Close
Close

19 rzeczy, które całkowicie ośmieszają film „Smoleńsk”

Skip to entry content

Tak jak katastrofa smoleńska, tak film „Smoleńsk” mocno podzielił społeczeństwo. I to już przed premierą. Środowiska niesympatyzujące z PiS skreśliły go już w momencie ujawnienia pierwszych informacji o jego powstawaniu, nie czekając na efekt końcowy. Sam również nie spodziewałem się po nim wiele, bo zwiastun zdecydowanie nie zwiastował oscarowego dzieła, jednak postanowiłem dać mu szansę. I zobaczyć oraz ocenić „Smoleńsk” jako film, w oderwaniu od konotacji politycznych i osobistych preferencji światopoglądowych. Bo w końcu tym „Smoleńsk” przede wszystkim jest – filmem. Niestety filmem słabym jak anemik po przepłynięciu Oceanu Spokojnego.

Dlaczego?

1. Ultra nudny początek. Nie spodziewałem się wejścia jak w Jamesie Bondzie, z serią fajerwerków i intrygą z miejsca zawiązującą akcję, ale to co się tu dzieje we wstępie jest na poziomie obrad sejmowych. Możesz wyjść na kwadrans do kibla, bo wiesz, że nic istotnego Cię nie ominie. Nie wiem jak mając tak nośną historię udało się tak bardzo nieinteresująco ją zapowiedzieć.

2. Przez pierwsze 20 minut w kółko leci jeden kawałek. Bo wiesz, chodzi o to, żeby zbudować nastrój. Dlatego reżyser bez litości na siłę wpycha nam do ucha jakieś toporne brzędkanie, które brzmi, jakby Windows się zaciął przy starcie systemu. No, udźwiękowienie, nie jest mocną stroną tego tytułu.

3. Reporter z kamerą z I komunii świętej. Który zostaje zawinięty przez Rosjan jak uczniak z korytarza szkolnego przez nauczyciela w trakcie lekcji, po kilku minutach nagrywania palącego się samolotu. Kąciki ust idą ku górze.

4. Realizacyjnie film wygląda jakby kręcili go licealiści ze szkoły plastycznej. Wywołując grymas zażenowania inscenizacja, wywołujące grymas politowania ujęcia i wywołujący ból głowy montaż. Coś jak etiuda filmowa robiona na szybko na zaliczenie semestru sprzętem pożyczonym od nieco bogatszego wujka.

5. Gra aktorska na poziomie wystąpień w podstawówce. Z tego co czytałem, za bardzo nikt z dobrych albo chociaż znanych aktorów nie chciał wziąć udziału w tym przedsięwzięciu, dlatego role, mam wrażenie, dostali przypadkowi ludzie z łapanki, których największą umiejętnością było nauczenie się tekstu na pamięć. Grają tak sztywno, jakby ktoś im wszystkim pozakładał pajączki i kołnierze ortopedyczne przed rozpoczęciem zdjęć. Zero emocji, zero wczuty, tylko beznamiętne klepanie tekstów.

6. Lewicowe bojówki z Azjatami. Jeden z niezamierzenie najśmieszniejszych momentów w filmie. W trakcie manifestacji pod krzyżem, agresywni lewacy wsparci przez egzotycznych przybyszów ze wschodu rzucają się, jak drapieżnik polujący na zwierzynę, na staruszka, który w pojedynkę przyszedł walczyć o katolicki symbol. Monty Python, przy tym to początkujący kabaret. Serio.

7. Absolutnie płascy i nic nieznaczący bohaterowie. Reżyser nawet nie udaje, że któraś z postaci pojawiających się na ekranie ma wpływ na rozwój fabuły. Bohaterowie są kukiełkami wypowiadającymi kwestie. Nie wiemy skąd się wzięło to jacy są – choć w sumie to może dlatego, że są nijacy – ani co nimi kieruje, po prostu pojawiają się w losowych momentach i tyle.

8. Brak budżetu widać na każdym kroku. Od wcześniej wspomnianej scenografii, po liczbę statystów. Główna bohaterka – dziennikarka TVNu – pracuje w redakcji telewizyjnej, w której poza jej szefem i operatorem kamery w zasadzie nikogo innego nie ma. We wcześniej wspomnianej manifestacji pod krzyżem jest w sumie 15 osób po jednej stronie i 1 po drugiej. Widz ma wrażenie, że ten film zrealizował początkujący youtuber ze zrzutki na Patronite.

10. Główna bohaterka to połączenie Karoliny Korwin-Piotrowskiej i Gale Weathers z „Krzyku”. W sensie, że wygląda jak zaginiona przy porodzie jednojajowa bliźniaczka Karoliny, wyprana z empatii i wampirzo żądna sensacji jak reporterka z serii horrorów Wesa Cravena. No, lekka przesada.

11. Fabuła bez pomysłu. Nie ma tu jakiegoś wyraźnego motywu, typu „katastrofa smoleńska to zamach zorganizowany przez Donalda Tuska” albo „do tragedii doszło przez bomby podłożone w samolocie”. Mamy tu mnogość przypuszczeń, insynuacji i wymieszania wszystkich możliwych teorii spiskowych, przez co dostajemy rozmemłaną papkę ze wszystkiego co zostało w lodówce pod koniec tygodnia, zamiast konkretnego dania z wyrazistym smakiem.

12. W dodatku przedstawiona w niezrozumiały sposób. Jeśli nie byłeś absolutnie na bieżąco z polityką przez ostatnie 6 lat, to połowy wątków nie zrozumiesz, bo reżyser nie czuł potrzeby tłumaczenia ich osobom, które nie zaczynają każdego dnia od sprawdzenia najświeższych niuansów na temat katastrofy smoleńskiej w mediach.

13. Beka z zagranicznego dziennikarza. Który jest w siedzibie TVN przez pół filmu, ale nikt nie wie po co, bo jedyne co robi, to pije kawę w stołówce i udaje, że nie mówi po polsku.

14. Beka z płaczu głównej bohaterki. Czujesz, że 40-letnia dziennikarka z iluśtam letnim stażem, zajmująca się śledztwami, nagle ni z tego, ni z owego ryczy na głos, tylko dlatego, że ktoś z kim rozmawiała w celu uzyskania informacji ją okłamał? Nie wiem, co jest gorsze, ten sztuczny płacz, czy próba wmówienia widzom, że to pierwszy raz w jej karierze, gdy ktoś nie powiedział jej prawdy.

15. Retrospekcje, sceny dokumentalne i fikcyjne przemieszane jak bigos. Zasadniczo cały film składa się z przypadkowych scen, które są przypadkowo posklejane, w przypadkowej chronologii. Można by ostatnią scenę zamienić z pierwszą i wyrzucić kilka ze środka i na dobrą sprawę, byłoby to tylko z korzyścią dla filmu, bo chaos na ekranie trwałby mniej niż obecne 120 minut.

16. Przemiana głównej bohaterki równie wiarygodna, co zapewnienie alkoholika, że odda 3 zeta na wino. Połączenie Karoliny Korwin-Piotrowskiej z Gale Weathers z dziennikarskiej hieny kpiącej z opłakujących zmarłych, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się w walczącą o prawdę wojowniczkę. I jako widzowie, mamy uwierzyć w jej przemianę ot tak. Mimo, że nigdzie nie widać żadnej różdżki.

17. Beka z podróży do Chicago. Główna bohaterka, żeby dociec prawdy o katastrofie smoleńskiej leci do ojca w Stanach i informuje go o tym, dopiero stojąc w jego drzwiach. Bo przecież telefony, maile, ani Skype, nie mówiąc już o Facebooku, nie działają, dlatego to zupełnie normalne, że ludzie podróżują do USA na drugiej półkuli zupełnie w ciemno, nie dowiadując się w ogóle wcześniej, czy zastaną osobę, do której lecą. Ale w sumie to dziennikarka TVNu, pewnie ją stać.

18. Beka ze sceny seksu. W tym filmie jest sporo głupich/dziwnych/niedorzecznych rzeczy, ale moment, kiedy na ekranie obserwujemy najbardziej infantylną i bezsensowną scenę erotyczną, deklasującą nawet stosunki płciowe w „Klanie”, nie jesteś w stanie uwierzyć, że ktoś zdołał przebić to dno z jakiego startował film i zapukać w nie od spodu. Nad tym, że ta scena jest po nic, do niczego nie prowadzi i absolutnie nie ma jakiegokolwiek wpływu na fabułę, nawet się nie rozwodzę, bo „Smoleńsk” w zasadzie składa się z samych takich scen. Ale niech ktoś mi powie, po cholerę, kręcić scenę seksu, na której widać tyle, co w podziemnym bunkrze po wyłączeniu światła? Przecież tam jest tak ciemno, że równie dobrze mogliby się bawić w chowanego i widz widziałby tyle samo ich interakcji.

19. N-U-D-A! Nuda, nuda, nuda! Pamiętam, że przy recenzji „Nimfomanki” pisałem, że to arcynieangażująca pozycja. Myliłem się. Na filmie Larsa von Triera, nie sprawdzałem średnio co 10 minut zegarka, żeby zobaczyć kiedy się nareszcie skończy. Wiem, że to może wygląda na przesadę, ale niestety nie jest nią. Tu nie ma żadnego napięcia, żadnej akcji, żadnych intrygujących wydarzeń. Jest mozolne, niezgrabne przedstawianie kolejnych nieciekawych spiskowych teorii.

***

Film „Smoleńsk” jako film w oderwaniu od polityki nie broni się tak bardzo, jak Najman w starciu z Pudzianem. Natomiast jako materiał propagandowy, przez rażącą nieporadność twórców ośmiesza tragedię, która miała miejsce w 2010 roku. Z filmu, który, według założeń, miał pokazać „prawdę”, wyszedł potworek parodiujący tę katastrofę i karykaturujący osoby, które uważają, że to nie był wypadek. Co jest dość przykre.

To wygląda tak źle, jakby ktoś to specjalnie spieprzył, żeby wyśmiać wszystkich wierzących w zamach.

(niżej jest kolejny tekst)

7 sygnałów świadczących o tym, że nie traktuje Cię poważnie

Skip to entry content

Temat oklepany jak tyłek Asy Akiry, o którym pisałem choćby przy zasadzie szczoteczki, jednak co jakiś czas dostaję maile od czytelniczek z opisami ich relacji i pytaniem powtarzającym się jak poniedziałek po niedzieli: skąd mam wiedzieć, że nie chodzi mu tylko o seks? A skąd ja mam to wiedzieć? Ani nie znam Ciebie, a już tym bardziej tego gościa, nie mówiąc o znikomym pojęciu na temat wróżenia z fusów. Jeśli chcesz się czegoś o nim dowiedzieć, najlepiej zapytaj jego. Nie chcesz pytać wprost, żeby go nie spłoszyć? Hmm, gdyby takie pytanie go spłoszyło, to miałabyś dość jasną odpowiedzieć jakie miał plany wobec Ciebie. Ale dobra, jeśli koniecznie mam się powymądrzać, to proszę.

Oto 7 sygnałów świadczących o tym, że chodzi mu tylko o seks.

Za wszelką cenę próbuje wylądować z Tobą w łóżku

Mimo, że stać go na piwo na mieście, i to droższe niż w Ambasadzie Śledzia, to naciska, żebyście się spotkali u niego. Ostatecznie u Ciebie. Czemu? Bo… [wstaw_jakiś_mało_wiarygodny_pretekst]. A gdy już przyparty do muru umówi się z Tobą w jakiejś knajpie, zostawia Ci ślady na szyi jakby był połączeniem ślimaka z wampirem i pcha Ci łapy na dekolt, mimo że nie masz koszulki ze śmiesznym napisem, a on nie czyta Braillem. I po drugim piwie cały czas powtarza, żebyście się przenieśli w „spokojniejsze miejsce”. Oczywiście mając na myśli oazę spokoju zupełnie przypadkowo zlokalizowaną w jego sypialni.

Ma dla Ciebie czas tylko w weekendy

Jest takie powiedzenie, że czas jest zawsze, tylko nie na wszystko. Na przykład nie na pierdoły. Każdy – ja, Ty, ten za Tobą gapiący Ci się przez ramię w wyświetlacz, Twój były, nawet Mateusz Grzesiak – ma 24 godziny w ciągu doby i rozdysponowuje je zgodnie ze swoją hierarchią priorytetów. Jeśli gość, z którym sypiasz, notorycznie mówi, że nie da rady spotkać się w ciągu tygodnia choćby na szybką kawę po pracy, to znaczy, że nie jesteś dla niego na tyle istotna. W sensie, jesteś pierdołą.

Umawia się z Tobą na ostatnią chwilę

Jeśli typ nie odzywa się cały tydzień i w piątek o 20:01 dostajesz esa, żebyście skoczyli na miasto za godzinę, to znaczy, że posypały mu się wszystkie imprezowe opcje i z braku laku może się z Tobą pomigdalić w kinie. Ewentualnie laska, z którą był umówiony przed Tobą wystawiła go. Tak czy inaczej, jesteś tylko opcją awaryjną.

Obraża się, gdy nie dochodzi do seksu

Mówisz, że nie możesz wstąpić do niego nawet na minutkę, bo [wstaw_jeszcze_mniej_wiarygodny_pretekst], a on robi minę jak dzieciak, który znalazł pod choinką zestaw do nauki angielskiego, zamiast wyczekiwanego kostiumu Spider-Mana? I przestaje się odzywać? Zaliczyliście więcej baz niż drużyna Brada Pitta w „Moneyball”, ale gdy zbliżacie się do tej ostatniej, mówisz, że musicie odpuścić, bo masz okres, a nie jesteś fanką bodypaintingu w trakcie stosunku, na co on reaguje oryginalnym „zostawiłem żelazko na gazie”? I błyskawicznie zaczyna się zbierać?

W Waszej relacji może chodzić mu o coś innego, niż Twój intelekt.

Nie otwiera się przed Tobą…

…a kolejne spotkanie nie sprawia, że poznajesz go coraz bardziej.

Faceci nie są szczególni wylewni, jeśli chodzi o ich życie wewnętrzne, przeżycia, emocje i uczucia. To stereotyp i uogólnienie, ale na potrzeby tego tekstu, przyjmijmy, że nie robię habilitacji z samoświadomości emocjonalnej mężczyzn i użyję takiej krzywdzącej opinii, dobra? Super, to kontynuując, tak jak mówiłem, faceci nie są szczególnie wylewni. Ale jeśli im na kimś zależy, to potrafią być.

Jeśli trafią na kogoś przy kim czują kosmiczną harmonię dusz albo, po prostu, choć trochę im zależy, to są w stanie opowiedzieć o swoim dzieciństwie, traumie bycia ubieranym w turkusowe rajstopki przez babcię i ogólnie, kto im tam babki burzył w piaskownicy i zabierał lizaki. Jak już temat kręci się na ostro, to nawet wspomną o trudnych relacjach z ojcem albo niedostępności matki. Przy czym, tak jak mówię, to tylko w przypadku, gdy widzą w Tobie przyszłą współbeneficjentkę programu „Mieszkanie Dla Młodych”. Czy tam matkę swoich dzieci.

Jeśli jednak widujecie się już jakiś czas, na przykład dłużej niż miesiąc, a Ty dalej jedyne co o nim wiesz, to że koledzy mówią na niego Maro, pracuje w firmie i pochodzi z miasta między Zakopanem, a Władysławowem, to znaczy, że nie odkrywa się przed Tobą, bo nie traktuje Cię poważnie. Ty też nie opowiadałabyś historii swojego życia przypadkowemu przechodniowi, co nie?

Nie znasz jego znajomych

Zagadnienie wałkowane jak ciasto na pierogi przed Wigilią. Nie znasz jego ziomków z pracy, ziomków z osiedla, ziomków z podstawówki, ani ziomków od Counter Strike’a i World of Warcraft? Znaczy, że jest ku temu powód. Na przykład taki: jesteś tylko umilaczem zimnych nocy, więc nie ma sensu przedstawiać Cię ludziom, przy których jest mu całkiem ciepło. Albo inny: wstydzi się Ciebie, dlatego nie pokazuje Cię znajomym i gdybyś nie chodziła z nim do łóżka, nawet nie przebywałby z Tobą w tym samym pomieszczeniu.

A nie, w sumie to ten sam powód.

Nie chce, żebyś była częścią jego życia, tylko wypełnieniem wolnych miejsc w grafiku

To sedno całej sprawy. Jeśli nie zaprasza Cię do swojego świata, nie chce, żebyś weszła w jego rzeczywistości, jego codzienność, jego plany, to znaczy, że nie zależy mu na Tobie. Jako osobie. Tylko na Twoim ciele. A konkretnie kawałku ciała, który masz między nogami. Brutalne, ale gazele na sawannie też nie mają lekko.

Moje pierwsze 7 prac – #myfirst7jobs

Skip to entry content

W tym tygodniu w mediach społecznościowych trenduje hasztag #myfirst7jobs, pod którym ludzie opisują pierwsze zajęcia wykonywane w celu przytulenia trochę grosza. Dzięki czemu możemy poznać początki i drogę jaką przeszły osoby obecnie popularne w internecie bądź z sukcesami tworzące biznes. I tak, dowiedziałem się, że Tomasz Brzostowski, założyciel Browaru Brodacz, zaczynał od pracy na budowie wieku 13 lat, Agnieszka Oleszczuk-Widawska, polska startupowa królowa, pierwsze pieniądze zarabiała jako hostessa przy stoisku z mrożonkami, a Łukasz Kielban z Czasu Gentelmenów mył okna w sklepie.

Jak zazwyczaj jestem dystansowany do wszelkich mód i ewentualnie przekonuję się do nich po czasie, tak ta moda na pokazywanie swoich finansowo-zawodowych początków z miejsca do mnie trafiła i od razu uznałem ją za świetny pomysł. Dlatego, postanowiłem podzielić się z Wami moimi pierwszymi zarobkowymi zajęciami, wraz z nieco szerszym opisem, jak to wyglądało i co tam się działo.

Oto moje pierwsze 7 prac.

1. Zbieranie złomu

Może nazwanie pracą monitorowania lokalnych śmietników w poszukiwaniu porzuconych pralek czy lodówek, to określenie mocno na wyrost, nie mniej, jako nastolatek tak właśnie robiłem z kolegami. Żeby mieć na zachcianki typu kino, kebab na mieście, czy nowa płyta muzyczna, często musieliśmy sami organizować pieniądze, a że na legalną pracę byliśmy za młodzi i i tak nie mielibyśmy jej jak podjąć, bo chodziliśmy do szkoły, szukaliśmy innych sposobów. I czatowaliśmy, aż ktoś wyrzuci jakiś sprzęt AGD, który będzie można sprzedać na skupie złomu.

2. Roznoszenie ulotek po blokach

To też okolice końca gimnazjum. W tamtych czasach chyba nie było chłopaka, który nie zahaczyłby się o ten typ zajęcia, taki osiedlowy standard. Cały karton ulotek był ciężki jak cholera, wchodzenie na ostatnie piętro w klatkach, w których nie było windy męczyło jeszcze bardziej, ludzie, całkiem słusznie, mieli do Ciebie wonty, że robisz syf, a pieniądze były z tego prawie żadne. Ale jakieś tam były, a w 2004 trudno było zostać zasięgowym youtuberem, bo portal ten jeszcze nawet nie istniał.

3. Bycie chłopcem na posyłki w fabryce

Mama załatwiła mi pracę na hali produkcyjnej, w zakładzie pracy, w którym sama pracowała, co z jednej strony było spoko, bo mogliśmy razem dojeżdżać i wracać, ale z drugiej czułem się bardziej spięty, bo wiedziałem, że jeśli dam ciała, a nie daj boże dam ciała spektakularnie, to odbije się to na niej. Na szczęście z bieganiem po hali ze skrzynką na narzędzia i szmatami do wycierania smaru z maszyn, radziłem sobie całkiem nieźle, więc miesięczna misja zakończyła się sukcesem. A za zarobione 700 złotych, co w tedy wydawało mi się kwotą nie do rozpuszczenia, mogłem kupić sobie wymarzone szerokie spodnie marki Moro, „Muzykę Poważną” Pezeta i pojechać na wakacje do Wisły ze znajomymi.

4. Sklejanie pojemników na lampy

Przez kolejne 2 lata w wakacje również pracowałem w tej samej fabryce, co moja mama, tyle, że już nie na hali, a w warsztacie. Przy sklejaniu plastikowych pojemników na lampy produkowane w tym zakładzie. Nie było w tym jakiejś wyjątkowej filozofii, po prostu łatałem dziury powstałe w wyniku eksploatacji w kontenerach. Prosta, monotonna jak cholera, powtarzalna czynność, wykonywana w akompaniamencie „kurew” rzucanych przez współpracowników. Mimo to, jednak bardzo motywująca. Po spędzeniu kilku miesięcy w otoczeniu ludzi, którzy nie lubili swojej pracy, a każdy dzień niebędący weekendem traktowali jak karę, wiedziałem, że szybko muszę zrobić coś ze swoim życiem, by nie skończyć w takim miejscu będąc dorosłym.

5. Pracownik fizyczny w Castoramie

Byliśmy po maturze i żeby mieć za co imprezować przez 4 miesiące, aż do startu studiów, kolejny raz zaczęliśmy szukać jakiejkolwiek pracy. Trafiło na nocki w Castoramie, w trakcie których wykonywaliśmy zadania z zakresu szumnie zatytułowanego visual merchandisingu, czyli po prostu rozkładaliśmy produkty po sklepie, tak, by ładnie się prezentowały. Kasa, jak na warunki i godziny pracy, była gówniana – 4,5zł na godzinę – a przez to, że agencja pośrednicząca kręciła ostre wałki, dostaliśmy ją dopiero we wrześniu.

6. Sprzedawanie gazet nad morzem

W związku z tym, że w trakcie tych najdłuższych wakacji w życiu chciałem choć na chwilę gdzieś wyjechać, a nie było za co przez niesportową zagrywkę z poprzedniego akapitu, zacząłem kombinować jak to zrobić bez angażowania gotówki. I w międzyczasie moja mama w Wyborczej znalazła ofertę sprzedawania gazet na plaży w Niechorzu. Brzmiało jak idealna fucha na sierpień, więc długo się nie zastanawiając, podpisałem co trzeba, wsiadłem w pociąg i pojechałem. Na miejscu zastałem mikro-kemping o powierzchni 20m2, w którym mieszkaliśmy w trójkę, i pracę 6 dni w tygodniu polegającą na zasuwaniu po piachu w pełnym skwarze z plecakiem wypchanym po brzegi gazetami, ale wtedy dla mnie była to praca marzeń. Morze, ludzie, przygody, idealny pretekst by zagadać do każdej dziewczyny i hajs na zabawę.

Do dziś wspominam ten okres z wypiekami na twarzy, radością w oczach i szybszym biciem serca, o czym szerzej pisałem w tekście „Życie jest spoko”.

7. Akwizytor

Pukając do drzwi przypadkowych ludzi i proponując im przeniesienie abonamentu z TPSA do Dialogu, oczywiście uważałem się za przedstawiciela handlowego tej drugiej firmy, ale dziś tego zajęcia tak nie nazwę, by nie obrazić wszystkich osób, które faktycznie są przedstawicielami handlowym z prawdziwego zdarzenia. Bycie teledomokrążcą było moją pierwszą pracą w Krakowie, którą dostałem nawet bez składania CV i zacząłem wykonywać na drugi dzień po przyjeździe, więc możecie sobie wyobrazić jak poważna była to posada. Nie mniej, dzięki niej na samym starcie całkiem nieźle poznałem miasto, jego rytm i sposób poruszania się po nim, bo akwizycję prowadziliśmy w większości dzielnic.

***

Tak wyglądało moje pierwsze 7 prac. Każda z nich coś wniosła do mojego życia i nawet jeśli był to przykry i bolesny wkład, to w jakimś stopniu mnie ukształtował, dając temat do przemyśleń i pokazując jak nie chciałbym, żeby moje życie wyglądało. Chętnie dowiem się jak początek zarabiania pieniędzy wyglądał u Was, więc jeśli macie ochotę podzielić się swoimi #myfisrt7jobs, to dawajcie do komentarzy. A jeśli zastanawiacie się nad założeniem firmy, to tu znajdziecie trochę na ten temat.

autorem zdjęcia w nagłówku jest Philippe_