na temat „Kleru” wyrobiła sobie na długo przed premierą, a niektórzy w zasadzie w dniu, w którym reżyser zapowiedział, że będzie kręcił materiał o księżach.
Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy apelowało o bojkot filmu, Radio Gdańsk wycofało się z przyznania mu nagrody, a w Ostrołęce, Gostynii i Pułtusku wstrzymano jego emisję w kinach. Przekaz medialny był dość jednoznaczny: Smarzowski zrobił zamach na księży, a „Kler” masakruje Kościół katolicki. Czy faktycznie tak jest?
No, nie do końca.
Patryk Vega w wersji light
Patryk Vega ma to do siebie, że gdy kręci film o jakiejś grupie zawodowej, to spisuje na jednej kartce wszystkie stereotypy z nią związane, na drugiej wszystkie żarty jakie pojawiły się na jej temat, a potem bierze leksykon wulgaryzmów i wrzuca to do blendera. A później wlewa zmiksowaną całość do foremki i pyk – ma gotowe pojedyncze sceny. W „Klerze” momentami też tak jest.
Mamy księdza pedofila, mamy księdza biznesmena, mamy księdza z rodziną na boku. Mamy heheszki i hasełka typu „oto wielka tajemnica wiary: złoto i dolary”, czy „chodzi o to, żeby zbierać, a nie zebrać i skończyć zbieranie”. Mamy wiele komediowych scen. I mamy oczywiście morze alkoholu, bo bez chlania na umór film by się nie udał. Na szczęście nie wychodzi z tego „Pitbull 9: faceci w czerni”, ani „Kobiety mafii: chłopaki w sukienkach”. Mimo zwiastuna i początku sugerującego, że tak będzie.
„Kler” nie jest zlepkiem przypadkowych scen, ma logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy i świetnych aktorów. Braciak z Gajosem błyszczą jak tabernakulum w Boże Ciało. Poza tym, w fabule jest jakaś głębsza myśl, jakiś cel wykraczający poza zszokowanie widza wszystkimi dostępnymi środkami. Jaki?
Ukazanie księży jako zwykłych ludzi
Dla mnie właśnie to jest sednem „Kleru”.
Z każdą minutą widzimy w Jakubiku, Więckiewiczu i Braciaku coraz mniej kapłana, a coraz więcej człowieka. Nie sługę bożego, a zwyczajną osobę, która może mieć chujowy dzień i chcieć schować się przed cały światem. Nie duszpasterza, a Andrzeja, który przeżył w dzieciństwie coś strasznego i ciągnie za sobą traumę jak kulę u nogi.
W filmie jest sporo życiowego syfu, ale przez to postacie na ekranie stają się nam bliższe. Kiedy zmagają się z codziennymi, przyziemnym problemami, kiedy ich wady wychodzą na pierwszy plan, łatwiej dostrzec w nich śmiertelników, a nie abstrakcyjne przedłużenie ręki Boga. Pod koniec seansu na jednych bohaterów byłem wściekły, ale drugich było mi naprawdę żal i jeśli miałbym postawić swoje emocje na szali, to raczej przechyliłaby się w tę drugą stronę.
Kościół katolicki dostaje po łbie jako organizacja, ale nie jako religia
„Kościół jest święty, ale tworzą go ludzie grzeszni” – mówi jedna z postaci i tym zdaniem można by podsumować cały film. Nikt tu nie zadaje pytań o to, czy wiara ma sens, ani czy Bóg istnieje. To nie jest jeden z tych tytułów, które naśmiewają się z religijności i stawiają Jezusa Chrystusa na półce w toalecie obok Latającego Potwora Spaghetti. Cały ciężar położony jest na patologii wewnątrz struktur organizacji kościelnej.
Księża przedstawieni są jako sprawnie działająca mafia. Gajos to Don Corleone, tyle że w sutannie i z nieco większym poczuciem humoru. W pewnym momencie człowiek, aż zaczyna czuć sympatię do jego postaci. Braciak, to Frank Underwood z „House of cards”, tylko z koloratką. W jego przypadku z kolei, można odczuć podziw, obserwując jak sprawnie przeprowadza kolejną manipulację, pociągając za odpowiednie sznurki.
Kolejne ustawione przetargi na budowę nowego kościoła, czy sanktuarium, naprawdę wciągają i chętnie obejrzałbym serial kryminalny osadzony w takich realiach.
***
Podsumowując: film nie jest czystym paszkwilem wyłącznie nastawionym na atak. „Kler” nie masakruje Kościoła i księży. „Kler” widzów z nimi oswaja.